Cisza mnie przerażała. Cisza i ciemność. Była jak gąbka wypełniająca jakiś wielkie pudło na telewizor, która mnie owijała wpychając się we wszelkie zakamarki otaczającej rzeczywistości. Wyciągnąłem ramiona przed siebie. I nic. Nic się nie stało. Nie byłem w stanie dostrzec nawet mankietów bluzy, nie mówiąc już o palcach dłoni czy szczegółach dalszego planu. Rozsunąłem ramiona w bok i prawym łokciem trafiłem na zimną, twardą skałę. Zabolało. Lewa ręka zawadziła o coś miękkiego, co syknęło jak poparzone i wywarczało:

– Byś trochę uważał z tymi swoimi łapskami. – To Kalota mnie ofuknął gdy trafiłem go w twarz.

– Sory. Próbuję ustalić gdzie się kończy ta czarna dziura.

– Chwila. Szukam zapalniczki. – Nie znalazł.

Nie wiem ile czasu minęło gdy tak staliśmy w milczeniu. Z głębi pieczary dobiegały tylko dźwięki spadających z sufitu kropel rozpryskujących się o żwirowe podłoże. Nagle rozklekotał się jakiś mechanizm zagłuszając wszystko zupełnie. Szczęknął metal o metal i tuż na wprost przed nami pojawiła się nitka jasności. To wrota zaczęły się rozsuwać z dziwnym mlaskaniem smaru w siłownikach. Wpadające zza nich światło na chwilę mnie oślepiło. Mocno zacisnąłem powieki i stałem tak czekając na to co się stanie. Gdy je otworzyłem ujrzałem Grabarza z ręką na temblaku i Kota.

– Ja cię zabiję Kot. – Syknąłem przez zaciśnięte zęby.

– Musisz zapisać się na listę. Będziesz zaraz po nim. – Policjant wskazał za siebie niedbale dłonią na Sergieja wtaczającego się w otwór między nadal rozsuwającymi się drzwiami. Na chwilę przesłonił światło słoneczne swą sylwetką, jakby był golemem wyłaniającym się z mgły.

– A tam na zewnątrz co taka cisza? – Kalota usiłował coś dojrzeć nie wychodząc z jaskini, wyciągając szyję wysoko nad ramiona.

– Spokojnie panie Dyżurny, posprzątaliśmy wszystko. – Wyjaśnił Kot nie koncentrując się na szczegółach. Ruszył w głąb sztolni. Nie chciało mi się uczestniczyć w dalszej konwersacji więc odwróciłem się na pięcie i podreptałem tuż za nim. Minęliśmy starą kratę i weszliśmy do tego wielkiego pomieszczenia. Ktoś przekręcił jakiś włącznik bo pod sufitem rozbłysły z trzaskaniem świetlówki. Nachyliłem się nad do rozbitą skrzynką. Jej zawartość tworzyła papierowy dywan dookoła wysypawszy się przy uderzeniu. Ująłem kilka kartek w dłoń i powoli odsunąłem potrzaskane wieko. Sięgnąłem do wnętrza po kolejne pożółkłe dokumenty. Dawno temu ktoś starannie pospinał je w bloki wiążąc dodatkowo białymi, płóciennymi wstążkami. Wyjąłem pierwszą z wierzchu teczkę, rozwiązałem ją i rozwarłem jej skrzydła. Na wierzchu pierwsza kartka była jakimś dokumentem urzędowym. Z wielkim napisem „Verordnung” pod niemieckim orłem trzymającym w szponach laurowy owal – „Zamówienie”. Kot klęknął obok mnie i zaczął powoli tłumaczyć tekst. Kalota i Sergiej przysłuchiwali się w milczeniu.

Zleceniodawcą był SS-Wirtschafts und Verwaltungshauptamt (WVHA) – Główny Urząd Gospodarki i Administracji SS. Złowroga instytucja, której „zasługą” były między innymi dymiące kominy w Auschwitz.

Na dole dokument opatrzono pieczątką „Angenommen zu implementieren” – Zlecenie wykonano. Odręcznie ktoś dopisał „Amstsgruppe D”.

Druga strona stanowiła raport z wykonania powyższego zlecenia. Dołączone były też zdjęcia.

Ostatnią kartką była wystawiona faktura za wykonaną usługę.

Kot powoli podawał zdjęcia zdrowych dzieci przed rozpoczęciem testu i te wykonane po jego zakończeniu. Zrobiło mi się niedobrze jak tylko spostrzegłem efekty traktowania drobnych ciał ciekłym azotem. Było ich wiele. Nie byłem w stanie na to patrzeć więc podałem plik grubych kartek z obrazami dalej.

Podszedłem do jeszcze raz do regału. Sięgnąłem po następną skrzynkę i zrobiłem z nią dokładnie to samo co z poprzednią. Cisnąłem o ziemię, a huk długo błądził pod nierównym, kamiennym sklepieniem. Wieko zachowało się podobnie jak w przypadku pierwszej. Rozpadało się na kawałki. Posypał się siedemdziesięcioletni kurz i wokół mych nóg powstał kolejny dywan z kartek. Wydobyłem z niego kolejną partię dokumentów. To też były zlecenia wykonania koszmarnych badań:

Raport z wykonania był też niezwykle staranny.

Dołączono zdjęcia. Podałem je dalej. Bez spoglądania.

– Job twoju mat’. – Jęknął Grabarz trzymając w ręku jedno ze zdjęć. Zbladł, czego nie dało się ukryć w żółtawym świetle spływającym spod sklepienia. Postanowiłem zmienić regał. Podszedłem do stojącego nieco dalej. Na jednej ze skrzynek dostrzegłem logo rosyjskiego potentata w produkcji ciężarówek. Takiego co to jego wozy miały charakterystyczne, półokrągłe w przekroju, wanny wywrotek. Wybrałem skrzynkę ze środkowej półki i cisnąłem nią podobnie jak dwie poprzednie. Tym razem przywołałem Siergieja.

– Z twojego kraju. Tłumacz. – Podałem mu plik spiętych zardzewiałym, drucianym spinaczem kartek zapisanych koślawymi bukwami cyrylicy wybitych maszyną do pisania przez fioletową kalkę. Kiepska jakość papieru spowodowała, że pierwsza z nich rozdarła się pod wpływem własnego ciężaru, a gdy spojrzałem na nią pod światło, okazało się, że kropki i przecinki w tekście zostały tak mocno odciśnięte przez stalowe stopki czcionek, że powstawały w tych miejscach dziury na wylot. Okazało się, że była to przetłumaczona na rosyjski skarga z 1938 roku jaką wystosował niemiecki departament ds. mechanizacji rolnictwa będący częścią Ministerstwa Rolnictwa kierowanego przez Richarda Walthera Darré, o czym informowała rozmyta faksymilia na dole. Dokument dotyczył opieszałości w produkcji „traktora rolniczego, model II”. Na skargę odpowiedział wydział 6 NKWD.

Dla dobra naszej wspólnej współpracy wymieniono załogi w fabrykach robót przymusowych nr 4 i 5 odpowiedzialnych za produkcję realizowaną w ramach umowy z Państwem.

Podpis nieczytelny

Dołączono zdjęcia, na których widniał wykopany szeroki rów wypełniony poskręcanymi ludzkimi ciałami. Nad jego brzegiem oficer NKWD ustawiał dwie wychudzone, młode kobiety w obszarpanych i brudnych kurtkach, które kiedyś mogły być mundurowymi. Na następnej fotografii leżały już we wgłębieniu, na wierzchu wypełniających go ciał. Przysunąłem zdjęcie do oczu aby przyjrzeć się szczegółom. W tyle głowy jednej z ofiar wyraźnie ziała dziura po kuli. Ostatnia fotografia przedstawiała nową „załogę” przy produkcji „traktora model II”. Niemiecki rolnik to musiał mieć niezwykle ciężko. Stojące bowiem w tle jednego ze zdjęć traktory do prowadzenia prac polowych wyposażono w armaty model KwK 38 L/55.

Ministerialny wydział mechanizacji w krótkiej notce wyraził zadowolenie z szybkiej reakcji.

– Matko jebcy! – Jęknął Sergiej. – Co to ma znaczyć?

– Imperium pana Stahla. – Kot zatoczył łuk ręką. Powiedliśmy wzrokiem po całej sali w poszukiwaniu odpowiedzi. Siergiej usiadł na jednym z krzeseł przy biurku. Rozsypał na jego blacie zdjęcia i dokumenty i przeglądał zawzięcie.

– Co to ma znaczyć? – Powtarzał sam do siebie. Ja pozbierałem od innych pozostałe kwity wydobyte z wcześniej rozbitych skrzynek i położyłem je na kolejnym biurku. Zebrałem stosiki i spojrzałem za siebie na rząd półek wypełnionych skrzynkami. Przeraziła mnie liczba i ogrom ludzkiego nieszczęścia w nich zebranego. Jeżeli każda ze skrzynek ma taką samą zawartość jak te co rozłupaliśmy, to o ilu w sumie śmierciach mowa w dokumentach, które tutaj zalegają? Skala przedsięwzięcia była niewyobrażalna. I to ona zrobiła na mnie największe wrażenie.

Nagle Siergiej odwrócił się do nas i lawirując zdrową ręką w kieszeni wydobył kolejnego papierosa. Wsunął go sobie do ust i próbował zapalić. Kot podszedł do niego z płonącą zapalniczką. Zaskwierczał płonący tytoń. Policjant oparł się pośladkami o blat biurka obok Rosjanina.

– Wszystko zaczęło się gdzieś koło listopada 1942 roku. – Sięgnął do paczki papierosów Siergieja, która leżała bezpańsko na zdjęciach i przypalił także sobie. Wydmuchnął niebieską chmurę nad głowę i kontynuował. – Wtedy mniej więcej, w głowie niejakiego pana Heinricha Himmlera zaczęła kiełkować myśl, że wojny prowadzonej przez III Rzeszę nie da się wygrać. Ponieważ to dość przebiegły i cwany człowiek był, więc wykombinował sobie plan awaryjny jak wynieść cało swoją skórę z tej awantury. Zrodził mu się wtedy pewien pomysł. Aby go zrealizować musiał postarać się o jakąś kartę przetargową, która by mogła mieć znaczenie dla zwycięzców po zakończeniu wojny. Jego imperium zła doskonale się do tego nadawało. Świadczyło usługi wielu firmom, nie tylko niemieckim. Trzeba było tylko zebrać dowody tych usług i dokumenty świadczące o pracy tych zakładów na rzecz Niemiec w jedną całość. Komplet takich kwitów mógł dawać gwarancję spokoju na przyszłość, bo o ile by się okazało, ze zwycięzcy nie chcą z panem Himmlerem zamienić słowa to już firmy, na które miałby haki byłyby z pewnością bardziej skłonne do współpracy i ewentualnego udzielania azylu za ich pomocą. Tak powstała operacja „Anzahl Tod”. Do jej wykonania najął jednego z najzdolniejszych księgowych ówczesnych Niemiec, pana Josefa Stahla. Facet ten zaczął objeżdżanie obozów zagłady, przedsiębiorstw spod szyldu SS i ośrodków badawczych różnej maści. Bywał wszędzie tam gdzie korzystano z siły roboczej więźniów obozów, gdzie przeprowadzano eksperymenty, wdrażano nowe technologie, których sprawdzenie polegało na czyjejś śmierci. Gromadził to co teraz czytacie. Faktury, zlecenia i dowody na współpracę całego świata z III Rzeszą. Gdy tylko skompletował wystarczającą ilość, należało już tylko znaleźć dla dokumentów bezpieczne schronienie. Nie mogło być to miejsce na terenie Niemiec. Nie ważne, ówczesnych czy tych powojennych. Najlepiej do tego celu nadawał by się kraj neutralny, ale sympatyzujący z nimi. I względnie blisko. Nie na drugim końcu świata. Himmler w końcu musiał mieć kontrolę na tym przedsięwzięciem. Aby to zrealizować nawiązano współpracę z pewnym hiszpańskim generałem, niejakim Camilo Alonso Vegą. Oczywiście nic za darmo. Wtajemniczono go w część operacji. Ten od razu zrozumiał jej intencje i szantażem do współpracy zmusił zarząd tutejszych kamieniołomów. Dalej poszło już prosto. Sztolnie zaadaptowano do obecnych potrzeb, a zyski z kolejnych szantaży hiszpańskich korporacji przemysłowych wpływały już na konto naszego hiszpańskiego znajomego.

– Matko. To prawda? Skąd to wszystko wiesz? – Spytałem przerażony.

– Tak., to najszczersza prawda. To co wam mówię kosztowało życie kilku ludzi i zebranie tej wiedzy w jedną całość zmusiło rządy wielu państwo do zejścia do podziemia.

– Nic nie rozumiem.

– Zaraz zrozumiesz.

– Daj mu skończyć. – Wtrącił się Siergiej strzepując długiego węża popiołu wprost na ziemię.

– OK. Niestety główny pomysłodawca akcji został przez aliantów wyśmiany. Miał za dużo na sumieniu, aby można było się z nim w jakikolwiek sposób układać. Zrozumiał to i zeżarł pastylkę, która posłała go na tamten świat. Uciekł od jakiejkolwiek odpowiedzialności.

– Skurwysyn. – Kalota stał niczym pomnik z zaciśniętymi pięściami spuszczonymi równo wzdłuż tułowia.

– Wcześniej jednak, podczas wojny jeszcze, te zgromadzone dokumenty okazały się bezwartościowe. – Kot nie przejmował się wtrąceniem i kontynuował swój wątek. – Alianci i Rosjanie nie przyjmowali ani kolejnych propozycji współpracy ani sygnałów o ewentualnym szantażu. Nie musieli się przejmować szantażem, a groźby ujawnienia dokumentów uznano za propagandę upadającej III Rzeszy. Zresztą, w dobie zwycięskiego marszu z roku 1944 nikt nie przykładał do nich najmniejszej wagi. Himmler w pewnym momencie stwierdził, że całe to przedsięwzięcie może mu narobić więcej szkody niż korzyści. W końcu były to dowody na jego zbrodnie. W związku z tym nakazał zlikwidować Stahla wraz z archiwum. Niestety było już za późno. Uzdolniony księgowy, który zresztą doskonale się odnalazł w nowej roli, właśnie przekraczał granicę hiszpańską tym samym wymykając się spod jakiejkolwiek kontroli Himmlerowi. W efekcie cała akcja okazała się bardzo śliska, dla każdego, kto mógł być w nią związany. Z jednej strony mogła wiązać zaangażowanych w haniebne działania spod egidy SS, a z drugiej narażać mogła na chęć zemsty szantażowanych koncernów. Dokumenty jednak zabezpieczono i cierpliwie czekano do końca wojny. Stahl wiedział, że dopóki ma kontrolę nad tym zbiorem, włos z głowy mu nie spadnie. Dlatego też postanowił przeczekać. Przyjechał tutaj, zamieszkał w Donostii i uzbroił się w cierpliwość. Związał się był z pewną hiszpanką, która powiła mu syna.

– To brzmi prawie jak bajka dla dobrych dzieci na dobranoc. – Wtrącił się Kalota.

– No właśnie. Aż wierzyć się nie chce. I co dalej z tym facetem? – Mnie też zaintrygowała ta historia, w którą wplataliśmy się dzięki pewnemu parowozowi, co to go Prezes chciał remontować.

– Po wojnie Stahl poczekał kilka lat aby sprawdzić czy aby jakieś informacje o całej akcji „Anzahl Todt” nie wydostały się na światło dzienne. To było kluczowe. Tajemnica przede wszystkim musiała być dokonana, jeśli chciał wdrożyć swój nikczemny plan. Więc gdzieś w okolicy 1950 roku wydobył stąd pierwsze dokumenty. Pierwszy raz pojechał sam. Przedstawił dowody współpracy z imperium Himmlera zarządowi jednej z niewielkich firm produkujących wytworną odzież dla zamożnych w Monachium. Ludzie ci, obecnie na świeczniku europejskiej i światowej mody bali się odpowiedzialności. Mieli dużo do stracenia. Zezwolili więc nowo powstałej firmie pana Stahla obsługiwać swoją pracę. Płacili mu nie tylko za usługi księgowe, ale raczej za milczenie. Płacili dużo i regularnie. Od tego się zaczęło. Ten sam mechanizm wdrożono bowiem niemal w każdym przypadku jaki znajdziecie w tych skrzynkach. – Pstryknął niedopałkiem w kierunku regałów. Ten zatoczył wysoki łuk i spadł na ziemię ciągnąc za sobą nikłą smużkę dymu. Kot podszedł i go zadeptał nie przerywając swojego wywodu. Wszyscy słuchaliśmy go w milczeniu. – W ten sposób jego firma zaczęła obsługiwać największych w tej części świata. Wiecie, że kreatywna księgowość na wiele pozwala i można przy tym nieźle się obłowić. A on był w tym naprawdę dobry. Do tego dochodziły dochody z szantażu. Myślę, że nie minęło dziesięć lat, a facet miał już na koncie parę ładnych milionów.

– Marek, dolarów, franków? – Spytałem.

– A co to za różnica? Początkowo korzystał z pomocy miejscowych zbirów podsyłanych mu przez generała Vegę. Ludzi, którzy ze względu na swoją przeszłość nie mieli wiele do stracenia. Oni stworzyli armię Stahla gotową na wszystko, byle tylko ochronić swojego protektora. W ten sam sposób zaczął też wpływać na polityków. Nie tylko tych lokalnych. Policję zwyczajnie kupował. Płacił tak horrendalne łapówki, że nikt nie był w stanie go przebić. Miał z czego w końcu. To samo z politykami. Gdy już obstawił swoimi ludźmi większość koncernów na zachodzie Europy zaczął wpływać na działania władz tak aby jemu one odpowiadały.

– A co z Polską? Przecież byliśmy za żelazną kurtyną a mimo to ten gość ma tam wpływy.

– Chwila. Po kolei. Stahl zmarł w lecie 1986r.

– W czerwcu? Może zabił go wybuch w Czarnobylu? – Kalota rzucił kąśliwą uwagę w swoim stylu.

– Hehehe… – zaśmiał się pod nosem – za dobrze by było. W każdym razie kilka lat wcześniej zmarła mu żona. Żeby nie było zbyt różowo, cały interes przejął ich jedyny syn, Peter. Po śmierci rodziców wyjechał do Monachium i zaczął korzystać ze zgromadzonego materiału w dokładnie taki sam sposób jak czynił to jego ojciec. Zwykle odbywało się w następujący sposób. W obciążonej współpracą z imperium Himmlera korporacji czy firmie pojawiał się pan z oryginałami trefnych dokumentów. Prosił o spotkanie z zarządem. Rozmowa była krótka – albo wszystko dostanie się do prasy, albo owa korporacja zleci obsługę księgową Stahl Corporation. Z tego co wiemy, wszystkie wybierały ten drugi wariant. Prawdopodobnie niewielki procent tych, które odrzuciły żądania za pomocą przekupionej policji została uciszona, albo jednak nakłoniona do współpracy.

– My? My wiemy? – Dopytywałem się.

– Spokojnie Covalus. Zaraz się wszystkiego dowiesz.

– Trzymam za słowo, bo to wszystko jest zbyt skomplikowane na mój czerep.

– W połowie lat 90 tych Stahl Corporation władała już połową światowej gospodarki, a przynajmniej tą jej częścią, której korzenie sięgały Europy. Różne organizacje rządowe i wywiadowcze zainfekowanych państw zaczęły dostrzegać problem. Jednak nikt oficjalnie nic nie chciał powiedzieć ani potwierdzić przypuszczeń. Brak dowodów także nie przyspieszał sprawy. Stahl Corporation miała w swej kieszeni sądy, policję, prasę i telewizję. W zasadzie wszystko czego potrzeba aby wpływać na narody i ich poglądy. W związku z tym, że walka z taką hydrą mogła by być niezwykle trudna, powołano specjalną, ściśle tajną, grupę specjalną do rozpracowania Stahl Corporation, jej kontaktów i zniwelowania wpływów. Niestety długi czas mogli się oni tylko bezsilnie przyglądać. Doskonale wyekwipowani, przygotowani i bezwzględni żołnierze Stahla dbali o uciszanie każdego z ewentualnych świadków.

– Zwardoń! – Kalota wycelował palec w Kota jakby chciał go zastrzelić niczym Fantomas.

– Tak. Dokładnie. Tak jak w przypadku Zwardonia. Tak się złożyło, że wtedy na scenie pojawiliście się wy. Coś zaczęło się ruszać, pojawiły się pierwsze tropy, zaczęto to kleić wszystko ze sobą. Ich zabezpieczenia były w gruncie rzeczy bardzo prymitywne. Stahl senior był księgowym. Uważał, że wszystko da się ukryć mieszając liczbami. Zmieniał więc numery pociągów, parowozów i kolejnych transportów. To co dla księgowego jest idealną przykrywką, niekoniecznie musi się sprawdzać w rzeczywistości. Tak jak w przypadku parowozu o tym samym numerze. To właśnie ten wasz parowóz rozpalił ogień i doprowadził nas tutaj. Że się tak metaforycznie wyrażę.

– Metaforycznie. – Pokiwałem głową gdy skończył. – Ale nie wyjaśniłeś kim są owi „my”.

– No przecież to oczywiste, że chodzi mi o tę grupę ludzi, która postawiła sobie za cel zniszczenie Stahla.

– Nazywa się ona jakoś?

– Nie. Po co?

– Jak się coś nie nazywa to można powiedzieć, że nie istnieje. Sprytne. – Siergiej dorzucił swoje.

– A ty jesteś w tej organizacji? – Spytałem policjanta, choć podejrzewałem jaką otrzymam odpowiedź.

– Zostałem wytypowany do sprawowania nad wami kontroli i obserwowania waszych poczynań. Sprawiliście się bardzo sprawnie i ktoś uznał, że dobrze by było mieć was po swojej stronie. Taki rodzaj łącznika.

– Ciekawe.

– No i znaliście mnie już, więc nikt obcy nie musiał zdobywać waszego zaufania.

– Jakie to proste. – Zakpiłem. – Więc co teraz z tym zrobisz? – Spytałem wskazując regały za plecami.

– Zniszczę, a następnie zacznę oczyszczanie systemu. – Odpowiedział spokojnie wpatrując się w moje oczy.

– Zaraz, zaraz Kot! A zyski jakeś mi obiecał? – Sergiej żwawo zerwał się ze swojego miejsca i stanął w rozkroku naprzeciw policjanta. Odruchowo sięgnął po broń. Niestety kabura była pusta o czym zdał sobie sprawę wsadzając do niej rękę. Zrobił więc dziwną minę i syknął:

– Ty i te twoje wojskowe pajace. – Zorientował się, że to ludzie Kota zabrali mu pistolet.

– Nic z tego Sergiej… – Spokojnie odpowiedział Kot. Rosjanin pokraśniał na twarzy.

– Pamiętaj o pewnej lasce we wrocławskim szpitalu. – Splunął na ziemię. Nie bardzo go rozumiałem, ale po chwili naszła mnie pewna myśl.

– Zaraz Kot, skoro powstała taka spec grupa, to dlaczego dajemy się szantażować takiemu typowi jak on. – Wskazałem na Sergieja.

– Z dwóch powodów Covalus. W naszym kraju wywiad i kontrwywiad został zniszczony przez polityków, Stahl Corporation ma w kieszeni większość ludzi, od których coś zależy w naszym Sejmie i Senacie. Jeśli ich nie szantażują to przynajmniej opłacają. Musiałem opierać współpracę na ludziach Grabarza. Zapewniało mi to skrytość działania, Stahl Corporation nie interesowała zorganizowana przestępczość. Ale będąc policjantem z powołania postanowiłem zwinąć także interes Siergieja. Chyba mam słabość to tego naszego kraju, że dbam o niego jak tylko mogę.

– Ty gnoju! – Siergiej jeszcze raz splunął na ziemię.

– Nie powiem, abym miał coś naprzeciw. – Przyznałem.

– Ja również. Sprawa rozwinęła się lepiej niż tego oczekiwałem. – Nie zwracał uwagi na stojącego tuż przed nim Rosjanina. – Tutaj zginęła większość jego żołnierzy, co sprowadzi niemal do zera jego działalność na terenie Polski. Dogadałem się jednak już wcześniej, że nasz przyjaciel zostanie pozbawiony także tej garstki ostatnich żyjących. Postawione im zostanie ultimatum: kulę w łeb po cichu lub współpracę z rosyjskim wydziałem sec-grupy zajmującej się rozpracowaniem Stahl Corporation na ich terenie. Podejrzewam, że wybiorą jednak współpracę.

– Possij moju konfetku. – Siergiej splunął kolejny raz pod nogi Kota, ale ten nie zraził się nawet obelgą jaką został obdarzony.

– Zostaniesz ich zwierzchnikiem. – Zwrócił się do zainteresowanego.

– Pedik. – Ten nadal wolał używać wulgaryzmów w swojej śpiewnej mowie.

Tego Kot już nie wytrzymał i sięgnął do kabury, z której wyjął pistolet. Szczęknął bezpiecznik i lufa przylgnęła do czoła Sergieja.

– Grabarz, gdyby nie Anna, już byś nie żył. Zrozum chłopie nie masz wyboru, dawne życie się skończyło i już nie ma doń powrotu. Jak tylko zrobimy porządek ze Stahl Corporation i jej szefem, przestaniesz mi być potrzebny. Rozumiesz? Więc dobrze ci radzę, abyś na coś się przydał swoim nowym panom. Może na jakiś czas zapomną cóżeś nawywijał w swoim nędznym życiu. Jak Anna będzie bezpieczna, to nic mnie nie będzie powstrzymywało aby nacisnąć spust. Twoje ciało zabiorą tam gdzie inne. Próbuję Ci ocalić dupę. Kapujesz?

Sergiej zmarszczył swoje gruboskórne czoło. Nabrał powietrza w płuca i głośno wypuścił. Przypominał wielkiego byka, którego ktoś kopnął w jaja. Ale chyba poszedł po rozum do głowy i dokonał podsumowania korzyści i strat proponowanego rozwiązania.

– Załatw mi szluga kutasie! Spaliłeś mi ostatniego. – Myślałem, że ręce będą mu się trzęsły. Nic z tego, musiał skurczybyk mieć nerwy ze stali. Kot schował gnata i przywołał skinieniem dłoni jednego z zielonych żołnierzy stojących za kratą. Ten wyczarował paczkę Marlboro i rzucił ją przez wejście. Rosjanin zdołał złapać paczkę w locie ale próby jej otwarcie jedną ręką spełzły na niczym.

– Job twoja mać!- Wyrwał drugą rękę z temblaka. Krzyknął z bólu, a na bandażu pojawiła się krew. Wreszcie po krótkiej szamotaninie udało mu się odpalić papierosa. Zaciągnął się głęboko. Potem spokojnie powiedział.

– Dobra Kot, trzymasz mnie za jaja… – Wypluł dym z płuc.

– Kurwa, chłopie ty se melisę kup. Zbyt nerwowy jesteś ostatnio.

– Takie życie maładiec.

– Cieszę się, że doszliśmy do konsensusu. – Policjant uśmiechnął się i klasnął w dłonie. –  Chłopaki, pora ruszać z wizytą do pewnego gościa.

– Do kogo? – Kalota nie popisał się intelektem.

– Petera Stahla.

– Acha.

– Ale najpierw fajerwerki. – Wydał przez radiotelefon krótki rozkaz. Do jaskini zaczęły wjeżdżać wózki widłowe ze stalowymi beczkami. Żołnierze starannie ustawiali je wśród półek. Do każdej beczki przyczepiony był splot przewodów.

– Co to do cholery? – Kalota zaczął zbliżać się do jednej z nich.

– Nie dotykaj! – Wrzasnął Kot. Dyżurny stanął. Potem powoli cofnął się w kierunku biurka, które wcześniej okupował..

– To mieszanka zapalająca na bazie tlenków żelaza, glinu oraz magnezu i fosforu. Cholernie niestabilna. Specjalnie sporządzona tę okazję. W innych beczkach jest nadmanganian potasu.

– Wow! – Dyżurny zatarł ręce z wrażenia. Sergiej spokojnie dalej palił papierosa. Saperzy łączyli przewody w większe wiązki, te wpinali do skrzynki rozdzielacza z wystającą antenką. Jak wszystko było gotowe spojrzeli wyczekująco na nas. Poganiani przez Kota wszyscy wyszliśmy na zewnątrz. Po światłach dnia nie było śladu. Kamieniołom spowijał całun nocy. Było cicho i spokojnie. Dało się słyszeć cykanie świerszczy. Co chwilę, pośród drzew na skraju lasu huczał zagubiony puszczyk. Zwróciłem uwagę, że w niecce po środku kamieniołomu stał śmigłowiec. Wcześniej go tu nie było. Uznałem, że albo go ze sobą przywieźli w ciężarówkach, które stały gotowe do wyjazdu przy górnej krawędzi wyrobiska, albo przyleciał tutaj gdy nas zamknięto we wnętrzu góry.

– Sergiej kończ szluga i pakujemy się do środka. Czas na nas. – Kot otworzył drzwi granatowej maszyny. Wgramoliłem się na tylne siedzenie zrobione z giętych rurek ascetycznie obciągnięte brezentem. Ze mną stękał Kalota i dalej, wspomagany przez masywne, zielone ramię gramolił się Rosjanin. Z przodu, obok pilota w białym kasku, usiadł Kot. Dał mu znak aby rozkręcił silniki. Ten przesunął kilka dźwigni, przełączył kilka przycisków i wirnik nad nami ożył. Cichy wizgot silnika musiał być specjalnie wyciszany aby przypadkowy wróg miał problemy z rozpoznaniem. Maszyna zwiększyła obroty i po krótkiej chwili uniosła się do góry. Zawisła nad kamieniołomem. Policjant przyłożył radio do ust. Wskazał nam palcem ziemię. Z obu otworów jaskini buchnął ogień. Był przeraźliwe jasny. Musiałem zmrużyć oczy. Pomimo zawieszonych na uszach komicznie wielkich słuchawek dało się słyszeć grzmot eksplozji. Fala uderzeniowa zakołysała maszyną, ale została wprawnie skompensowana przez delikatne ruchy pilota.

– 3000ºC! – Krzyknął Kot do interkomu. Usłyszeliśmy go w naszych mózgach.- Do rana powinno się wypalić wszystko. Klepnął pilota w ramię. Maszyna pochyliła dziób i uniosła się jeszcze wyżej. Ruszyliśmy nad uśpionymi górami w kierunku francuskiej granicy.

– Gdzie lecimy? – Tym razem ja krzyczałem. Zupełnie niepotrzebnie. Komunikacja wewnętrzna działała bez zarzutu. Musiałem się tylko do niej przyzwyczaić.

– Monachium. – Odpowiedział mi Kot.

***

Kościej z nudów przebiegał palcami po plikach leżących przed nim kartek. Przeszukiwał jeszcze raz i sprawdzał swoje obliczenia. Zbierał najnowsze dane spływające z internetowego podziemia. Co chwila zapisywał coś na osobnej, żółtej kartce i nanosił jakieś znaczki na mapę wyświetloną na ekranie komputera. Kiedy skończył zerknął na wyniki i szarpnął śpiącego obok na tapczanie Fadixa.

– Co jest? – Jęknął rozbudzony chłopak.

– Nic się nie zgadza… – Kościej pokazał mu kartkę. Niestety haker nic z jego wyliczeń nie rozumiał. Kościej widząc jego minę wyjaśnił:

– Odkryłem nowe anomalie. Muszę to jeszcze raz przeanalizować.

– Co to oznacza? – Chłopak nerwowo pocierał oczy pięściami.

– Gdyby Kalota był jeszcze na tym świecie, powiedziałby: „w dupę jeża, to nam nieco komplikuje  plany”.

Potem Kościej się wyłączył z rozmowy i zatopił w swoim świecie rozmyślań. Zaczął jeszcze raz sprawdzać swoją nową teorię. Wychodziło na to, że jeżeli się nie mylił, to rzeczywistość wyglądała nieco inaczej od tego co sobie do tej pory wykreowali.

***

Sam nie wiem kiedy zasnąłem. Nie przeszkadzał mi irytujący dźwięk silnika, ani wszechobecny świst powietrza. Później mi mówili, że przegapiłem międzylądowanie w celu uzupełnienia paliwa. Skoro tak mówili, to znaczy, że tak musiało być. Nie było powodu aby im nie wierzyć. Obudził mnie dopiero duszący zapach wyziewów z paszczy Grabarza.

– Królewno wstajemy… – Potrząsał mnie za ramię nachylając się wprost nad moim nosem.

– Wal się! I zainwestuj w tic-tac’i bo ci jedzie..- Burknąłem i otworzyłem oczy. Piekły mnie ich kąciki więc palcami musiałem wydobyć z nich piasek zmęczenia.

Wokoło panowała cisza. Wirnik śmigłowca zwieszał się z góry niczym jakiś sflaczały balon. Odsunąłem drzwi i wyskoczyłem na płytę lądowiska. Była wilgotna od rosy, albo deszczu jaki spadł na nią całkiem niedawno.

– Która godzina? -Spytałem.

– Koło piątej trzydzieści. – Odpowiedział mi Kalota.

Zatrząsłem się z zimna i starannie zapiąłem suwak kurtki pod szyją. Rozejrzałem się dookoła. Na lądowisku nie świeciła się ani jedna lampa. Jedynie co można było dostrzec to żar peta Sergieja. W oddali jednak majaczyły jakieś budynki skryte za drzewami. Po prawej, nad horyzontem nocne niebo rozświetlała łuna, dokładnie jakby coś wielkiego płonęło zupełnie nie wydzielając dymu. Domyśliłem się, że to mogą być światła uśpionego miasta. Ku nam podjechały dwa samochody. Ich lampy błyskały niemrawo światłami postojowymi. Kot otworzył drzwi i kazał nam się pakować. Znowu ścisnęliśmy się z tyłu. Policjant usiadł z przodu. Kierowca niepytany ruszył energicznie do przodu. Zjechał z płyty lądowiska i mijając w pędzie rozwartą bramę wjechał w las. Po kilku minutach minęliśmy tablicę z napisem „München” ustawioną tuż na granicy drzew. Zwolniliśmy tylko na chwilę mijał duży plac kortów tenisowych, ale po chwili samochód znów nabrał prędkości zagłębiając się w labirynt wąskich uliczek miasta. Miałem wrażenie, że ograniczenia stawiane przez kodeks drogowy nas nie obowiązują. Kluczyliśmy jakiś czas między willami skąpanymi w ciemnej zieleni drzew. Prowadzący znacząco ograniczył prędkość dopiero, gdy na horyzoncie pokazał się samotny biały dom, ogrodzony wysokim kamiennym murem stojący u szczytu skrzyżowania w kształcie litery „T”. Rozglądał się na boki bacznie jakby czegoś szukał. W pewnym momencie zjechał na lewą stronę i zatrzymał się przy dużej brązowej furgonetce. Z jej szoferki wyszedł uzbrojony żołnierz bez dystynkcji. Kot otworzył okno i szepnął coś po niemiecku. Wojak uniósł do góry dłoń każąc zaczekać.

– Kot, gdzie my właściwie jedziemy? – Skorzystałem z okazji i szarpnąłem policjanta za ramię.

– To chyba oczywiste. Zakończyć całą sprawę. Zwijamy mózg tego bałaganu, syna Josefa Stahla. – Kot odwrócił się ku mnie na swoim fotelu.

– My? A nie policja? – Byłem lekko zdumiony.

– My, Covalus, my. Policja i prokuratura w tym kraju nie dały by rady. Sztab prawników tego gościa zjadłby ich na śniadanie, nie mówiąc o tym, że o każdym ruchu w tym kierunku byłby powiadomiony zanim byśmy tyłki z krzeseł unieśli. A t u trzeba działać skrycie.

– Rozumiem, że operacja nie jest zbyt… – Wyleciało mi z głowy właściwe słowo.

– Legalna? – Z uśmiechem się dopytał przekrzywiając na bok głowę. – Jednak odbywa się przy pełnej aprobacie rządów wielu państw. Tego zresztą też.

– Acha. Pokiwałem głową. – A znaczy się, co planujesz dokładnie zrobić?

– Wywieziemy, go gdzieś gdzie nikt nie będzie się o nic pytał.

– Guantanamo? – Kalota się ożywił.

– Nie. Tam za dużo oczu. Przygotowano mu już tajną celę na jednej bezludnej wysepce, pod egidą marynarki USA. Oficjalnie facet zaginie.

– Nie prościej by było go kropnąć? – Sergiej włączył się po swojemu do dyskusji.

– Rządy cywilizowanych krajów nie aprobują twoich metod kolego.- Odparował Kot. Uznając rozmowę za skończoną wysiadł z auta i ruszył kierunku bocznych drzwi furgonu. Odsunął je i przywitał się z siedzącymi w środku. Wymienili parę słów po cichu. Ciemność wnętrza wozu rozświetlał szereg ciekłokrystalicznych ekranów. Pokazywały obraz z kamer skierowanych na posesję stojącą przy skrzyżowaniu. Policjant machnął na nas. Siedzący w środku odsunęli się tak abyśmy mogli widzieć co się dzieje. Podzielony na cztery pola ekran mrugał odcieniami zieloności. Na podjeździe, przy murowanych słupach bramy pojawił się jakiś pojazd. Była to kolejna furgonetka. Na stalowej ścianie miała wymalowane logo z błyskawicą. Domyśliłem się, że to jakiś zakład energetyczny, albo coś w tym stylu. Wysiadło z niego dwóch ludzi w białych kombinezonach. Z tylnych drzwi wydobyli skrzynki z narzędziami i ruszyli do furtki. Jedna z kamer skierowana była na drzwi wejściowe do budynku. Otworzyły się i na żwirową alejkę wyszedł postawny strażnik w czarnym golfie. W ręce trzymał grubą, skórzaną smycz. Na jej drugim końcu nabijana ćwiekami obroża opinała mięsistą szyję Rottweilera. Paszcza była rozwarta ukazując szereg białych kłów. Ochroniarz ruszył w dół wzniesienia, na którym stał dom. Najwyraźniej miał podgląd na to co się dzieje pod bramą i postanowił zareagować. Zbliżał się ostrożnie rozglądając się na boki. Kątem oka dostrzegłem że na drzwiach naszego pojazdu jest naklejone identyczne logo jak to z furgonetki.

– Panowie do kogo? – Ukryty mikrofon kierunkowy doskonale wyłapał słowa gościa, które natychmiast szeptem przetłumaczył nam Kot. Rozmawiali przez kratę zamkniętej furtki.

– Przepraszamy za najście o tak wczesnej porze, ale nocna burza zniszczyła transformator i przekaźnik tuż obok. Sprawdzaliśmy zdalnie z centrali, ale okazało się, że coś jest nie tak z trafostacją, która wisi na słupie. O tam. – Człowiek w białym kitlu wskazał na stojący obok drzewa betonowy słup, do którego przyklejona była szara skrzynka wielkości budy dla psa. – Wie pan, nie możemy załączyć zasilania na osiedlu bo nam wybija. Musimy spojrzeć co jest nie tak. – Dopiero teraz dotarło do mnie, że cała okolica była pogrążona w mroku. Nie paliła się żadna latarnia wzdłuż krawężników, nie paliło się żadne światło w żadnym oknie.

– U mnie prąd jest.

– Musi pan mieć agregat. Ale sąsiadom nie włączymy. Musimy wejść i sprawdzić skrzynkę. Otworzy nam pan?

Facet bez słowa podszedł do furtki i otworzył ją ciągle w dłoni trzymając smycz. Pies zawarczał cicho gdy technicy mijali tę komiczną parę. Nagle, zanim zdążyłem mrugnąć okiem, jeden z nich potknął się o coś i wyrżnął jak długi na ziemię. Zawartość niesionej przez niego skrzynki rozsypała się wokoło.

– Cholera! – Zaklął pod nosem. – Przepraszam najmocniej. – Obaj opadli na kolana i zaczęli zbierać rozsypane kawałki drutów, mierniki, szczypce i pozostałe akcesoria elektryków. Ochroniarz schylił się aby podać im wiertarkę, która wylądowała pod jego nogami.

W tym momencie ramie tego, który się wywrócił wykonało błyskawiczny ruch w stronę szyi okolonej golfem. Zanim zdążyłem mrugnąć ciało ochroniarza spłynęło bezwładnie ku ziemi. Pies zdezorientowany nie wiedział co się stało i podskoczył do swego pana. Wykorzystał to drugi gość w białym wdzianku. W pofałdowany kark zatopiła się niewielka strzykawka. To wystarczyło aby i on zaległ jak worek. Z tylu furgonetki stojącej za nimi na podjeździe wyskoczyło kolejnych czterech ludzi ubranych w taki sam sposób. Otworzyli bramę i wynieśli przez nią swoje ofiary. Wrzucili je do tyłu i błyskawicznie odjechali. Zanim jednak zniknęli Kot wskoczył na swoje dawne miejsce obok szofera i ruszyliśmy z piskiem opon. Z bocznej uliczki wyskoczył jeszcze jeden ciemny samochód terenowy i kolejna furgonetka. Szybko przejechaliśmy przez ogrodzenie.

– A gość nie ma więcej ochrony? – Kalota wodził wzrokiem po frontonie budynku w uzasadnionej obawie.

– On nie potrzebuje tylu ludzi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie poważyłby się nastawać na właściciela tej rezydencji. Jeden człowiek w zupełności wystarczył. Resztę załatwiały łapówki na policji, w urzędach, prokuraturze i tak dalej. – Kot machnął ręką. Samochód wjechał na szutrową drogę prowadzącą do drzwi wejściowych. Za nami wjeżdżały kolejne.

***

Młodego mężczyznę o gładko wygolonej twarzy obudził szum opon na podjeździe. Miał nieodparte wrażenie, że ktoś niepowołany przebywał na terenie jego rezydencji. Podszedł zaspany do okna i dojrzał sznur samochodów naruszających spokój jego domowego miru.

Sięgnął po telefon komórkowy leżący na blacie niewielkiej szafki nocnej i wcisnął kilka przycisków. Pusty wyświetlacz wyświetlał godzinę: 6:10 oraz napis: Tylko połączenia alarmowe. Ktoś zadał sobie sporo trudu aby wyłączyć jego kartę sim. Nacisnął guzik wybierania numeru 112. Chwilę czekał zanim urządzenie podejmie wyzwanie. Niestety w słuchawce panowała głucha cisza. Sygnał sieci komórkowej musiał zostać zagłuszony. Albo w ogóle wyłączony, co zresztą wychodziło na jedno.

– Scheiße! – Warknął i cisnął telefonem o podłogę.

Wiedział doskonale, że pozostawał mu jeszcze telefon satelitarny, lecz ten leżał na biurku w gabinecie na piętrze. Wiedział, że musiałby się do niego dostać możliwie jak najszybciej. Problem w tym, że głośne kroki na schodach podpowiadały, że nie ma to już najmniejszego sensu. Ci, którzy wdarli się na jego teren byli tuż, tuż. Gdzieś wewnętrznie czuł, że nie mają ciepłych zamiarów wobec niego. Uznał, ze stawianie oporu nie będzie mądre. Więcej na czasie zyska nie sprawiając problemów. A czas był dla niego ważny. Musiał w końcu powiadomić kogo trzeba aby uruchomić machinę mającą mu udzielić wsparcia i schronienia. Ściągnął więc pidżamę i zaczął ubierać przygotowane na rano ubranie. Kiedy skończył załomotano w drzwi sypialni. Ruszył ku przybyszom odprężony. Kimkolwiek byli srogo zapłacą za swoją ignorancję. Nikt nigdy nie śmiał nachodzić Petera Stahla w jego własnym domu. Położył rękę na klamce i szeroko otworzył drzwi. Przed nimi stały jakieś błazny. W tym jeden ranny w rękę. O mało nie wybuchnął śmiechem.

***

Wrocław; godzina 3:38

Ubrana w zielonkawy kitel siostra lekko przymknęła oczy wpół leżąc za stołem ustanowionym na sali intensywnej terapii. Wsparła głowę na splecionych dłoniach zapadając w drzemkę . Miała pod opieką tylko jedną pacjentkę. Resztę, ze względów bezpieczeństwa, przeniesiono do innych pomieszczeń. Elektroniczne urządzenia monitorujące stan od dwóch dni nie wykazywały żadnych anomalii. Oddech poszkodowanej był ustabilizowany, a pokiereszowane serce pracowało mniej więcej rytmicznie. Płytki sen pozwolił zmęczonej pracownicy choć trochę zregenerować siły. Trwał niecałe dwadzieścia minut. Około czwartej wewnętrzny głos kazał jej wrócić na jawę. Przetarła mocno oczy i upiła spory łyk zimnej już kawy. Palcem wskazującym starła z warg czarne ziarenka. Niechybny znak, że trzeba zaparzyć nowej. Wstała i wypłukała kubek w malutkim zlewiku przymocowanym do ściany za jej plecami. Patrząc jak czarne fusy znikają w odpływie miała nadzieję, że nie zablokowują rury, jak to miało miejsce poprzednim razem. Woda na moment niebezpiecznie przybrała, ale już po chwili, pod własnym ciśnieniem, przepchała fusy dalej w głąb kanalizacji. Odetchnęła z ulgą. Nie miała najmniejszej ochoty na poranną awanturę z personelem technicznym. Muskając opuszkiem włącznik uruchomiła elektryczny czajnik. Nagle, przez szum gotującej wody, przebił się dźwięk alarmu. Niczym ukłuta igłą w pośladek, dwoma susami, doskoczyła do łóżka pacjentki. Monitor funkcji życiowych wskazywał na nieregularną pracę serca. Anomalia nasilała się. Ciałem pacjentki zaczęły wstrząsać dreszcze. Palce jej drobnych dłoni zawinęły się w pięści. Zaciskające się zęby zmiażdżyły rurkę intubacyjną. Do sali wbiegł lekarz i szybko ocenił sytuację.

– Rozluźnij ją!

Pielęgniarka sięgnęła po właściwy lek. Chwyciła lewą rękę pacjentki i wprowadziła go bezpośrednio do żyły. Nie poskutkowało.

– Kurwa mać. Jeszcze jedna dawka! – Krzyknął lekarz.

Siostra sięgnęła po kolejną szklaną ampułkę. Wprawnym ruchem odłamała czubek i zagłębiła w niej strzykawkę. Tym razem skorzystała z wenflonu. Naciskając na tłok spoglądała na monitor.

– Tętno 150! Rośnie! – Głośno powiadomiła lekarza.

– A tętnicze? – Podbiegł do aparatu telefonicznego stojącego na biurku nerwowo szurając chodakami o kafle. Siostra przełączyła funkcję monitora.

– 40 i spada! – Spojrzała na twarz pacjentki. Była bardzo blada. Lekarz uzyskał połączenie z sąsiednim oddziałem.

– Szykujcie salę! Natychmiast! – Rzucił słuchawkę nie dbając o to gdzie upadnie i wrócił do łóżka pacjentki. Natychmiast zaczął je pchać w kierunku drzwi wejściowych. Siostra chwyciła stojak z aparaturą, który wyposażony w niewielkie kółeczka był połączony przewodami z chorą. Gdy byli mniej więcej po środku sali dźwięk alarmu przestał wibrować wwiercając się w uszy i zmienił się w jednostajny pisk. Doktor zatrzymał się i spojrzał na monitor. Linia życia była prosta.

– Szlag! – Szarpnął za pidżamę pacjentki zaczął ją rozpinać. Klatka piersiowa była sina. Delikatnie nacisnął palcami oba brzegi blizny rany pooperacyjnej. Z niezagojonej rany wypłynęło zbyt dużo krwi. Starł ją i delikatnie nakrył Annę kołdrą. Potem zaczął odpinać czujniki monitorujące. W międzyczasie spojrzał na zegarek.

– Siostro, proszę zanotować godzinę zgonu 4:12. – Wydał ostatnie polecenie.

Pielęgniarka automatycznym ruchem zapisała informację na karcie i spojrzała na doktora.

– Co się stało? Nie będzie pan masował serca?

– Obawiam się, że to właśnie by ją zabiło. Osobiście stawiam na zator, który spowodował, że jej serce rozleciało się jak balon zbyt mocno napełniony wodą. Proszę powiadomić patologię i rodzinę.

Drzwi od otworzyły się i do sali wbiegł pielęgniarz. Zamarł na widok twarzy pacjentki przykrytej kołdrą.

– Odwołaj salę. I wieź ją do chłodni.

Pielęgniarz wyszedł posłusznie na korytarz i wrócił po jakimś czasie pchając przed sobą wózek o chromowanym blacie. Delikatnie wsunął dłonie pod ciepłe jeszcze ciało Anny i przeniósł ją na zimną stal. Jej ręce złożył na klatce piersiowej i okrył zwłoki zielonym płótnem jednorazowego użytku. Następnie powoli, tak aby nie obudzić innych pacjentów, poprowadził wózek ku kostnicy. Po drodze wyciągnął z kieszeni telefon i szybko napisał sms-a. Poczekał chwilę, aż otrzyma raport potwierdzający dotarcie jej do adresata i schował aparat. W windzie zielone przykrycie lekko zsunęło się odsłaniając twarz zmarłej. Malowało się na niej uczucie ulgi.

***

Drzwi otworzył nam młody mężczyzna w doskonale skrojonym garniturze, który sprawiał wrażenie niezwykle kosztownego, szczególnie jak się spojrzało na dodatki i koszulę. Jego twarz wyrażała skrajną pogardę, a usta wykrzywione w grymasie podpowiadały, że ufa swojej władzy, że ona pozwoli mu nas zniszczyć. Kot wyszedł przed szereg i pchnął faceta do wewnątrz. Uchwycił go za kołnierz i łokieć. Między nami przepchnął się żołnierz z karabinkiem G5 na ramieniu. Wyprowadzili zatrzymanego na korytarz i sprowadzili go schodami w dół, do salonu, który zajmował trzy czwarte powierzchni parteru. Z Kalotą i Siergiejem zeszliśmy za nimi. Za naszym przykładem poszli inni. Otoczyliśmy faceta półkolem, w taki sposób, że za plecami miał ścianę.

– Peter Stahl, jeśli się nie mylę. – Kot zbliżył się do niego.

Facet odparł coś po niemiecku. Spojrzałem na Kalotę, dając mu do zrozumienia, że ma robić za tłumacza. Zrozumiał moje intencje. Przesunął się bliżej i szepnął mi do ucha.

– Gość mówi, że nas zniszczy, że nasze córki i synowie nie znajdą pracy do końca życia, chyba, że w Bangladeszu przy dzierganiu T-shirtów.

– Panie Stahl, nie specjalnie ma pan wybór. Proszę z nami współpracować. To się panu opłaci. – Policjant pogroził facetowi wydobytym z kabury pistoletem. Ten w odpowiedzi splunął mu w twarz.

Taki obrót spraw nikogo nie zaskoczył, a Kot spokojnie wytarł policzek rękawem. Równie spokojnie kopnął gościa w krocze, a gdy ten upadł na kolana docisnął jego szyję kolanem do ziemi i sięgnął po kajdanki zawieszone na pasku. Skuł mu ręce na plecach i sięgnął po telefon. Rozmowa była krótka i sprowadzała się do słowa „Tak”. Następnie zostawił faceta leżącego na ziemi i podszedł do nas.

– Musimy chwilkę poczekać. Już po niego jadą. – Wyjaśnił.

Nastała dziwna cisza. Jakbyśmy się bali ją przerwać. Komórka Grabarza się tego nie bała, ożyła lichym blaskiem. Sergiej przeczytał coś na wyświetlaczu i podał mi aparat. Nie bardzo wiedziałem co to ma oznaczyć. Widniał na nim tylko krótki tekst:

OBIEKT ZMARŁ 4:12

Pierś ścisnął strach i zaschło mi w gardle. Staliśmy na ostatnim, nieco szerszym stopniu schodów, on przede mną, ja za nim, nieco wyżej.

– Czy ja dobrze rozumiem Sergiej? – Spytałem głośno drżącym głosem.

Stojący wokół zaczęli się mi bacznie przyglądać.

– Twoja Anna nie żyje… – Wyjaśnił powoli tak jakby się bał tego co mówi.

Pociemniało mi w oczach.

– Kurwaaaaa…! – Chwyciłem go za poły koszuli. Nie bronił się.

– Chciałbym. Sory. – Odepchnął mnie i sięgnął po papierosa.

Dotychczas nie znałem uczucia zupełnej bezradności. Tym razem dokładnie tak się czułem. Nie miałem pojęcia co począć, co będzie dalej i jak się mam zachować. Człowiek uczy się przez całe życie. Opuściłem ręce wzdłuż ciała i spojrzałem na Kalotę. Oczekiwałem, że zaprzeczy. Zawiodłem się. Kot wykonał za moimi plecami jeszcze jedną rozmowę. Położył mi rękę na ramieniu. Zrozumiałem, że telefon Sergieja nie kłamie. Uczucie bezradności wyparła wściekłość. Coś zaczęło piec mnie za paskiem. Sięgnąłem pod koszulę gdzie wciśnięty był pistolet. Moje dłonie zacisnęły się na jego kolbie. Kalota swój oddał, ale o mnie jakoś zapomnieli. Wyczuwałem opuszkami chłód metalu. Lekko popieścił palce. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować wyszarpnąłem go zza pleców.

– Kurwa mać! – Wrzasnął Kot widząc co trzymam w dłoni.

Kręcący się po rezydencji ludzie nagle odstąpili ode mnie jakby odsunięci niewidzialną dłonią olbrzyma. Czułem przez skórę, że nie tylko ja sięgnąłem po broń, ale w amoku nie byłem w stanie tego dostrzec.

– Nicht schießen! – Krzyknął Kot.

Ruszyłem przed siebie. Kierowałem się idealnie na Stahla, który ciągle jeszcze leżał na ziemi po środku miękkiego dywanu. Nie wiem czy wiedział jakie myśli kłębią się pod moją czupryną, ale jego twarz wyrażała przerażenie. Chyba zaczynało docierać do niego nieodwołalne. Odbezpieczyłem broń i przesunąłem zamek wprowadzając nabój do komory. Silnym kopniakiem odwróciłem leżącego Stahla na plecy. Przypominał bezradną rybę na brzegu jeziora. Pracował szybko obiema nogami, starając się odsunąć ode mnie.

– Kurwa Covalus, odłóż gnata! – Krzyczał Kot.

Było mi wszystko jedno. Cały sens mojego istnienia skończył się wraz z krótkim komunikatem na wyświetlaczu Sergieja. Policjant nagle wszedł pomiędzy mnie a leżącego. Coś zimnego dotknęło mojego czoła.

– Covalus, nie warto! – Syknął policjant.

– Kot, błagam cię, nie pierdol. Skąd ty możesz wiedzieć co jest dla mnie warto, a co nie? – Rzuciłem od niechcenia i natychmiast wyprowadziłem cios trafiając go lewą dłonią w nadgarstek od dołu. Był tak zaskoczony, że broń wypadła mu z ręki. Policjant pochylił się aby po nią sięgnąć więc kopnąłem go z całej siły w bok głowy. Upadł bez przytomności obok Stahla. Nie wiem czy ktoś jeszcze we mnie celował. Nie dbałem o to. Pocieszałem się jedynie, że ostatnim rozkazem było „nie strzelać”. Spojrzałem w oczy Petera Stahla. Powoli naparłem palcem na spust. Gdy jego łuk dotarł do końcowego położenia, sprężyna zwolniła iglicę i padł strzał. Później następny i kolejny. Trwało to do momentu, aż suwadło zamka nie pozostało w pozycji odsuniętej do tyłu ukazując puste wnętrze magazynka. Coś ciepłego zachlapało mi okulary. Odrzuciłem za siebie niepotrzebną już broń. Nie słyszałem jak upadła. Przesunąłem ręką po szkłach. Pozwoliło mi to odzyskać wyrazistość spojrzenia. Ryba przestała się rzucać. Wszystkie kule trafiły. Ryba nie miała głowy. Odwróciłem się obecnych w korytarzu członków niemieckiej specgrupy. Nadal celowali we mnie. Podszedłem na powrót do schodów i usiadłem na dwóch ostatnich stopniach. Zachciało mi się strasznie spać. Powoli zamknąłem oczy…

<< Rozdział XI – Deratyzacja; Rozdział XIII – Spotkamy się w snach >>

Powrót do spisu treści

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *