Trudno mi teraz powiedzieć ile trwała drzemka, a właściwie utrata przytomności. To bliższe prawdy określenie. Ponoć nie było ze mną kontaktu ale podstawowe funkcje życiowe przejawiałem. Nie mniej jednak musiało upłynąć całkiem sporo czasu do momentu aż otworzyłem oczy. Siedziałem na schodach w dokładnie tej samej pozycji z twarzą wciśniętą w poręcz i podciągniętymi pod brodę kolanami. Całe duże wnętrze zapełniło się różnymi ludźmi, z których każdy zdawał się dokładnie wiedzieć co ma robić. Ja nie wiedziałem więc otworzywszy oczu nie poruszyłem się zbytnio. Jedynie wyciągnąłem nogi przed siebie gdyż ścierpły mi były i musiałem coś z tym zrobić. Kot, który stał oparty o ścianę, wpatrywał się w gościa, który centymetr po centymetrze czyścił podłogę jakimś bezbarwnym płynem. Na klęczkach, wyposażony w gumowe rękawice za łokcie wyglądał jak wyrośnięty odkurzacz. Kot niespiesznie opuścił dłoń z papierosem odsłaniając swój policzek. Widniał na miał wyraźny ślad styczności z moją stopą. Uśmiechnąłem się w duchu, choć Kot w niczym mi zasadniczo nie zawinił.

– Królewna wstała! – Pierwszy mój powrót do rzeczywistości zauważył Sergiej. Kot strzepnął narastający popiół pod nogi sprzątacza i machnął ręką. Wskazał mu tym samym miejsce, którym powinien się jeszcze raz zająć. Grabarz usiadł obok mnie na schodku i wyjął z pomiętej paczki papierosa.

– Jak się czujemy? – Spytał zaciągając się przeciągle. Wypluł po chwili z siebie taką chmurę spalin, którą nie powstydziłby się parowóz z rozbitą dymnicą.

– O co ci biega? – Nie miałem ochoty na filozoficzne przemyślenia.

– Na razie o nic. Ale potem będą sny… wiem o czym mówię „twardzielu”. – Szturchnął mnie łokciem w bok. – Niecodziennie strzela się do człowieka z kajdankami na rękach. Piękna egzekucja… tylko te sny potem.

– Zamknij się Sergiej – Wysyczałem przez zaciśnięte zęby. – Snów się nie boję, tylko rzeczywistości. – Moje słowa nie zrobiły na nim wrażenia. Pstryknął niedopałkiem na podłogę. – A wiesz dlaczego? – Kontynuowałem.

– Chuj mnie to obchodzi.

– W snach przynajmniej będzie ona… – Skończyłem.

Sergiej pokiwał głową ze zrozumieniem. Można było pomyśleć, że trawi to co mu powiedziałem. Nie odezwał się więcej, co mi całkiem pasowało. Siedzieliśmy tak w milczeniu obserwując pracę techników policyjnych jakieś dziesięć minut. Facet z parkietu podłogi przeniósł się na ścianę, która z czerwonej zmieniła barwę na różową, aby w końcu dzięki jego wysiłkom uzyskać oryginalną biel. Po środku pomieszczenia stał długi stół z rzeźbionymi w kształcie lwów nogami. Był zarzucony jakimiś teczkami i segregatorami, nad którymi, niczym stado sępów, pochylało się pięciu facetów o skupionych twarzach. Przeglądali ich zawartością wertując je palcami w lateksowych rękawiczkach co chwile pokazując sobie jakieś dokumenty. Wpatrywałem się w nich bez cienia emocji. Siergiej musiał mieć podobne myśli do moich, które wyraził odpalając kolejnego papierosa:

– Zacierają ślady. Trupa wywieźli gdzieś i wpieprzyli pewnie do jakiegoś rowu. Tutaj kopią co by znaleźć jakieś haki… A my biedaczyska musimy czekać, aż skończą. – Rzucił jakby od niechcenia w kierunku Kota czekając wyjaśnień. Nie nadeszły.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziła szósta rano.

***

Biały dostawczy Ford Transit bez szyb w przestrzeni ładunkowej podjechał pod niewysoki mur posesji na obrzeżach Monachium. Odgradzał on parcelę ściśle zabudowaną niewysokimi, parterowymi budynkami o płaskich dachach. Pomiędzy nimi lśniła chromowana rura komina łączonego śrubami z segmentów. Odciągi stalowe wpięto w narożniki dachu hali wyglądającej z pozoru jak sporadycznie używany magazyn spedycyjny. Po drugiej stronie elektrycznie sterowanej bramy znajdował się zjazd do rampy wyposażonej w dwa luki z gumowymi osłonami. Ich zadaniem było odgrodzenie wnętrza pomieszczenia od wzroku postronnych w chwili gry trwała obsługa pojazdu przy nich parkującego. Obok bramy, na ceglanej ścianie wartowni wisiała czarna tablica z nazwą mieszczącego się tutaj przedsiębiorstwa – „<Omega> – Begräbnis Service – Karl Wett”. Nagle pomarańczowy kogut umieszczony nad bramą ożył i zaczął omiatać swymi błyskami ściany okolicznych zabudowań.. Stalowa zapora bezszelestnie wsunęła się we wnękę w ogrodzeniu i dostawczak mógł wjechać do środka. Kierowca sprawnie zawrócił na wąskim dziedzińcu i ustawił pojazd tak, że tylne drzwi zanurzyły się między gumowymi osłonami. Z szoferki wysiadło dwóch potężnych mężczyzn i przez wąskie drzwi w sąsiedniej bramie weszło do środka. W hali zastali czekającego na nich pracownika. Facet w czarnym uniformie przypominającym kombinezon pancerniaka bez słowa wyciągnął dłoń w ich kierunku, na której posłusznie położyli swoje identyfikatory. Starannie je obejrzał i machnięciem dłoni dał przyzwolenie na dalsze działanie. Jeden z przyjezdnych wszedł do wnętrza samochodu, drugi pozostał na zewnątrz. Na umówiony znak dźwignęli wielki czarny worek i z trudem wynieśli z wozu. Ułożyli go na stalowym wózku przyprowadzonym przez miejscowego. Ruszyli w kierunku dwuskrzydłowych drzwi w głąbu pomieszczenia. Poprowadzono ich bocznym korytarzem do sali wykładanej kafelkami w kolorze kości słoniowej. Na jego końcu pokonali identyczne drzwi z blaszaną tarczą zamiast klamki i zatrzymali się przy niewysokim stole, którego jeden koniec wprawiony był w ścianę. Tuż powyżej znajdowały się niewielki luk. Przenieśli worek do przygotowanej skrzynki z nieoheblowanych desek. Spoczywała ona na niewielkich szynach, które prowadziły w kierunku ściany. Zanim przystąpiono do kolejnych działań mężczyzna, który wpuścił ich do środka obejrzał to co przywieziono i pokręcił głową z dezaprobatą.

– Folia i ciuchy, niedobrze. – Swoje żale skierował do dostawców.

– Problem? – Krótko spytał jeden z nich.

– Żaden problem, Dora nie takie rzeczy łykała, tylko muszę uruchomić filtr i zwiększyć temperaturą. No i trochę dłużej to potrwa. Poza tym nie tak się umawialiśmy.

– Płacimy ci za wykonanie zadania a nie za komentarze.

– Jasne. – Zgodził się usłużnie operator i podszedł do umieszczonej w bocznej ścianie konsoli, na której błyskało wiele kolorowych lampek i wskaźników.

– Kurwa ten piec ma imię? – Jeden z przyjezdnych nie mógł wyjść ze zdziwienia po tym co usłyszał.

Obsługujący nie skomentował. Powoli za pomocą laptopa programował piec. Naciekając kolejne klawisze mruczał z zadowolenia. Przyjezdni nie pytając nikogo o zgodę wyciągnęli papierosy i zapalili uchylając umieszczone pod sufitem okienko dźwignią spuszczoną ku podłodze. Dawno nie widzieli kogoś tak zaangażowanego w swoją pracę. Gazowe palniki syknęły we wnętrzu Dory. Drgnęły wskazówki termometrów. Po dwóch minutach wnętrze miało temperaturę piekła. Masywne drzwi w końcu stołu rozsunęły się nie wydając niemal żadnego dźwięku. Głośniejsze były dysze plujące ogniem w środku. Pomieszczenie wypełniła fala ciepła. Prowadnice drgnęły i drewniana trumna zaczęła się wsuwać do pieca. Gdy tam dotarła, drzwi zamknęły się ponownie. Ciszę przerywał wyłącznie syk spalanych liści tytoniowych. Obsługujący zaczął odmierzać czas. Nie minęło dziesięć minut, a piec wygasł automatycznie. Drzwi rozsunęły się kolejny raz. Obsługujący sięgnął po metalową szuflę ustawioną na kutym stojaku przy ścianie i wygarnął do kartonowego pudełka kupkę szarego popiołu jaka zalegała na dnie pieca między prowadnicami. Wręczył je oczekującym mężczyznom.

– Zapłata tak jak zwykle? – Spytał. Odpowiedzią było jednoczesne kiwnięcie dwóch głów.

Jeden z dostawców wziął pudełko, drugi sięgnął pod skórzana kurtkę i wyciągnął zza pazuchy zwitek banknotów. Przyjmujący zapłatę starannie je przeliczył i schował do kieszeni spodni. Zadowolony odprowadził mężczyzn do samochodu. Dostawczy Ford opuścił teren posesji i skierował się ku centrum miasta. Gdyby nie kamery monitoringu zawieszone pod dachem budynków można by wnosić, że nikt nie zwrócił najmniejszej uwagi na jego obecność w tym miejscu. Kierowca szybko pokonywał kolejne zakręty i gdy znaleźli dłuższy fragment prostej drogi z równymi, zaoranymi polami po obu stronach przyhamował. Bacznie przyglądał się okolicy. W końcu znalazł to czego szukał i zatrzymał wóz tuż przed barierką odgradzającą równą, asfaltową powierzchnię od przepływającego pod nią strumienia. Brudna woda płynęła leniwie.

Kierowca wyszedł z kartonowym pudłem pod pachą i wyspał do cieku zawartość uważnie obserwując aby prąd wody porwał każdy fragment. Następnie wydobył zapalniczkę z kieszeni skórzanej kurtki i podpalił pudełko trzymając je w wyciągniętej ręce. Gdy płomień strawił większość cisnął płonącą resztkę w ślad za tym co uprzednio było w jego środku. Utonęła szybko w śmierdzącej wodzie. W ten sposób syn Josefa Stahla zniknął na zawsze. Nikt się za nim nie oglądał, nikt nie uronił łzy, ani nikt go nie żegnał z żalem. Kondukt żałobny oddalał się szybko w kierunku miasta w znikającym białym Fordzie.

***

W Monachium nie pozostało nam już żadne zadanie do wykonania więc zapakowaliśmy się do podstawionej przez niemieckiego policjanta czarnej Skody w czwórkę i ruszyliśmy niechętnie w kierunku kraju. Sprawa pana Stahla dla nas została definitywnie zakończona. Kot prowadził, ja siedziałem z tyłu wraz z Sergiejem, a Kalota drzemał oparty czołem o boczną szybę. W drogę wyruszyliśmy w obstawie jeszcze jednego wozu. Wypełniało go czterech facetów w ciemnych prochowcach. Kot powiedział, że boją się o to że dawni współpracownicy faceta odpowiedzialnego za całe to zamieszanie mogą poczuć się mimo wszystko jakoś wobec niego zobowiązani i próbować wyrządzić nam krzywdę. Bezmyślnie wpatrywałem się w mijane miejscowości. Około dwudziestej zjedliśmy kolację w zajeździe w niewielkiej miejscowości Deggendorf i po godzinie wąską jedenastką zaczęliśmy wspinać się do granicy Czechami. Było już po dziesiątej gdy przekroczyliśmy dawną granicę. Przywitał nas wysoki budynek z szarego betonu o rozłożystym dachu opadającym na boki. Przejechaliśmy pod nim i mijając niewielkie zabudowania wjechaliśmy na drogę numer dwadzieścia siedem. Kilkaset metrów dalej ponownie zagłębiła się w las. Wyglądałem przez okno, ale moje zmęczone oczy nie znalazły nic ciekawego, jedynie drzewa i zarośnięte polany. Kot ziewnął przeciągle gdy dojeżdżaliśmy do jakiegoś skrzyżowania. Mignął mi przed oczyma brązowy drogowskaz wskazujący odnogę w prawo jako szlak prowadzący na Zamek Hradek. Zwolniliśmy gdyż na skrzyżowaniu odbywały się jakieś roboty. Barierki przegradzały lewą część jezdni. Ruchem kierował facet ubrany w pomarańczowy kubrak. Machał czerwoną pałką niczym obsługa pokładowa na lotniskowcu układająca samoloty wracające z patroli do snu. Z naprzeciwka nic nie nadjeżdżało więc dał znak aby jechać. Kot powoli nacisnął pedał gazu. Na asfalcie rozsypano niewielkie kamyczki grysu. Zapewniał przyczepność na świeżo położonej nawierzchni.

Nagle z bocznej drogi ukrytej między drzewami, a nam przysłoniętej jeszcze barierkami, wyjechało ciemne auto. Kot szarpnął kierownicą, ale było już za późno. Nie zdążyliśmy mu uciec i otarł się o nasz tylny zderzak. Zarzuciło nas na pobocze i zawyły opony usilnie próbując utrzymać nas na dotychczasowym torze jazdy. Natychmiast po bokach wyrosły tumany kurzu. Zanim Kot się zatrzymał usłyszeliśmy huk. Nasza obstawa uderzyła w bok napastnika. Kot gramolił się zza kierownicy klnąc siarczyście. Wyskoczyliśmy wszyscy na zewnątrz. W kierunku zbitych w jedną masę samochodów zaczęli biec robotnicy w pomarańczowych kamizelkach. Gdy dotarliśmy na miejsce kierowca samochodu, który spowodował wypadek wygramolił się już na zewnątrz. Chciałem zapytać czy nic mu się nie stało, ale powstrzymał mnie przed tym widok lufy skierowanej prosto w moje czoło. Była jak tunel kolejowy, z którego za moment może wyskoczyć pędzący ołowiany ekspres. Nie miałem zamiaru dać mu się rozjechać więc uniosłem niepewnie dłonie ku górze. Kot zatrzymawszy się obok mnie odruchowo sięgnął za pazuchę, ale ludzie w pomarańczowych kamizelkach okazali się szybsi, a to co nam się wydawało być ich narzędziami pracy okazało się służyć nieco innym celom. Każdy z nich był uzbrojony w karabin. W tej ciemnicy nie byłem w stanie rozpoznać ich rodzaju. Sergiej wyszedł przed pewnie szereg.

– Tu się pożegnamy Kot. – Uśmiechnął się nieszczerze. – Moich ludzi wykończyłeś, ale mam jeszcze paru przyjaciół. U was w kraju opowiadacie durne dowcipy o czeskiej mafii. Nawet kabaret się z nich śmieje. Pamiętasz choć jeden? – Pokręciliśmy przecząco głowami. Na razie nie bardzo do mnie docierało to co się wokoło działo.

Zza ustawionej nieco dalej koparki ku nam podjechał jeszcze jeden wóz. Tym razem był to wysoki bus, na którego burcie ktoś nakleił znak robót drogowych i dodał poniżej jakąś kompletnie mi niezrozumiałą nazwę. Na rozkaz Sergieja przeładowano doń rannych agentów z naszej ochrony. „Robotnicy” poradzili sobie z tym zadaniem niezwykle sprawnie. Nikt nie wydawał rozkazów, nikt nic nie mówił, jakby tę akcję ćwiczyli od pół roku. Kot nie mógł nic zrobić, stał na środku drogi i trzymał ręce zaciśnięte w pięści.

– Znikam. Zabieram tę czwórkę ze sobą. Do wieczora pozostali moi ludzie mają być wolni. Inaczej twoi skończą, gdzieś z kulą we łbie. Rozumiesz mnie? – Kot skinął głową na znak potwierdzenia. – Wiesz doskonale, że ja nie żartuję. Dawaj broń. – Grabarz wyciągnął zdrową rękę w kierunku policjanta. Ilość luf skierowana w jego stronę spowodowała, że musiał się podporządkować.

– Komórki! – Wydał kolejne pocenie Grabarz.

Wyjęliśmy a on wszystkie rozwalił o asfalt. Potem z kieszeni wyjął swoją.

– Jeszcze jedno Kot. Nigdy nie działam pod czyimś butem. To nie w moim stylu. Wybacz. – Sergiej błyskawicznie odbezpieczył pistolet policjanta i oddał pojedynczy strzał.

Kot opadł na kolana i po chwili usiadł na asfalcie i trzymając się za przestrzelone ramię. Nie wydał z siebie najmniejszego dźwięku.

– Jesteśmy kwita. Za jakieś piętnaście minut wezwę Ci karetkę, i pomoc drogową. – Grabarz wskazał na nasz samochód. Jego ludzie właśnie przestrzelili mu wszystkie cztery opony.

Potem się zawinął do i odjechał w tumanie wzniecanego buksującymi kołami kurzu. Miałem nadzieję, że widzę go po raz ostatni.

***

Rosja

Księgowy jednej z największych korporacji handlującej produktami stalowymi, posiadającej udziały w conajmniej dwunastu stalowniach na terenie kraju właśnie skończył pracę. Był niezwykle z siebie zadowolony gdyż ten dzień przyniósł mu bardzo lukratywny kontrakt, którego podpisanie było właściwie już tylko kwestią czasu. Miał od jego wartości procent, więc uśmiechnięty wsiadał do swojej limuzyny i wygodnie oparł ciało na skórzanej kanapie. Sięgnął po teczkę z raportami dla Stahl Corporation. Kierowca spojrzał w lusterko. Jego mocodawca lekko skinął głową. Szofer wbił stopę w pedał gazu. Wzmożoną pracę silnika zasygnalizowała jedynie wskazówka obrotomierza błyskawicznie pnąca się ku górze. Rzucił okiem w lusterko boczne i rozpoczął manewr włączania się do ruchu. Palcem trącił kierunkowskaz. W tym samym momencie samochód zmienił się w kulę ognia.

Francja

Dyrektor finansowy firmy IBC, filii giganta komputerowego właśnie wstał z łóżka. Przeciągnął się i uniósł pokrywę laptopa. Ekran zaświecił się po minucie. Włączył program pocztowy. W skrzynce odbiorczej widniał pojedynczy email z wieloma załącznikami. Mężczyzna bez namysłu kliknął aby spojrzeć w zawartość. Listy przychodzące akurat z tego adresu zawsze zwiastowały powiększenie się jego, i tak już niemałego, majątku. Tym razem było inaczej. Patrząc na to co zawiera – zamarł. Nigdy nie przypuszczał, że ktoś mógł TO rejestrować. Przymknął powieki, ale ekran nie chciał zgasnąć, więc zamknął komputer jednym ruchem. Pod zdjęciami, ktoś napisał jasną instrukcję. Mężczyzna spojrzał na śpiącą obok żonę. Jej delikatna psychika nie wytrzyma takiego wstrząsu. Od roku leczyła się u najlepszych, chojnie opłacanych, psychiatrów. Dyrektor finansowy jeszcze raz włączył laptopa. Wykasował feralnego emaila ze zdjęciami roznegliżowanych prostytutek i samego siebie.

Nie pamiętał co się wtedy działo, był zalany w trupa. Westchnął ciężko i zaczął pisać swoją rezygnację.

Wielka Brytania

Nagłówki wszystkich porannych gazet krzyczały do przechodniów.

„Skandal pedofilski wśród zarządu Królewskiego Związku Księgowych!”. „Dzikie orgie z udziałem nieletnich prostytutek!”.

„Pracownicy Stahl Corporation zaprzeczają – policja ma mocne dowody”.

***

Wrocław

Dwie wielkie koparki ładowały gruz z wyburzonych kamienic przy ulicy Traugutta. Ich pracę nadzorował z dna wykopu robotnik w białym kasku i żółtej kamizelce. To on pierwszy zauważył, że w łyżce jednej z maszyn jest nie tylko gruz. Machając rękoma przerwał załadunek na wywrotki. Wielkie ramię zamarło w połowie drogi. Kazał je opuścić i zajrzał do wewnątrz czerpaka. Początkowo myślał, że się przewidział, ale po chwili potwierdziły się jego najgorsze obawy. W środku, pomiędzy cegłówkami, fragmentami starej zaprawy oraz kupkami ziemi leżały ludzkie kości obleczone w szmaty. Natychmiast wezwano policję.

***

Stałem nad wykopem wraz z Kotem, Kalotą i Kościejem. Łyżka koparki przebiła strop ogromnej piwnicy. Tym samym ruchem zagarnęła jej zawartość. Sama piwnica nie była niestety zaznaczona na planach budynku. Dawno temu wypełniona została wapnem i ludzkimi szkieletami. Nikt nie ukrywał zaskoczenia tą makabryczną niespodzianką.

– Po co nas tu ściągnąłeś? – Spytałem Kota, bo swoim telefonem wyciągnął mnie spomiędzy kół parowozu, do remontu którego wróciliśmy razem z chłopakami z Klubu Sympatyków Kolei.

– Zaraz się dowiesz. W tej piwnicy znaleziono wiele zwłok z okresu drugiej wojny światowej. Wszyscy zostali rozstrzelani.

– Nadal nie potrafię tego powiązać z moją osobą. – Przerwałem mu.

Policjant podał mi dokument zapakowany w foliową koszulkę zabezpieczającą. Miała nadruk: „Dwód”

– Jeden z nich ukrył to w kieszeni.

Delikatnie położyłem go na dłoni. Był mocno zniszczony, ale czytelny. Bez trudu rozpoznałem zlecenie. Podobne widzieliśmy w Hiszpanii. Jedyną różnicą był czerwony napis „Abschrift” w prawym rogu zlecenia.

– Co to jest? – Spytałem.

– Były jeszcze inne pociągi. – Wtrącił się Kościej. – Konkretnie dwa.

Nie docierało do mnie to co mówi. Koszmar nie skończył się wraz ze spaleniem hiszpańskiego magazynu. Wyglądało na to, że się dopiero zaczynał. Pociąg śmierci zajechał do Breslau tylko po to, aby powielić swoją zawartość. Została ona gdzieś ukryta i czeka na swojego szaleńca. Albo tych którzy przeżyli rozwałkę Stahl Corporation.

– Ci którzy tam leżą… – Kot wskazał na piwnicę. – kopiowali owe dokumenty. Byli niewygodnymi świadkami więc ten kto tym zarządzał zdecydował, że muszą zginąć.

– Stahl? – Rzuciłem nie oczekując odpowiedzi.

– Raczej na pewno, ale trzeba będzie to sprawdzić.

Znów zaczęła mnie boleć głowa. Machnąłem ręką i powoli zacząłem schodzić z kupy gruzu. Miałem ważniejsze sprawy na głowie, niż kolejną zabawę w zaginione pociągi. Nikt nie ruszył w ślad za mną.

***

Wrocław, Cmentarz osobowicki

Na pogrzeb Anny nie zdążyłem. Odbył się wtedy, gdy Grabarz postanowił zerwać się ze smyczy.

Zresztą wszyscy sądzili, że szybciej od niej trafiłem na tamten świat. W ten sposób utraciłem bezpowrotnie okazję, by towarzyszyć jej w ostatniej podróżny. Dopiero po dwóch dniach od pobytu w kraju zdecydowałem się by tutaj przyjść. Znaczny kopiec podsuszonych już kwiatów, lekko już przywiędłych przykrywał niewielki kopczyk nie dawno przesypanej ziemi. Leżała pod olbrzymim dębem. Jego sękate konary zapewniały osłonę od świata i szumiały nostalgicznie nad głową. Przyprawiały mnie o melancholię. Zasuszone, brązowe liście opadające wraz z każdym podmuchem wiatru sprawiały wrażenie jakby drzewo razem ze mną roniło łzy. Tylko ten ich szelest był nieznośny, jakby usilnie próbowano mi przeszkodzić w skupieniu. Do mogiły nie dało się podejść bezgłośnie. Zatrzeszczałem więc łamanymi spadkami, ustępującymi pod naporem moich butów. Na drewnianym krzyżu ktoś powiesił wieniec z igliwia poprzetykany biało-czarnymi wstążkami. Zasłaniał epitafium. Odsunąłem go bo chciałem mieć pewność. Wprawdzie ojciec Anny dokładnie wytłumaczył mi położenie mogiły, ale ja zawsze na w takich miejscach zbyt często błądziłem. Odsłoniłem litery i nie miałem już wątpliwości. Powoli wysunąłem z kieszeni pojedynczy czerwony, szklany znicz. Sprzedawca dał mi do niego pudełko zapałek. Pierwsze dwie złamałem. Kolejna zabłysła ciepłym płomieniem w drżącej dłoni.

Przytknąłem ją do knota i lampka natychmiast zaświeciła mocnym światłem. Ustawiłem ją możliwie najbliżej krzyża. Miałem jeszcze kwiat. Pojedynczą czerwoną różę w prawej dłoni. Odgarnąłem brązowe liście i wsunąłem go w jakiś wypalony szklany kubek, w którymś kilka dni temu płonęła świeca. Stała odważnie opierając się podmuchom wiatru, który jęczał błądząc między jej listkami. Pojedyncza łza schłodzona wiatrem zeszła po mym policzku. Była forpocztą kolejnych. Do mych uszu doszedł stukot kół pociągu towarowego przeskakującego  stalowy most opodal. Starałem się coś powiedzieć, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Dziś już nie wiem ile tam spędziłem chwil. Było już ciemno, gdy ktoś położył mi rękę na ramieniu.

– Zamykamy, proszę pana. – To by cmentarny nocny stróż. Pachniał wiatrem i chłodem wieczoru.

– Minutę. – Szepnąłem nie odwracając głowy w jego kierunku.

Oddalił się na kilka kroków.

– Nie poczekałaś, trudno Słonko. Będę czekał w snach.

Potem odwróciłem się wyszedłem przez boczną bramę. Stróż zamknął ją prawie na moich plecach.

KONIEC

<< Rozdział XII – Kiedyś musi być ten pierwszy raz

Powrót do spisu treści

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *