Monachium, dzisiaj
Młody mężczyzna był zdenerwowany. Z trudem powstrzymywał drżenie dłoni, choć wcale nie musiał tego robić. Nikt mu się nie przyglądał, nikt go nie oceniał. Był sam. Jeżeli nie liczyć wielkiego obrazu na ścianie przedstawiającego SS-mana w czarnym mundurze Algemeine SS z tarczką i gęsim piórem na rękawie. On jedyny oceniał. Wpatrywał się zimnym wzorkiem stalowoszarych oczu w krążącego po pokoju.
Informacje, które napływały nie były pomyślne. Dlatego spacerował. Musiał zebrać myśli, skoncentrować się na zadaniu jakie mu powierzono. W prawej ręce trzymał telefon komórkowy, lewą zaciśniętą w pięść uderzał w grzbiety książek oprawnych w skórę, które równo poustawiano na pułkach. Jego umysł gotował się, a poukładany dotychczasowy świat walił w gruzy. Telefon ponownie zawibrował. Uniósł go do ucha automatycznie wciskając przycisk zielonej słuchawki. Wysłuchał kolejnego raportu bez słowa, po czym rozłączył się. Po drugiej strony nie oczekiwano żadnych poleceń. Podszedł do barku umieszczonego w XIX wiecznym kredensie bogato rzeźbionym we wzory roślinne. Odsunął drzwiczki i wyjął z stamtąd butelkę Louis XIII de Remy Martin. Czarna butelka z charakterystycznymi ząbkami po bokach została wprawnie pozbawiona korka w kształcie lilijki, który zabrzęczał o wyłożony szkłem blat biurka. Dołączył do niego balonowaty kształt sniftera, w który z wprawą wlano starannie odmierzoną ilość ciemnego płynu. Mężczyzna dokładnie zamknął butelkę i schował do barku. Wraz z kieliszkiem zapadł się w miękkim, upiętym niewielkimi taczkami, rustykalnym oparciu sofy. Jej skórzane bąble zatrzeszczały pod jego ciężarem. Przymknął oczy. Wielokrotnie ćwiczonym ruchem rozprowadził trunek po ścianach kieliszka. Ogrzewając go ciepłem swojej dłoni wydobył pełnię aromatu. Zaciągnął się nim niczym najlepszym kubańskim cygarem. Ospale skosztował i odetchnął głęboko.
– Chcieliście wojny? – Zapytał powietrze zgromadzone w pustym pokoju. Nie uzyskał odpowiedzi. Jeszcze raz wlał w siebie wyważony łyk trunku. Opróżnił szkło i wstał aby odstawić je na biurko. Stanął naprzeciw wielkiego portretu ojca, jednego z wielu w rezydencji.
– Ty byś wiedział co zrobić… – Stwierdził wpatrując się w malowidło.
Nalał jeszcze jedną, niewielką porcję kosztownego płynu, zamieszał nim i dopił. Wart był każdego euro z okrągłej sumy 27.000 jaką wydał na tę butelkę. Nie był koneserem, ale niezmiennie od lat otaczał się produktami oferującymi najwyższy możliwy standard. Przyzwyczaił się do tego i nie miał zamiaru tego zmieniać w najbliższym czasie. Pusty kieliszek odstawił na nocny stolik. Gdzieś wewnątrz, oprócz ciepła alkoholu narastał w nim gniew. Sięgnął po telefon i wystukał znany tylko sobie numer. Po drugiej stronie czuwał, ktoś, kto miał nadzieję nigdy nie odebrać tego połączenia.
– Zacznij sprzątać. Wszystkimi dostępnymi siłami. – Wydał polecenie.
Nie czekał na potwierdzenie. Wiedział, że ten rozkaz został zrozumiany i będzie wykonany bez najmniejszego sprzeciwu. Tak został wyszkolony. I on i człowiek po drugiej stronie właśnie zakończonej rozmowy. Od lat wpajano im bezwzględne posłuszeństwo wobec przełożonych więc nie mogło teraz być inaczej. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że od tej chwili postawił wszystko na jedną kartę i nie ma już odwrotu. Ta myśl go nieco uspokoiła. Wierzył w kompetencje i emocjonalne zaangażowanie swojego podwładnego. Wierzył, że rozkaz zostanie wykonany z dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Jak tylko napięcie lekko zelżało poczuł ulgę i nalał jeszcze jedną brązową miarkę do szkła.
***
Hiszpania, rejon zatoki De Roses
Potężny, lśniący bielą, E-8 Joint Stars osiągnął wysokość operacyjną o czym pilotów poinformował odpowiedni komunikat na szarym ekranie głównego komputera wyświetlającego zaprogramowane parametry lotu. Stacjonujący zazwyczaj na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych samolot dozoru elektronicznego sytuacji naziemnej odbywał właśnie lot szkoleniowy do bazy Rammstein w Niemczech. W związku z tym jego przygotowanie do misji zakończyło się niemal szybciej niż się zaczęło. Takie tempo narzucił rozwój wypadków. Na pokład, oprócz czteroosobowej załogi lotniczej, weszło dziesięciu operatorów zgromadzonej tu aparatury elektronicznej i dwóch cywilnych pracowników wywiadu. Zgodnie z otrzymanym planem lotu pilot rozpoczął powolne zataczanie olbrzymiej „ósemki” nad zatoką. Nie musiał uważać na inne maszyny. Cały rejon został przed dwoma godzinami zamknięty dla ruchu lotniczego. Nikt nie tłumaczył dlaczego. Wystarczyła para hiszpańskich F/A-18 Hornet, która skutecznie odstraszała wszelkich potencjalnych intruzów czy amatorów nielegalnej awiacji. Jeszcze przed osiągnięciem zadanego pułapu dziesięciu operatorów uruchomiło swoje monitory obrazowania sytuacji. Cicho mruczała klimatyzacja więc kroki stawiane na wytłumionej grubą wykładzinie podłodze przez dwóch cywilów były niemal niedosłyszalne. Poruszali się oni centralnym korytarzem obserwując wskazania monitorów i poczynania ludzi się w nie wpatrujących. To oni dziś wydawali rozkazy. Pilot maszyny włączył automat i spojrzał na zegarek. Byli w powietrzu zaledwie godzinę, pozostało im więc jeszcze dziesięć godzin za sterami. Skinieniem głowy przekazał wolant i kontrolę nad pracą samolotu drugiemu, odpiął pas i wstał ze swojego fotela. Jego twarz oświetlił promień przebijającego się przez niewielkie chmury słońca.
– Komu kawy? – Zapytał swoich podwładnych. Chcieli wszyscy. Wyszedł więc do głównego przedziału, gdzie właśnie jeden z operatorów uniósł dłoń do góry. Cywil „bez imienia i nazwiska” podszedł do niego.
– Zaobserwowano ruch na drodze do kamieniołomu.
– Co tam mamy? – Spytał mężczyzna za plecami, nie rozumiejący szeregu znaczków na monitorze LCD.
– Dwa pojazdy terenowe i osiem ciężarówek. Jadą w kierunku kamieniołomu. Z lądowiska Figueres wystartował śmigłowiec. Jeśli utrzyma dotychczasowy kurs, będzie w kamieniołomie za dwadzieścia minut. – Udzielił rzeczowej odpowiedzi operator.
„Bezimienny” podszedł do stanowiska łączności. Sięgnął po bezprzewodowe słuchawki z mikrofonem i nasunął na uszy.
– Połącz mnie z 326. – Klepnął operatora w ramię.
Ten szybko wykonał polecenie. Na początku do uszu cywila doszedł elektroniczny szum. Potem ktoś wyciszył tło i w słuchawce rozległ się czysty szept człowieka na ziemi.
– 326 na rozkaz!
– Szczur zmierza do celu, szczur zmierza do celu. Jak mnie zrozumiałeś?
– Zrozumiałem: Szczur zmierza do celu.
– Rozpocznijcie deratyzację według harmonogramu.
– Rozpoczynam deratyzację. Bez odbioru.
Połączenie zostało przerwane. Dwóm cywilom pozostało tylko obserwować i czekać. Chodzili nerwowo wzdłuż migoczących monitorów. Pilot i im przyniósł kawę w styropianowych kubeczkach. Pomogła zwalczyć napięcie.
***
Kolejny z wielkich Boeingów – szaro-biały RC – 135 Combat Sent rozpoczął lot po okręgu, w którego centrum znajdował się kamieniołom. Ten olbrzymi samolot elektronicznego wywiadu i łączności miał pozostawać w powietrzu do końca operacji „Trutka na szczury”. Dokładnie takie rozkazy otrzymali piloci zanim wzbili się w powietrze z betonowego pasa startowego bazy Offut leżącej na granicy stanów Nebraska oraz Iowa. Monotonię długiego lotu na druga stronę Atlantyku przerwała jedynie procedura tankowania w powietrzu dokonana gdzieś pomiędzy Morzem Celtyckim, a Zatoką Biskajską. Załoga przyzwyczajona do nużących przelotów poświęcała się głównie sprawdzaniu poprawności działania wszystkich systemów. Samolot ten był bowiem jedną z dwóch ultranowoczesnych stacji zagłuszania i zwiadu elektronicznego. Dzisiaj miał za zadanie odciąć rejon kamieniołomu od reszty świata.
Gdy byli jeszcze na ziemi, dowódca bazy, pułkownik Roberts, wydał bardzo precyzyjny rozkaz:
– Macie zrzucić na nich gówniany dywan zakłóceń! – Robił to w towarzystwie cywila w ciemnym garniturze, który popijał colę przez słomkę i nie zabierał głosu. Znany był ze swojego nieokrzesania i trudnego charakteru, ale między innymi za to uwielbiali go jego podwładni. Nigdy nie owijał w bawełnę i nigdy o nikim nie zapomniał. – Żadna transmisja nie może się stamtąd wydostać. Zrozumiano?
Dlatego teraz wolne miały pozostać tylko pasma operacyjne jednostek 326. Na szczęście było ich tylko dwa. Szef załogi technicznej spojrzał na nudzących się na razie operatorów. Oczekiwali na polecenia z „Wielkiego brata”, jak nazywali krążący gdzieś w pobliżu E – 8. Bawiący się kostką Rubika operator konsoli komunikacji wewnętrznej odrzucił swoją zabawkę. Jeden z podległych mu komputerów wypluł na ekran ciąg liczb:
5577398
Na takie dictum operator wezwał dowódcę. Ten nachylił się nad oparciem miękkiego fotela i odczytał przekaz.
– No panowie, koniec zabawy. Jest zezwolenie, zabieramy się do roboty. – Odezwał się do podwładnych.
Operatorzy wyrwani z letargu kolejno meldowali o sytuacji, poruszając sprawnie palcami po klawiaturach.
– Pasmo GSM 900 wyłączone i pokryte.
– Pasmo GSM 1800 wyłączone i pokryte.
Dowódca słuchał i czekał na podsumowanie.
– Rejon zabezpieczony.
Pod nogami poczuli niewielkie wibracje. To olbrzymia aparatura chłodząca, umieszczona pod kadłubem włączyła się automatycznie. Na ziemi wielu mieszkańców pobliskich rejonów wpatrywało się w martwe wyświetlacze swoich komórek. Nieuprzejmie wyświetlały komunikat „brak zasięgu”. Nie działała telewizja, a z odbiorników radiowych sączył się tylko szum. RC – 135 rozpoczął swoje zadanie.
***
Patrzałem z podziwem jak dwóch zbirów Grabarza męczyło się przy tablicy rozdzielczej od wrót tunelu. Spadające z góry kamienie, wprawione w ruch dzięki akcji Kaloty, pozrywały wiele połączeń. Na szczęście grzebiący w tej plątaninie różnokolorowych drutów sprawiali wrażenie, że znali się na rzeczy. Po około dwudziestu minutach przekleństw, spięć i smrodu palonej izolacji panel trzepnął iskrami i ożył zieloną diodą gotowości. Stanąłem przed stalowymi wrotami, obok mnie Kalota i Grabarz. Ten ostatni wydał polecenie.
– Otwierać!
– No więc panowie… – Chciałem coś mądrego powiedzieć, ale zabrakło mi weny.
Odpowiedni przycisk został wciśnięty i wielkie stalowe drzwi zaczęły się odsuwać. Robiły to bezszelestnie jakby ktoś wepchnął między nie a betonową framugę gigantyczny magnes. Przypominały wielkie usta, gotowe nas wchłonąć. Minęła prawie minuta zanim dotarły do krańcowego położenia, a mechanizm je napędzający zamarł. Miałem przed sobą wielką ciemną przestrzeń. Wiało stamtąd chłodem i tym rodzajem stęchłego, wilgotnego powietrza, które wydobywa się z jaskini tuż przed jej wejściem w upalne dni. Zrobiłem krok naprzód i automatycznie pod sufitem zamrugał rząd świetlówek obudzonych do życia fotokomórką. Kawałek od wejścia w prawo odchodził korytarz. Zbliżyliśmy się do niego. Okazało się, że to połączenie z sąsiednia rurą równoległego tunelu. Tam również włączyło się oświetlenie. Powoli weszliśmy głębiej. Po jakichś dwudziestu krokach tunel rozszerzał się w ogromną halę. Miała z dziesięć, może piętnaście metrów wysokości, a jej niknący w sztucznym świetle koniec zaburzał mi perspektywę tak, że nie potrafiłem ocenić jego długości. Pod sufitem biegły lutnie, którymi pompowano świeże powietrze z zewnątrz. Przejście zagradzała żelazna krata, która na szczęście nie była zamknięta żadną kłódką. Zielona farba odłaziła z niej płatami, sprawiała wrażenie bardzo starej. Tuż za nią postawiono cztery duże drewniane biurka. Każde z lampką i drewnianym, niewygodnym krzesłem. Były puste, ale wnętrze za nimi wypełniały stalowe, magazynowe półki, na których poustawiano różnego rodzaju drewniane skrzynie. Każda z nich posiadała wypalonego na burcie orła, który bezczelnie trzymał wieniec laurowy w szponach. Kształt tej figury znałem doskonale, nie musiałem się zbliżać do żadnej by wiedzieć, że w środki tych okręgów wpisane zostały „hinduskie znaki szczęścia”. Regały wypełniały pomieszczenie tak szczelnie, że można było mieć wrażenie, że zostało ono wykute w skale specjalnie na taką właśnie ilość pakunków jaka się tu znalazła. To był jeden wielki, podziemny magazyn. Schludny, czysty, zabezpieczony magazyn założony przez kogoś z idealnym upodobaniem do porządku. Biurka bowiem były idealnie wysprzątane, a obok nich stały żelazne szafki na akta. Zajrzałem do jednej z nich i oczom mym ukazały się równe rzędy tekturowych teczek. Kawałek dalej dostrzegłem też szafkę z wąskimi szufladkami skorowidza. Na czole każdej z nich, w niewielkiej stalowej ramce umieszczono starannie wykaligrafowane nazwy koncernów przemysłowych. Tuż obok stała stara i zakurzona kserokopiarka i szafka z ryzami papieru.
– Co to kurwa jest? – Zapytał Siergiej.
– Nie mam pojęcia. – Odpowiedziałem i podszedłem do stelaża najbliższego od wyjścia.
Na wszystkich położonych tu skrzynkach widniała oprócz swastyki nazwa „Medic Synk”.
– Pomożecie mi zdjąć jedną? – Spytałem Kaloty i Grabarza.
Sergiej sam podszedł do regału. Chwycił skrzynię oburącz za uchwyty, zaparł się w oczekiwaniu na ciężar i… Postawił ją bez trudu pod moimi nogami.
– Jest bardzo lekka Covalus. – Spojrzał z politowaniem.
Wieko było przybite solidnymi gwoździami. Zacząłem szukać czegoś do otwarcia. Sergiej widząc moją nieporadność zmarszczył brwi, westchnął, podszedł jeszcze raz do mnie, podniósł ją i cisnął o kamienną podłogę. Jeden z rogów nie wytrzymał uderzenia. Ścianki i wieko rozeszły się na boki gubiąc przy okazji niezliczoną ilość drzazg. Zawartość skrzyni stała przed nami otworem. Zacząłem się schylać by przyjrzeć się zawartości, gdy do tunelu wpadł jeden z żołnierzy Siergieja.
– Helikopter! – Faktycznie, za jego plecami dało się słyszeć lekki pomruk rotora. Wyraźnie przebijały się przez niego trzaski broni maszynowej. Rzuciliśmy się za nim ku wyjściu. W połowie drogi trafił na nas jeden z żołnierzy Grabarza, trzymając się kurczowo za lewe ramię. Spomiędzy palców ciekła mu krew.
– Job twoju ma’t, szefie, mamy kłopoty, ciężarówki z uzbrojonymi „matkojebcami” wjechały na nasz teren. Wiertaliot praży do nas z powietrza. – Wyraźny wschodni akcent mówił mi o jego pochodzeniu więcej niż on sam miałby ochotę mi powiedzieć.
– Czego nie meldowałeś przez radio? – Sergiej uderzył go otwartą dłonią w twarz.
– Nie działa!
Grabarz oderwał od paska krótkofalówkę i próbował trzymając przycisk nadawania zaczął wywrzaskiwać rozkazy i żądania meldunków o sytuacji. Nadaremnie. Odpowiedzią była cisza. Zdenerwowany grzmotnął urządzeniem o podłogę i wybiegł ze swoim człowiekiem na zewnątrz. Jednocześnie stalowe drzwi zaczęły się zamykać, do tunelu wpadało coraz mniej światła słonecznego.
– Spadamy stąd! – Wrzasnął Kalota. Nie musiał powtarzać dwa razy. Ruszyliśmy jakby nas kto dziabnął ostrogami. Gdy tylko znaleźliśmy się na zewnątrz, wiszący powietrzu śmigłowiec wypluł w naszą stronę strugi ołowiu. Na szczęście nie trafił i piaskowy kurz zasypał nam tylko oczy. Była to zwykła, cywilna maszyna wymalowana na biało. Napastnicy byli tak bezczelni, że nawet nie pofatygowali się aby zamazać numerów rejestracyjnych. W odsuniętych drzwiach bocznych siedział potężny mężczyzna w czarnej kamizelce kuloodpornej. W wysuniętej w przód lewej dłoni podtrzymywał karabin, z którego lufy ogień nie przestawał znikać.
– Skur…. Ma M60! – Krzyknął jeden z ludzi Grabarza.
– Ciesz się, że nie ma GAU-17, jego sześć luf zrobiło by z ciebie siekankę. – Padła czyjaś odpowiedź, ale nie rozpoznałem czyja bo huk wystrzałów skutecznie zagłuszał wszelkie dźwięki. Ktoś pociągnął mnie za ramię. Zostałem wepchnięty z powrotem do tunelu. Kurz wzniecany uderzającymi wokoło pociskami i ich odłamkami był tak gęsty, że momentalnie zaczął mi zgrzytać między zębami. Także Dyżurnego ktoś wepchnął w ślad za mną do środka. Drzwi nie przestawały się zamykać. W coraz węższej szparze dojrzałem Kota i wycelowanego w moją twarz gnata.
– Siedźcie tam cicho! -Wycedził ściekły policjant.
Potem drzwi zamknęły się. Chwilę po tym zgasło światło. Oprócz oddechu Kaloty nie słyszałem już nic. Byliśmy w wielkim ciemnym grobie…
***
Ostania z ośmiu ciężarówek minęła krzywą sosnę i przejechała po pogruchotanej bramie wjazdowej do kamieniołomu. Jak tylko pył wzniecony jej kulfoniastymi oponami opadł, leśne runo poruszyło się. Oderwała się od niego zielona twarz. Pokryty listowiem żołnierz ukląkł w rowie. Był jednym z wielu wybranych na tą okazję. Nie miał rodziny i nikogo, kto by płakał po nim. Jego ciało w razie śmierci zostanie zakopane w jakimś głębokim dole i nikt nie będzie zadawał pytań. Żołnierz ze stoickim spokojem obserwował znikającą ciężarówkę. Z leśnego runa wydobył zamaskowany plecak i wysunął z niego długą antenę, która zadyndała mu nad głową. Nastawił radio na odpowiednie pasmo i zameldował:
– Szczur w pułapce. Powtarzam: Szczur w pułapce. Jak mnie słyszysz?
Wokół kamieniołomu wiele zielonych zjaw objawiło się światu. Nie śpiesząc się zaczęli iść przed siebie. Na drogę wybiegło dwóch i rozciągnęło w poprzek niej stalową kolczatkę. W rowie tuż obok zwalonego drzewa, które wczoraj jeszcze miało nadzieję stać do końca swoich dni, dwóch żołnierzy ustawiło na dwunogu karabin snajperski M107. Celowniczy wprawnym ruchem odpiął zatyczki okularu lunety, wbił podany przez ładowniczego, masywny magazynek na jego miejsce. Powtarzalny mechanizm ładowania tego karabinu gwarantował dużą skuteczność, a pociski ze zubożonego uranu o średnicy 12,7mm dawały pewność, że żadna więcej ciężarówka nie przejedzie tą drogą bez ich pozwolenia. Dla pewności po drugiej stronie drogi kolejnych dwóch ludzi wysunęło zza drzewa srebrny czubek pocisku Spike. Na burcie mechanizmu naprowadzania pyszniły się fikuśne litery alfabetu hebrajskiego. Jeden z nich uniósł rękę i radiooperator zdał kolejny meldunek:
– Klatka zamknięta. Klatka zamknięta i zabezpieczona.
Droga do kamieniołomu została była pod pełną kontrolą. Wyrobisko znalazło się w okrążeniu.
***
Kot przycupnął za skalnym wyłomem. Próbował ogarnąć sytuację. Nie była za wesoła.
Ludzie Grabarza cofali się koncentrycznie, spychani do drzwi tuneli. Czuli, że tylko tu mogą znaleźć jakiekolwiek większe bezpieczeństwo. Ci którzy chcieli zostać bohaterami ginęli od kul wyszkolonych przybyszów. Nie było ich wielu. Bohaterowie jednak na nic się zdadzą jeżeli wróg ma śmiertelną przewagę i panowanie w powietrzu. Atakujący, czując nad plecami wsparcie poczynali sobie nad wyraz śmiało. Dopiero kilka serii z AK odesłało śmigłowiec na bezpieczną wysokość, z której od czasu do czasu przykrywał ogniem pole przed linią natarcia. Zgranie i wyszkolenie tej ekipy było bezsporne. Pod osłoną ognia posuwali się szybko na przód, a ludzie Siergieja musieli kryć się w tym czasie nie czyniąc wiele aby zmienić tok wypadków. Kot schował pistolet i sięgnął po AK47 leżący nieopodal. Jego właściciel kilkoma dziurami w piersi został wepchnięty za załom muru. Nie pomogła mu kamizelka kuloodporna, właściwie nic by mu nie pomogło, chyba, że schował by się w jakimś czołgu. Pech chciał, że takich w okolicy nie było. Dlatego właśnie wyzionął ducha w milczeniu. Ktoś upadł obok policjanta wzniecając kolejny tuman z ziemi. Jasnożółte drobinki na chwilę zasłoniły widoczność. Ten ktoś skorzystał z okazji i wbił policjantowi lufę w plecy.
– Kot, słonko, co tu jest do „jasnej ciasnej” grane? – Grabarz wysyczał mu pytanie do ucha.
– Zapal sobie, bo się za bardzo denerwujesz. – Odparł Kot i odwrócił się aby posłać serię w kierunku niedalekiej kępy krzaków, która natychmiast odpowiedziała ogniem. Skulił się za skałą gdy za kołnierz posypał się grad odłamków. Wydobył z kieszeni na piersi Zippo i podał Grabarzowi. Ten, w ferworze walki nie miał czasu odpalić miętolonego między wargami papierosa. Zaciągnął się głęboko. Lufa jego automatu nadal wycelowana była w Kota.
– Właściciel tego przybytku przysłał swoją armię, aby go odzyskać. – Rozłożył ręce policjant.
Sergiej przeklął i podczołgał się do krawędzi załomu. Spokojnie przymierzył i oddał długą serię do jednego z nadbiegających napastników. Wprawnie zniwelował odrzut aby lufa nie uciekła do góry. Wróg zatrzepotał rękoma i upadł. Policjant dołożył swoje pięć naboi i położył kolejnego.
– Nie damy rady, Kot- Sergiej sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął stamtąd kolejnego papierosa. Pod nogi spadł mu pusty magazynek. Jego miejsce zajął kolejny.
– Pamiętasz lekcję jakiej mi udzieliłeś na Brochowie? – Policjant przestawił broń na ogień pojedynczy i oddał dwa szybkie strzały wystawiając jedynie pół oka zza skał.
– Co ty chrzanisz Kot? – Sergiej również zmienił tryb strzału. – Trafiłeś tylko jednego. – Dorzucił.
Jego automat też oddał trzy strzały, niestety zauważył to również strzelec ze śmigłowca. Grad odłamków skalnych spadł na ich plecy. Przylgnęli do ziemi, a wokół nich zaczęły spadać ostre jak brzytwa kawałki.
– Wtedy to my byliśmy przynętą, dziś role się odwróciły. – Spojrzał Grabarzowi w twarz.
– Ty gnoju! – Sergiej zrozumiał i sięgnął za pasek. Wyciągnął zza niego nóż myśliwski o lśniącym, ząbkowanym ostrzu. Nie zdążył uderzyć. Jego lewe ramię poderwało się nagle. Potem olbrzymia siła cisnęła nim o ziemię. Nóż poszybował za krawędź załomu.
– Kurrr….
– Następną dostaniesz w środek łba. – Warknął Kot. – Snajper ma cię jak na widelcu.
– Jaki snajper? Co ty chrzanisz? – Grabarz starał się zatamować krew z przedramienia.
– Nie czas tłumaczyć.- Policjant wyjął radio.
– Możesz się nie trudzić, nie działa. – Jęknął Grabarz.
– Może twoje. – Rzucił odwracając głowę. – 326, rozpocznij oczyszczanie. – Wydał komendę.
Grabarz usłyszał odpowiedź potwierdzającą. Machnął ręką zrezygnowany i skulił się pod ścianą.
***
Na pokładzie Joint Stars również odebrano polecenie Kota. „Bezimienny” odetchnął z ulgą. Wszystko układało się po ich myśli. Klepnął w ramię kontrolera obszaru powietrznego.
– Każ zdjąć śmigłowiec! – Wydał polecenie.
Operator wypisał na klawiaturze odpowiedni ciąg znaków. Został on błyskawicznie przetransmitowany na wyświetlacz HUD F/A-18. Dowodzący mruknął do skrzydłowego:
– Bierz go. – I ten natychmiast położył się na skrzydło rozpoczynając namierzanie celu. Nie było to trudne. Jak tylko pilot utwierdził swój komputer pokładowy co do rzeczywistych zamiarów ten zaprogramował głowicę pocisku AIM-120 AMRAAM. Pozostało tylko nacisnąć spust. Spod pylonu oderwał się smukły kształt i rozpoczął poszukiwanie. Jego aktywny radar wspomagany przez inercyjny system nawigacyjny szybko zlokalizował cel. Nosiciel pocisku spokojnie oddalił się do swojej strefy patrolowania. Zadanie zostało wykonane.
***
Kot nie widział momentu trafienia śmigłowca. Usłyszawszy huk odwrócił się gwałtownie. Ognista kula w jaką zamieniła się maszyna uderzyła w ścianę wyrobiska. Znacząc ślad płonącym paliwem zwaliła się ku dołowi. Policjant wygodnie oparł się o ścianę.
– Pozostaje tylko patrzeć i czekać.
Grabarz nie mówił nic. Wściekły patrzał na rozgrywający się spektakl. Ciężarówki eksplodowały jedna z drugą. Pojedyncze strzały z korony wyrobiska wysyłały napastników na tamten świat. Ze ścian zrzucono liny. Opuszczali się na nich żołnierze w zielonych mundurach. Wsparci z góry fachowo eliminowali zagrożenie.
– Grabarz, za moment odblokuję kanał radiowy, każesz swoim ludziom podnieść ręce do góry! Nie chcemy niepotrzebnych ofiar. – Kot wydał kolejną komendę na niezablokowanym paśmie. – Masz dziesięć sekund! – Cisnął radiem w Grabarza, które ten złapał w locie zdrową ręką.
– A jak nie… – Próbował oponować chwiejąc się na nogach.
– Twój wybór, zostaniesz bez ludzi. – Wzruszył ramionami Kot.
Jednocześnie u podnóża ściany celny strzał położył jednego z obrońców. Grabarz widząc, że faktycznie jest na straconej pozycji szybko wydał rozkaz. Nie usłyszał potwierdzenia. Pasmo znów zostało zablokowane. Ci, którzy podnieśli ręce do góry przeżyli. Reszta była eliminowana przez całe trzydzieści minut. Po tym czasie nad kamieniołomem zaległa cisza. Przerywały ją tylko trzaski płonących pojazdów i jęki rannych ludzi Grabarza. Zostało ich tylko siedmiu. Na teren kamieniołomu wjechały kolejne pojazdy. Zaczęto gasić płonące wraki i spychać je na bok. Trupy wrzucano do sześciokołowej chłodni, której agregat pracował na najwyższych obrotach. Wieczorem po całym bałaganie nie było śladu. Jedynie unoszący się nad dnem kamieniołomu swąd spalenizny dawał świadectwo temu co się tutaj wydarzyło. I świeżo ścięte drzewo przy zniszczonej bramie.
Odwołano myśliwce i otwarto przestrzeń powietrzną nad okolicą. Jakkolwiek w pewnym oddaleniu czarne samochody terenowe dyskretnie odradzały postronnym wchodzenie nie tam gdzie potrzeba. RC – 135 Combat Sent pobrał paliwo z latającej cysterny i nadal pełnił swoją funkcję. Do Kota podszedł zielony żołnierz bez dystynkcji, którego szerokie bary można by użyć jako p odpory mostu.
– 326 melduje zakończenie operacji „Trutka na Szczury”!
Policjant uścisnął mu dłoń.
– Dobra robota chłopaki, Pan Stahl stracił swoją armię, ale nie może się o tym zbyt szybko dowiedzieć. Dajcie nam jakieś trzy godziny na przejrzenie zawartości tuneli, a potem przerzućcie do Monachium.
– Zrozumiałem. Co z nimi. – Żołnierz wskazał ręką na Grabarza.
– Muszą jechać z nami, inaczej ktoś może umrzeć we Wrocławiu. – Kot odwrócił się. – Sergiej, role się odwróciły, przejrzymy te jaskinie…
– Obiecałeś udział w zyskach! – Syknął Grabarz.
– Sam ocenisz czy ten zysk będzie warty takiego zaangażowania. Ale najpierw opatrzymy ci rękę.
– Pierdol się… – Grabarz wstał na nogi.
Wsadził w usta papierosa i zapalił. Rozejrzał się po kamieniołomie.
– Ładny szrot się zrobił. – Podsumował.
– Ano niezły. – Kot również wstał.
– Idziemy do tego łapiducha, bo mi jucha mocno leci. A muszę jeszcze żyć, by Cię zabić Kot.
– Mówiłem Ci, że się za mocno denerwujesz?
– Spierdalaj…
Powoli zeszli w kierunku mobilnej sanitarki na podwoziu Humvee z wielkim, czerwonym krzyżem na dachu. Spece od elektroniki znowu zasiedli do naprawiania mechanizmu otwierającego drzwi od tuneli. Zmrok zaczął zapadać nad wyrobiskiem. Z jego rejonu wyjechały tylko chłodnie z makabryczną zawartością. Nikt nie pytał dokąd jadą.
<< Rozdział X – Mieszając zupę; Rozdział XII – Kiedyś musi być ten pierwszy raz >>
0 Comments