Wrocław, dzisiaj

Doktor przysiadł zmęczony po kolejnym biegu do łóżka Anny. Aparatura znów zasygnalizowała nierównomierną pracę serca. Raz po raz ciszę przerywał piskliwy buczek. Na szczęście zamieszanie wywołał obluzowany kabelek, a nie prawdziwe kłopoty. Lekarz nachylił się nad chorą i po krótkich poszukiwaniach znalazł felerny czujnik. Umocował pewniej przewód przywracając mu zasilanie. Rejestrator znów zaczął rytmicznie popiskiwać, a sygnał alarmu wygasł. Do sali weszła pielęgniarka. Zastała go siedzącego w nogach Anny z głową podpartą na łokciu i ramie łóżka.

– Wszystko w porządku doktorze? – Zapytała cicho.

Chwilę trwało zanim jej obecność dotarła do siedzącego.

– Słucham? – Wspierając się na plastikowym uchwycie ramy uniósł się do pionu, ale ewidentnie sprawiło mu to niewyobrażalne cierpienia.

– Pytałam czy wszystko w porządku. – Powtórzyła siostra.

– Nie…- Głos medyka był suchy i bez emocji. – Nie jest w porządku, niech się wreszcie zdecyduje czy w tą czy w tamtą. – Podniósł głos, ale po chwili zmieszany spuścił wzrok. Zdał sobie sprawę z tego, że tak mówić nie powinien.

Siostra zamarła na chwilę.

– Nie mam już siły, to jest bez sensu… – Potrząsnął głową.

Pielęgniarka podeszła do niego i delikatnie wzięła pod rękę.

– Jest pan zmęczony doktorze, proszę się przespać… iść do domu.

– Ale…

– Żadnego, „ale”, idziemy! – Stanowczo wyprowadziła go na korytarz. Nie oponował.

W świetle lamp jarzeniowych zgromadzonych w upiorny ciąg pod sufitem jego twarz wyglądała okropnie. Wielkie fioletowe siniaki pod oczami nadawały mu wygląd chodzącego trupa. Wkładając minimalny wysiłek w charakteryzację mógłby bez problemu zagrać umarlaka w jednym z tych, jakże modnych ostatnio, amerykańskich seriali o apokalipsie. Było tak ponieważ czas walki o życie pacjentki był wyjątkowo długi. Codziennie ten sam scenariusz. Delikatne przeciąganie liny pomiędzy „ponurym żniwiarzem”, a personelem medycznym.

– Czasami chciałbym, aby już odeszła…

– Proszę iść się przespać, nie chciałby doktor słyszeć samego siebie.

Odszedł bez słowa. Dwudziesta godzina dyżuru w ciągłym napięciu to stanowczo za wiele, jak na jednego człowieka. Pielęgniarka, jak tylko zamknęły się drzwi, wróciła do pokoju chorej. Delikatnie  poprawiła kołdrę i przetarła chusteczką dla niemowląt  spoconą twarz Anny.

– Nie daj się maleńka, nie teraz. Za niego przepraszam, to zmęczony, ale naprawdę dobry lekarz.

Potem wstała i przyciemniła światło. Salę wypełniał cichy oddech, wspomagany respiratorem i jednostajne pikanie rejestratora.

***

Berlin, 10 marca 1944, gabinet Reichsführera SS.

Heinrich Himmler, Reichsführer SS, był zdenerwowany. Wyjątkowo zdenerwowany. Energicznie przecierał irchą okrągłe szkła swoich okularów w drucianej oprawie. Właśnie dostarczono mu meldunki od szwajcarskich agentów. Szybko przeczytał leżący na stole dokument zapisany na blankiecie depeszy radiowej. Ktoś starannie, w rogu, przyłożył pieczęć unurzaną w czerwonym tuszu: „Geheim”. Zamyślił się nad jego treścią marszcząc wysokie czoło. Po chwili zwinął arkusz cienkiego jak bibuła, kryzysowego papieru, w niewielką kulkę i wprawnym ruchem posłał w objęcia płomienia oblizującego potężny konar leżący w kominku o marmurowej oprawie. Na moment twarz została oświetlona niewielkim rozbłyskiem. Przepastne biuro skąpane było w mroku rozbijanym jedynie ogniem kominka i promieniami lampki z wzorzystym abażurem. Stojący na biurku niewielki zegar kwadransowy w obudowie z polerowanego mahoniu wybił kurantem godzinę dziewiątą piętnaście. Nie musiał odsuwać grubych, ciężkich zasłon aby wiedzieć, że jest już wieczór i na dworze ciemności rozświetlają jedynie łuny odległych pożarów. Na niebie nad Berlinem toczyła się zażarta bitwa o panowanie w powietrzu. Zgodnie z zapewnieniami radiowego spikera, który przedzierał się swym sztywnym głosem przez ciszę pokoju, siły RAF ponosiły sromotną klęskę.

Himmler nakręcił skuwkę na kosztowne pióro ze złotą stalówką i odłożył je na półeczkę kałamarza. Na koniec odsunął szufladę biurka i wydobył z niej klucz z dwoma dużymi oczkami w chwycie. Precyzyjnie, nie spiesząc się, nakręcił wszystkie sprężyny zegara i wstał odsuwając skórzany fotel. Rozpoczął proces intensywnego myślenia prowadząc kilka kółek spacerów wokół masywnego biurka przyozdobionego motywami antycznymi. Spalony właśnie meldunek jasno dawał do zrozumienia, że aliantów nie interesowała operacja „Anzahl Todt” i jej wyniki. Sprawę nadal stawiali jasno.

– Bezwarunkowa kapitulacja i przerwanie walk. – Mówił na głos do siebie. Jego współpracownicy doskonale wiedzieli, że taka czynność pozwala mu zebrać myśli i skupić się na opracowaniu planu dalszego działania. W takiej sytuacji nie należało mu przeszkadzać bo można było się narazić na nieopanowany atak wściekłości. Ciszę gabinetu przerywało trzeszczenie świeżo wypastowanych trzewików oraz strzały płonącego drewna. Wybuchy zza okien skutecznie tłumiły majestatyczne, zielone zasłony.

– Nie można więc oczekiwać, że będą skłonni zmienić swoje stanowisko. Trzeba z tym skończyć. – Kontynuował.

Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że całe to przedsięwzięcie mogło dla niego stanowić znaczne zagrożenie. A na to w obecnej sytuacji absolutnie nie mógł sobie pozwolić. Musiał zachować pełnię władzy i możliwość wpływania na rozwój wypadków. To było kluczowe. Miał przecież dalekosiężne polityczne plany. Pomimo pełnego zaufania do Waltera Schellenberga i kierowanego przez niego Sicherheitsdienst nie mógł dopuścić do nadmiernego ich zainteresowania tą operacją. To mogło być zbyt niebezpieczne.

Po chwili intensywnego skupienia doskonale wiedział już co ma robić. Szybko sięgnął po masywną słuchawkę telefonu. Stanowczym głosem wydał odpowiednie rozkazy. Operacja „Anzahl Todt” miała się zakończyć bez rozgłosu. Nie przyniosła spodziewanych rezultatów.

***

Wrocław, dzisiaj

Fadix, mimo panującego przygnębienia, nie przerwał pracy. Jeszcze przed śmiercią, Kot wydał mu jasne instrukcje co do dalszego postępowania. Zebrane materiały miały być przesłane na adresy zawarte w pliku, który otrzymał wcześniej jako załącznik do ostatniego mejla. Większość z nich prowadziła do służb specjalnych wielu państw. Poszukiwania przynosiły coraz bardziej zaskakujące wyniki. Zaczęli od powiązań firmy Stahl. Komputer wypluł z siebie wiele nazw, w tym największych korporacji światowych. Fadix wgryzał się nieco głębiej i starannie kopiował interesujące materiały.

IBN – dzisiaj gigant komputerowy, w czasie wojny producent maszyn liczących, mechaniki precyzyjnej, obrabiarek etc – główny księgowy i obsługa finansowa Stalh Corporation;

Medic Sync – największy producent leków na półkuli północnej – obsługa finansowa Stahl Corporation;

Fort – dzisiaj produkcja samochodów, w czasie wojny ciężarówek, czołgów, silników samolotowych i innych akcesoriów na potrzeby armii – pion finansowy zdominowany przez Stahl Corporation…

W sumie naliczyli ponad 50 większych korporacji i ponad sto innych firm.

– Wszędzie mają swoje wtyki. – Mówił do siebie.

Kościej zaznajomił się kolejną porcją informacji, którą przeglądał nerwowo przewracając kartki wydruku komputerowego.

– Można powiedzieć, że trzyma w garści większość światowego przemysłu. – Mruknął kiwając głową w zamyśleniu.

– W jaki sposób się w to wszystko wkręcił? – Fadix zadał pytanie nie odrywając dłoni od klawiszy ani oczu od ekranu komputera.

Pozostało ono na razie bez odpowiedzi. Młodzieniec zapisał wszystko w jednym pliku i zaczął kopiować adresy, które dostał od Kota. Po skończonej robocie starannie naślinił środkowy palec. Uniósł go w teatralnym geście do góry i spojrzał na Kościeja.

– Za przyjaciół!

Kościej przerwał czytanie i głośno wyraził aprobatę:

– Za przyjaciół!

Fadix mocno przycisnął klawisz „Enter”. W absolutnej ciszy pokoju zabrzmiało to jak wystrzał z pistoletu.

***

Francja, Ceret, dzisiaj

Stacja kolejowa przedstawiała ponury widok. Tory kolejowe były zarośnięte wysoką trawą i od dawna nieużywane. Pokręciliśmy się chwilę po równi stacyjnej i postanowiliśmy znaleźć jakieś miejsce do przenocowania. Natrafiliśmy na malutki motel przy Chemin San Pluget. Kot płynną angielszczyzną zamówił trzy pojedyncze pokoje. Magnetycznym kluczem otworzyłem lekkie drewniane drzwi. Podwójne łóżko stało na środku pokoju, który wielkością przypominał nieco większą budkę telefoniczną. W plastikowej wnęce zlokalizowano łazienkę z natryskiem, w wąskim korytarzyku w ścianę wprawiono niewielką szafę bez drzwi, ot większą wnękę z prętem na wieszaki. Praktyczny minimalizm. Miękka wykładzina była jedynym od tego odstępstwem i powodowała, że poruszałem się cicho niczym jakiś południowoamerykański drapieżnik.

Wszyscy po podróży byliśmy tak zmęczeni, że nie myśleliśmy o jakichś wspólnych działaniach. Marzyłem o poduszce. Nawet nie powiedziałem im „dobranoc”. Wziąłem ciepły prysznic starannie zmywając z ciała brud długiej drogi. Owinąwszy swoje ciało w długi biały ręcznik podszedłem do okna. Pod szerokim parapetem, który służył jednocześnie za blat biurka, stała niewielka lodówka. Jej agregat mruczał cichutko. Wyjąłem z niej dwie niewysokie i pękate butelki miejscowego piwa. Opróżniłem je niemal duszkiem. Potem opadłem w objęcia czystej, białej pościeli i zapadłem w zasłużony sen.

Obudził mnie smród palonego tytoniu. Otworzyłem oczy i rozejrzałem się po pokoju. Była prawie dziesiąta. Niemiły dla mnie zapach dochodził najwyraźniej z korytarza gdyż szczelnie zamknięte okno i delikatny pomruk klimatyzacji podpowiadał mi, że jego źródło nie mogło się znajdować wewnątrz. Szarpnąłem za klamkę i za drzwiami ujrzałem znajomą facjatę. Grabarz właśnie podnosił rękę aby zapukać. Z kącika ust zwisał mu nieodłączny papieros.

– O, dobrze, że już nie śpisz, zapraszamy na śniadanie w miłym towarzystwie. – Uśmiechnął się serdecznie.

– Tu nie można palić.- Mruknąłem wskazując na przekreślonego papierosa przyklejonego nad drzwiami.

– Ot wstał lewą nogą, nie zauważyłem. – Grabarz wszedł do mojej łazienki i cisnął peta do muszli klozetowej. – Pośpiesz się kolego. – Wyszedł na korytarz.

Trzasnąłem mocno drzwiami. Wściekły, wziąłem szybko prysznic i wsadziłem się w czyste ciuchy. Zszedłem do holu. W malutkiej restauracji przystrojonej kwiatami z okolicznych pól czekali już na mnie Kot i Kalota oraz Siergiej. Drugi stolik zajmowali jego osobiści siepacze. We czterech głośno pałaszowali parujące serdelki.

– Dawaj Covalus! – Skinął na mnie Kot.

Siadłem na wolnym miejscu i wskazałem palcem na Siergieja.

– Ten co tu robi?

Kalota położył przede mną bułkę z masłem i niewielkim plastikowym pojemniczkiem z twarożkiem. Posmarowałem nim bułkę i wbiłem w nią zęby. Zatrzeszczała rozkoszą łamiącej się, dobrze wypieczonej skórki.

– Zjedz coś, robisz się strasznie nieuprzejmy…

– Pan Siergiej nadzoruje operację. – Wtrącił Kot.

– Znaczy? – Burknąłem z pełnymi ustami.

– A jak sobie wyobrażasz, wejście na teren kamieniołomu? Jest otoczony i dobrze strzeżony. Wszędzie chodzą ludziki z automatami w dłoniach. Zapukasz do drzwi i poprosisz o pokazanie Ci wszystkiego? – Policjant lekko podniósł głos.

Miał rację. Problem w tym, że ja nadal nie byłem przekonany, że chcę to robić pod dyktando Grabarza. Miałem mieszane uczucia. Ponownie wbiłem zęby w bułkę. Ciepła herbata pomogła jej wejść w moje ciało. Nerwy wycofały się na bezpieczną odległość.

– Nie lepiej wszystko dokładnie przygotować? – Zapytałem.

– Nie ma czasu, od wczoraj zbyt wielu ludzi zaczyna się interesować tematem. – Odpowiedział Sergiej.

– Jaśniej można?

– Covalus, wiele agentów zaczyna węszyć i robić dziwne ruchy. Ktoś wrzucił kij do mrowiska. – Sergiej sięgnął po papierosa i wsadził go sobie do ust. Widząc lekko zdegustowaną minę kelnerki schował  go do kieszeni marynarki.

– Mamy jakieś plan? – Kalota włączył się do dyskusji.

– W nocy dokładnie zbadaliśmy teren. Moi ludzie są już na stanowiskach, czekają na rozkazy. – Uśmiechnął się Sergiej.

– No to bierzmy się do roboty. – Kot wstał od stołu.

Szybko wymeldowaliśmy się z motelu. Przed wejściem, przy krawężniku czekały na nas dwa czarne auta terenowe, do których wsiedliśmy. Szybko przejechaliśmy przez miasteczko kierując się z grubsza na południe. Zaraz za tablicą z jego nazwą, przekreśloną czerwoną szarfą, skręciliśmy w wąską, piaszczystą drogę ruszyliśmy nią ku hiszpańskiej granicy.

Szwajcaria, Saas Fee

Malutki Hotel był otoczony przez ludzi w czarnych kurtkach i okularach przeciwsłonecznych. Wyglądali jak ciężkie, końskie muchy krążące wokół kupy gnoju. Na jedynej drodze dojazdowej ustawiono punkt kontrolny. Każde wjeżdżające auto było dyskretnie i delikatnie sprawdzane pod kontem ustalenia tożsamości pasażerów. Goście przyjeżdżali w odstępach piętnastominutowych. Najpierw wjechał gospodarz: szef Niemieckiego Kontrwywiadu Wojskowego –  Militärischer Abschirmdienst. Od razu udał się do pustej jeszcze sali konferencyjnej. Zasiadł na środkowym fotelu ze skóry i zaczął nerwowo uderzać palcami o stół. Drugi przybył był szef CIA w długiej jak autobus, czarnej limuzynie z pancernymi szybami, następnie wysoki, ogorzały i łysiejący centralnie Johnatan Evans, dyrektor MI5. Bez zbędnych słów zajęli swoje miejsca. Kolejno na salę weszli przedstawiciele podobnych służb Francji, Włoch, Rosji, Polski, Hiszpanii, Izraela i Austrii. Zamknięto drzwi i od razu gospodarz spotkania zaczął przedstawiać zebrane fakty. Nikt nie notował, wszystko odbywało się z „pamięci”. Po przedstawieniu sytuacji zapadała cisza.

– Na razie nie wiemy jak to się stało i jakie były mechanizmy przejmowania kontroli. Proponuję wspólne działania służb skarbowych i antymonopolowych oraz… – Tu przedstawiciel Niemiec zawiesił głos.

– Zbyt wiele ofiar może wzbudzić podejrzenia opinii publicznej. – Przedstawiciel Rosji uzupełnił niedokończoną myśl.

– …Oraz doprowadzić do destabilizacji wielu gospodarek. – Dokończył zaniepokojony Amerykanin.

– Dlatego właśnie musimy działać ostrożnie. – Kontynuował gospodarz.

– Albo pozwolić działać tym którzy dotychczas mieszają tą zupę. Wtedy odpowiedzialność za ewentualne skutki nie spadnie na nas. – Uśmiechnął się przedstawiciel Izraela.

– To byłoby jakieś rozwiązanie, tylko ma ono jedną wadę, oni nie żyją. – Po raz pierwszy odezwał się Polak.

– Macie stare informacje kolego. – Wtrącił się Francuz. – Obecnie zmartwychwstali na terenie mojego kraju i chyba szykuje się niezła rozróba. Oczywiście dopóki sytuacja będzie nam sprzyjać będziemy ich obserwować. Miałbym tylko prośbę o rozpuszczenie wieści, tak aby informacja dotarła do pana Stahla. – Zakończył.

– Po co? – Zdziwił się gospodarz.

– W jednym kotle ugotujemy wiele pieczeni naraz. To prośba niejakiego Kota. – Uzupełnił swoją wcześniejszą wypowiedź człowiek o wybitnie południowych rysach twarzy z dziką grzywą czarnych jak smoła loków.

– Kto jest ten Kot? – Spytał przedstawiciel Włoch.

– Ten który ożył i miesza tą cholerną zupę. – Szybko odpowiedział Rosjanin.

– To jest do zrobienia. – Podsumował gospodarz.

Potem ustalono jeszcze zasady łączności i współpracy na szczeblu głów państw. Po około trzydziestu minutach spotkanie zakończyło się. Nie został podpisany żaden oficjalny dokument. Jak zwykle przy takich okazjach.

***

Samochody zatrzymały się w głębokim lesie otaczającym kamieniołom. Siergiej wyciągnął radio i krzyknął coś do mikrofonu.

– Panowie, ubierzcie to. – Kot cisnął czymś ciężkim w naszym kierunku.

Były to kewlarowe kamizelki kuloodporne. Ubrałem swoją bez gadania w ciasnym wnętrzu wozu. Kalota męczył się nieco dłużej. W końcu udało mu się skryć swój wielki brzuch pod czarnym materiałem.

– A może dostaniemy jakieś spluwy? – Zapytałem nieśmiało.

Sergiej sięgnął pod deskę rozdzielczą i podał nam dwa pistolety.

– Bezpiecznik po lewej stronie. Do gry zabezpieczone, do dołu: można strzelać. Tylko nie pozabijajcie się nawzajem. – Rzucił z lekkim uśmiechem.

– Jesteś pewny siebie Sergiej. – Dodałem ważąc broń w dłoni.

– Covalus, nie próbuj pakować mi kuli w plecy, bo bez mojego rozkazu ze szpitalnego korytarza we Wrocławiu zejdzie ochrona, a wtedy wiesz co się stanie. – Grabarz sięgnął po paczkę papierosów.

Wiedziałem. Opuściłem broń lufą w kierunku podłogi. Z bocznej przecinki wyjechał kolejny wóz terenowy i ustawił się przed nami. Zwróciłem uwagę, że miał zdjęte tablice rejestracyjne. Za nim stanął kolejny. Dalej jeszcze następny. Siedzący w nich żołnierze rozpoczęli procedurę ostatecznego sprawdzania broni i ekwipunku. Echem po lesie rozpłynęły się dźwięki wkładania magazynków w łoża karabinów i pistoletów, ryglowania zamków czy przeładowywania. Las odpowiedział jedynie cichym ćwierkaniem ptaków.

– Gotowi? – Spytał Sergiej.

– Momencik. – Kalota szukał czegoś intensywnie w swojej torbie.

Po chwili wyciągnął z stamtąd butelczynę francuskiego koniaku. Pochodziła wybitnie z hotelowego barku. Spojrzałem na dyżurnego z wyrzutem.

– No co, miała się zmarnować? – Spojrzał mi w oczy z miną zbitego sześciolatka.

Uległem.

– Po malutkim, aby odwaga nas nie opuszczała. – Odkręcił nakrętkę i wlał w siebie spory łyk rubinowej cieczy. Potem podał butelkę mi.

– Po malutkim. – Szepnąłem i pociągnąłem ostro z butelki. Zawartość pogryzła mi przełyk, ale momentalnie zrobiło się jakby raźniej.

Przekazałem ją Sergiejowi. Ten o dziwo skorzystał i oddał ją Kotowi, który prowadził auto.

Policjant również się poczęstował i oddał butelkę Kalocie.

– Mam nadzieję, że po drodze nie będzie alkomatu. – Roześmiał się z własnego dowcipu.

W końcu pierwszy wóz ruszył na polecenie Grabarza. My ruszyliśmy za nim. Kalota jeszcze raz pociągnął z butelki. Walnąłem go w ramię.

– No co? Moja odwaga jest przecież nieco mniejsza niż wasza. – Usprawiedliwił się.

– Dawaj mi jeszcze małego. – Syknąłem do niego.

– Aaa… O to ci chodzi. – Z wielką niechęcią oddał mi butelkę. Drugi łyk był równie budujący co pierwszy.

Droga zaczęła łagodnie opadać ku głównej bramie kamieniołomu. Była ona zamknięta i jednoznacznie dawała nam do zrozumienia, że nas tu nie chcą. Nad nią wznosiła się stalowa wieża strażnicza z pomostem do obserwacji zawartości ciężarówek przez nią przejeżdżających. Zauważyłem ochroniarza, który zaczął zdejmować z ramienia karabin na nasz widok. Jednocześnie na środek drogi wybiegli jeszcze dwaj, mierząc w naszym kierunku. Pierwszy samochód zaczął zwalniać. Siergiej rzucił krótki rozkaz do radia. Z tyłu zatrzymało się auto. Na pobocze drogi wyszedł człowiek z długą rurą na ramieniu. Przymierzył i nadbudówka wieży wraz z ochroniarzem zniknęła w ogniu eksplozji. Nawet nie usłyszałem dźwięku lecącej rakiety. Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Pierwsze auto naszego konwoju zaboksowało kołami i ruszyło ostro przed siebie. Kot za kierownicą naszego zrobił dokładnie to samo. Ochroniarze sprzed bramy nie zdążyli otworzyć ognia. Wykonali przepisowy pad i leżeli płasko zasłaniając głowy przed spadającymi z góry szczątkami wieży i odłamkami pomostu. Zginęli pod kołami rozpędzonej terenówki. Chwilę po tym nasze auto podskoczyło na ich ciałach i resztkach rozrzuconej na boki bramy. Byliśmy w środku. Nocna obserwacja kamieniołomu musiała być starannie przeprowadzona. Grabarz już nie musiał powtarzać rozkazów. Raz po raz okolicę rozświetlały rozbłyski. To siedzący w kolejnych autach ludzie wyposażeni w granatniki systematycznie zamieniali kolejne wieże w ogniste kule otoczone tłustym, czarnym dymem. Zjechaliśmy w wąską drogę prowadzącą w głąb wyrobiska, ku wielkiej skalnej ścianie majaczącej w mgiełce w oddali. Nagle pierwsze auto zakołysało się na boki. Kierowca wyraźnie stracił nad nim panowanie. Uderzyło w duży głaz na poboczu i zamarło. Drzwi z jego boków otworzyły się tylko od strony pasażera. Wyczołgał się stamtąd człowiek z kałasznikowem. Oddał kilka strzałów kryjąc się za nadkolem. Następnie wyrzucił ręce do góry i upadł na plecy z olbrzymią dziurą w czole.

– Kurwa snajper… – Mruknął Kot i wbił stopę w hamulec. Auto stanęło niemal w miejscu rozpryskując na boki drobne kamyczki. Wyskoczył z wozu i ukrył się skulony za kołem.

To samo uczynił Grabarz, tyle że on do ochrony wykorzystał otwarte drzwi auta. Policjant podążył za nim. Padł kolejny strzał. Szyba naszego wozu wybuchła. Do środka wraz z odłamkami szkła dostało się dużo świeżego powietrza. Pocisk ugrzązł gdzieś w przednim siedzeniu.

– Covalus na podłogę!!! – Usłyszałem wrzask Kota.

Kolejny strzał zdruzgotał tylną szybę. Wcisnąłem się w wąską szparę pomiędzy tylnym, a przednim fotelem. Kalota uczynił to dużo wcześniej. W wąskie przestrzeni usłyszałem trzask metalowej nakrętki i poczułem zapach koniaku.

– Kalota, draniu poczęstuj! – Syknąłem w kierunku Dyżurnego.

– Masz, tylko nie rozlej. – Podał mi opróżnioną do  połowy butelkę.

Ilość płynu starczyła na dwa spore łyki. Padły kolejne strzały. Poczułem swąd palonych kabli. Powoli podniosłem głowę. Spod maski naszego wozu wydobywały się płomienie.

– Kalota, spadamy stąd! – Wrzasnąłem i kopnąłem w swoje drzwi. Otworzyły się i padł kolejny strzał. Ich szyba rozsypała mi się za kołnierz. Koniak zaczął jednak miło grzać w brzuchu, więc policzyłem do trzech i wyskoczyłem na zewnątrz. Upadłem na kamienistą drogę i przywarłem do niej niczym olbrzymi żółw. Powoli zacząłem czołgać się ku głazowi na poboczu. Padły następne strzały. Płonąca terenówka zatrzęsła się od uderzeń. Zrozumiałem, że samochód zasłania mnie przed wzrokiem strzelca.

– Kalota, skacz na moją stronę! – Krzyknąłem.

Dyżurny wytoczył się z wozu i niezdarnie przeturlał za mój kamień. Byliśmy za nim bezpieczni. Kot z Siergiejem leżeli za kolejnym w odległości dwóch metrów od nas. Niestety teren kontrolował snajper. Grabarz wydał kolejny rozkaz. Z terenowego auta za nami wyskoczył chłop z rurą na ramieniu i zaczął biec w naszym kierunku. Padł jeden strzał. Mężczyzna stanął w miejscu i zwalił się na ziemię. Rura zsunęła mu się z ramienia i potoczyła w naszym kierunku.

– Covalus, gość wali z bunkra na skalnej ścianie. Tuż nad tunelem! – Poinformował Kot.

Ostrożnie wyjrzałem zza kamienia. Zauważyłem wydrążony w skale posterunek. Chwilę po tym skała nad moją głową eksplodowała drobnymi odłamkami. Zagrzechotały głucho spadając na ziemię wokół mnie.

– Schowaj łeb Covalus! – Wrzasnął Kot.

Schowałem.

– Będziemy was osłaniać, weźcie granatnik… raz dwa … TERAZ!

Kot z Sergiejem otworzyli wściekły ogień w kierunku bunkra. Sięgnąłem po skórzany pasek, który był przypięty do granatnika. Ściągnąłem go ku sobie. W samą porę. Chłopakom z przodu skończyły się naboje i snajper kilkoma strzałami przydusił nas do ziemi.

– Kalota, umiesz to obsłużyć? – Spytałem.

Dyżurny ostrożnie przysunął granatnik ku sobie i zaczął oglądać.

– Gdzie się to gówno odbezpiecza? – Krzyknął w kierunku Siergieja.

– Zapadka po lewej, nad spustem! – Otrzymał odpowiedź.

Obejrzał wskazane miejsce. Granatnik był odbezpieczony.

– Kalota, na trzy… raz, dwa… – Kot właśnie zapiął kolejny magazynek i otworzył ogień w kierunku bunkra.

Dyżurny zerwał się na równe nogi z rurą na ramieniu. Przymierzył i nacisnął spust. Rozległo się przeciągłe klaśnięcie i chłop wylądował z rurą na plecach na twardej ziemi. Pocisk poszybował ku słonecznemu niebu.

– Szlag! – Jęknął Kalota czołgając się ku mnie.

Tymczasem po chwili rakieta wytraciwszy swój pęd zaczęła opadać parabolicznie ku ziemi. Uderzyła w zbocze wysoko nad bunkrem i eksplodowała. Przez chwilę panowała cisza, potem do naszych uszu doszedł szum. Narastał z każdą minutą. Cały kamieniołom przykrył kurz. Zapadła cisza. Podniosłem się ostrożnie na kolana. Część wzgórza osunęła się wprost na bunkier.  Został przysypany skalnym gruzem. Kalota wywołał niezłą lawinę. Siergiej machnął na nas ręką. Wraz z Kotem zaczęli biec ku ścianie i czeluści wykutych w niej. Ruszyliśmy z Kalotą za nimi. Nikt nie strzelał. Gdy oparliśmy się o wielkie stalowe wrota, do Grabarza podszedł jeden z jego ludzi.

– Teren czysty i zabezpieczony. – Zameldował. Wydawało mi się, że unosi ramię ku czole w salucie.

– Dobra, dawaj tu techników, potrzeba otworzyć ten skarbiec. – Sergiej wskazał na stalowe drzwi.

Człowiek pobiegł wykonać polecenie. Ja zaś spojrzałem na dwa wjazdy do tuneli w ścianie. W środku był owoc operacji „Anzahl Todt”. Niedługo mieliśmy się dowiedzieć wszystkiego. Ktoś dotknął mojego ramienia. Usłyszałem cichy głos Kota.

– Jak tylko to otworzą, pakujcie się do środka i nie wychylajcie nosa.

Odwróciłem się żeby wyjaśnić kwestię. Ale go już przy mnie nie było…

<< Rozdział IX – As w rękawie; Rozdział XI – Deratyzacja >>

Powrót do spisu treści

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *