Francja, Na szlaku do miasteczka Ceret, 15 marca 1944

Pociąg został wyprawiony z Le Boulon na jednotorową linię w kierunku Ceret. BR50 676 nabierał prędkości zaścielając niebo pióropuszem brudnej pary. Josef Stahl obudził się w swoim przedziale. Podszedł do okna i otworzył je na oścież. Orzeźwiający pęd powietrza zmył mu resztki snu z twarzy. Sięgnął po papierosa i zapaliwszy, zaciągnął się mocno. Za oknem, w ciemności przesuwały się obce kształty. Na gładkiej powierzchni malutkich poletek wyrastały samotne drzewa. Czasami pojedynczy tor przecinała kamienna droga. Szyny wiły się łagodnymi zakolami, by pokonać wzrastającą wysokość. Parowóz pracował intensywnie, mimo niewielkiego ciężaru wagonów. Niekiedy czarne płaty tłustej sadzy wpadały do przedziału i osiadały na przedmiotach. Koła zastukały na rozjazdach. W ich rytmie zakołysało się całe pudło wagonu. Dotarli do malutkiej stacyjki. Stahl nie miał pojęcia gdzie się znajdują. Nazwa wymalowana starannie na drewnianym szyldzie nic mu nie mówiła. Pociąg zwolnił, lecz się nie zatrzymywał. Z piętrowego budynku, pokrytego szarym tynkiem, dyżurny ruchu podał sygnał dalszej jazdy. Stacja nie miała semaforów. Josef wyszedł na korytarz i przywołał ruchem ręki sterczącego w przedsionku żołnierza.

– Gdzie jesteśmy? – Zapytał.

– Saint-Jean-Pla-de Corts. – Opowiedział żołnierz straszliwie kalecząc nazwę. Zarzucił wprawnie swojego MP40 na ramię. Zbyt długi pasek spowodował, że lufa spojrzała ku podłodze.

Jego obowiązkiem było śledzenie trasy i zawiadomienie Stahla o kłopotach. Josef wrócił do przedziału i wyciągnął mapę. Uśmiechnął się sam do siebie. Zbliżali się do celu. Wedle posiadanych informacji, byli ostatnim pociągiem tam podążającym. Inni już dawno byli na miejscu. Oceniwszy odległość i czas dotarcia, Stahl znów wyszedł na korytarz i przeszedł do ostatniego przedziału. Otworzył drzwi i obudził drzemiącego radiotelegrafistę naszywką funkcji w postaci żółtej strzały na rękawie. Ten zerwał się na równe nogi, strącając ze stołu słuchawki.

– Przepraszam. – Wydukał.

– Nadaj to. – Stahl podał mu kartkę papieru. Żołnierz uruchomił radio i w eter popłynął zaszyfrowany meldunek. W punkcie docelowym rozpoczął się ruch. Wagonem ponownie zakołysało i pociąg przyśpieszył. Josef podszedł do okna i zobaczył ciemną szosę wzdłuż której jechali. Nie poruszał się na niej żaden samochód. Wszystko było dokładnie tak jak starannie zaplanowali…

***

Francja, Ceret, 15 marca 1944

Całe miasteczko wypełnione było ciężarówkami. Stały w każdym wolnym miejscu z wygaszonymi światłami, ale pracującymi silnikami. Zmęczeni kierowcy zamarli w swoich kabinach oparci o kierownicę. Większość z nich mówiła w obcym języku. Nie byli stąd, lecz z sąsiedniego kraju za górami. Na każde dziesięć ciężarówek przypadał jeden pojazd osobowy. Każdy symbol mogący posłużyć do ich identyfikacji starannie zamalowano. Kierowcy mówili po niemiecku z dziwnym akcentem. Nagle do pierwszego samochodu w kolumnie podjechał motocykl. Krótka rozmowa i kierowcy pierwszych z dziesięciu ciężarówek ruszyli w kierunku stacji. Tam stały już dwa pociągi z dwudziestoma drewnianymi wagonami każdy. Samochody pojedynczo podjeżdżały pod rampę. Ruchem sprawnie kierowali dwaj żołnierze w długich skórzanych, motocyklowych płaszczach. Ich hełmy ściśle opasywane były przez gogle. Skórzane rękawice sięgające szerokimi zarękawkami za łokcie z wprawą trzymały lizaki z dziurką na latarkę po środku tarczy. Zawieszona na murze dworca latarnia wydobywała napis na ich ryngrafach: „Feldgandarmerie”. Jak tylko pojazd znalazł się przy rampie – ładowano doń drewniane skrzynie. Całości przyglądało się trzech mężczyzn. Jeden z nich wyróżniał się od pozostałych mahoniowym kolorem skóry. Luis Acevedo od tego momentu przejmował koordynacje operacją „Anzahl Todt”. Na razie wszystko przebiegało według dotychczasowych ustaleń. No może poza spóźnieniem ostatniego pociągu.

– Pierwsza dziesiątka gotowa. – Podoficer kierujący załadunkiem podbiegł i zameldował regulaminowo.

– Pojedziesz z moim człowiekiem. – Rozkazał człowiekowi ze srebrnym piórem na rękawie Luis.

– Tak jest. – Odparł oficer.

Wcześniej odebrał wytyczne od Josefa, komu ma się podporządkować na miejscu. Nie bardzo mu się to podobało, lecz karnie wypełniał rozkazy. Osobiście wolałby kogoś o jaśniejszym kolorze skóry i włosach daleko odbiegających od głębokiej czerni jaką legitymował się obecny jego przełożony. Odwrócił się na pięcie i chciał odejść. Duża ręka Luisa opadła mu na ramię.

– Zdejmijcie mundury i żadnego wymachiwania bronią pod drugiej stronie granicy. – Nakazał. – Ludzie Generała Camilo Alonso Vegi obstawiają całą trasę.

– Zrozumiałem… – Odpowiedział oficer i zaczął ściągać kurtkę z insygniami.

Od tej chwili stopnie i srebrne pióra nie miały żadnego znaczenia. Ktoś koło placu manewrowego rozpalił nieduże ognisko. Oficer podszedł do niego i wrzucił kurtkę. Długo nie chciała się zająć, ale przyniesiono karnister z benzyną. Długo patrzył jak trawią ją płomienie. Podniósł wzrok i po raz ostatni spojrzał na swój pociąg. Przez wiele dni był jego domem. Co dalej się z nim stanie wiedział tylko Stahl. Puste wagony były zamykane i podciągane pod drugi koniec stacji. Aż do kozła oporowego kończącego linię. Musiano zrobić miejsce dla ostatniego pociągu, który już hamował przed semaforem wjazdowym. Oficer nie mógł już dłużej czekać. Wsiadł do samochodu prowadzonego przez hiszpańskiego kierowcę. Ruszyli prowadząc pierwszych dziesięć ciężarówek.

***

Francja, gdzieś za Ceret, 16 marca 1944; godz. 2.30

Josef Stahl siedział w pierwszym samochodzie ostatniego konwoju. Zanim jeszcze wyruszył ze stacji próbował skontaktować się ze swoim przełożonym, lecz łącza były głuche. Nie podobało mu się to. Kolejne odstępstwo od misternie ułożonego planu. Do ostatniej ciężarówki załadowano dodatkową skrzynię, cięższą niż pozostałe. Biedna Greta wyruszyła w swoją ostatnią podróż. Josef także pozbył się munduru i wdział cywilne łachy. Nawet z papierośnicy, którą miał w wewnętrznej kieszeni, nożem oderwał runy. Miał nadzieję, że stopiły się w ognisku wraz innymi insygniami. Odział ze srebrnymi piórami przestał istnieć. Teraz ktoś inny rozdawał karty. Kierowca Josefa znał trasę na pamięć. Wprawnie wchodził w kolejne ostre zakręty na wąskiej drodze. Dziwne uczucie ucisku w uszach, zmuszające Josefa do przełykania śliny, świadczyło o tym, że jechali coraz wyżej. Po obu stronach drogi rósł gęsty las. Wysokie drzewa odsłaniały swoje pnie w nikłym świetle reflektorów. Za samochodem osobowym jechało dziesięć ciężarówek. Każda z nich miała niezwykle cenny ładunek, obstawę z zagranicy i miejscowego kierowcę. Całość wiła się powoli jak wąż, w koleinach poprzednich konwojów. Josef sięgnął po papierosa. Starannie osłonił płomyk benzynowej zapalniczki. Mimo tego w kabinie zrobiło się niesamowicie jasno. Kierowca spojrzał na niego z wyrzutem. I była to ostatnia czynność jaką wykonał w swoim życiu. Przednia szyba samochodu eksplodowała na milion małych kawałków. Pierś kierowcy również. Upadł bezwładnie na kierownicę, samochód powoli stoczył się na pobocze i ugrzązł na małym, granitowym słupku, który zatrzymał ich przed spadnięciem w przepaść. Stahl schylił się odruchowo i to uratowało mu życie. Wydobył zza pazuchy pistolet i kopnął mocno drzwi. Odskoczyły z donośnym hukiem wyrwanego zamka. Kolejne strzały rozdarły ciszę nocy. Ciężarówki stanęły bezradnie i z ich pudeł wysypywali się członkowie obstawy. Byli fachowcami i przywarli do ziemi niczym koty. Na razie szukali niewidocznego przeciwnika. Strzelano krótkimi seriami, gdzieś zza ściany iglastych drzew. Pociski trafiały w drogę nikomu nie czyniąc krzywdy. Ktoś chciał ich najwyraźniej zatrzymać. Nagle koło Josefa z mroku wyłonił się potężny mężczyzna.

– Żyje pan ? – Zapytał łamaną niemczyzną.

– Tak. – Odparł bezradnie celując w ciemność.

– Z dołu zbliża się ku nam konwój pojazdów wojskowych. Mamy najwyżej piętnaście minut by oczyścić teren. Moi ludzie już to robią. Wezwałem przez radio wsparcie, ale musimy się pośpieszyć. Jak tylko droga będzie wolna zabiera pan ciężarówki i gazem do granicy. Dam znać… – Josef potwierdził, że rozumie i skulił się mocno za kołem samochodu w oczekiwaniu na odpowiedni sygnał.

***

Josef z lekkim przerażeniem obserwował szaleńczą jazdę kierowcy. Musiał się mocno trzymać, gdyż na zakrętach rzucało nim o ściany pojazdu. Jak tylko żołnierze oczyścili drogę, padła komenda i całość ruszyła dalej w szalonym tempie. Pierwszy pojazd staranował stojący na poboczu, ostrzelany samochód osobowy i wraz z ciałem kierowcy strącił go w dół doliny. Opadł z głuchym łomotem obijając się o nagie skały. Stahl nie znał okolicy i nie za bardzo orientował się jak daleko mają jeszcze do granicy. Droga wiła się serpentynami. Z jednej strony ciężarówka ocierała się o skalną ścianę, z drugiej zbliżała do głębokiej przepaści. W końcu kierowca zwolnił. Josef mógł wyjrzeć przez okno. W przeciwnym kierunku jechały inne pojazdy. Wypełnione były po ostatnie miejsce “rzeźnikami Generała Camilo Alonso Vegi”. Ci, którzy ich ścigali nie mieli najmniejszej szansy przekroczyć granicy. Ktoś na drodze dał sygnał czerwoną latarką. Kierowca nacisnął hamulec. Josef rozpoznał Luisa Acevedo. Zeskoczył z kabiny i podszedł do niego.

– Co się dzieje?! – Spytał lekko podniesionym głosem.

– Myślałem, że Ty mi powiesz…

Opalony Hiszpan dał znak latarką i kolumna ciężarówek ruszyła do przodu, by poczekać w bezpiecznym miejscu. Jak tylko ostatnia z nich zniknęła w ciemnościach Josef zapalił papierosa. Gdzieś zza horyzontu docierały echa wystrzałów.

***

Josef stał oparty o drzewo na poboczu drogi. Wraz Luisem wsłuchiwali się w gasnące odgłosy walki. Obok nich uzbrojona obstawa bacznie obserwowała drogę. Gdzieś z oddali dobiegł ich warkot wielu silników. “Rzeźnicy Vegi” wracali z udanej akcji. Luis zatrzymał kolumnę i wspiął się do kabiny pierwszego pojazdu. Nastąpiła szybka wymiana zdań po hiszpańsku. Acevedo zeskoczył na ziemię i kiwnął ręką. Josef ruszył za nim do ostatniego wozu. Miał on opuszczoną tylną burtę i był wyładowany… zwłokami. Były wrzucone jak śmieci na pakę. Przemieszane ze sobą. Żołnierz na rozkaz Luisa zaczął wyszarpywać jedne z kupy i bezceremonialnie zrzucił je na piaszczystą drogę. Upadły z nieprzyjemnym trzaskiem pękającej czaszki. Ktoś podał latarkę. W blasku światła Josef zobaczył charakterystyczny mundur. Kilkanaście centymetrów powyżej krawędzi rękawa widniała czarna opaska ze srebrnymi literami układającymi się w haftowany napis “Brandenburg”[1].

– Co to ma znaczyć?! – Głośno zastanawiał się Josef.

– Nadal nic z tego nie rozumiesz? – Luis skierował strumień światła na twarz Stahla.

Ten tylko kręcił bezradnie głową. Od czasu utraty kontaktu z „górą”, czuł, że coś jest nie tak. Dopiero teraz miał dowody przed sobą. Operacja wchodziła w nową fazę. Josef od dawna przygotowywał się na taki wariant, ale od teraz operacja stawała się nieco bardziej prywatna. Zmienił się tylko jej dowodzący.

– Wybiliście wszystkich?! – Spytał Stahl

– Nie. Mamy czterech żywych… – Odpowiedział Luis.

– Daj ich tu…

Żołnierze przyprowadzili czterech jeńców. Nieszczęśnicy mieli spętane sznurkiem ręce. Stahl wyciągnął pistolet. Sprawdził ilość pocisków w magazynku. Nie trzeba było sięgać po nowy. Starannie wycelował pomiędzy oczy pierwszego ze schwytanych. Przyłożył wylot lufy do ,pokrytego kropelkami potu, czoła. Drżało z przerażenia. Stojąc bokiem do ofiary nacisnął spust. Po wystrzale dłoń z pistoletem cofnęła się tak, że musiał całą rękę zgiąć w łokciu. Huk, długim echem odbijał się od okalających dolinę zboczy. Głowa jeńca roztrysnęła się na poboczu. Korpus osunął się bezwładnie niczym sflaczała lalka i gruchnął o ziemię z pustym dudnieniem martwego ciała.

Padły kolejne trzy strzały, których echo długo nie chciało zamilknąć…

Obserwujący całe zdarzenie “rzeźnicy Vegi” byli pod wrażeniem.

– Na pakę z nimi i jedziemy. – Rozkazał Stahl.

Wszystkie ciała wylądowały na ciężarówce. Kolumna ruszyła. W pierwszym samochodzie prowadzonym przez Luisa, Josef zapalił papierosa. Wciągnął głęboko dym do płuc. Chwilę przytrzymał i wydmuchał za okno. Pierwszy etap operacji „Anzahl Todt” dobiegł końca, szkoda tylko, że ktoś pozmieniał reguły gry.

Poranek przywitał ich na końcu drogi. Pierwsze promienie wschodzącego słońca wyłuskały z mroku wysokie podwójne ogrodzenie z drutu kolczastego. Uzbrojeni strażnicy patrzeli na stojący przed bramą ostatni konwój. Podniesiono szlaban i zezwolono na wjazd. Josef spostrzegł olbrzymią tablicę nad bramą. “La empresa minera y de procesamiento de piedra KVT”. Mijali wielkie kamienne płyty poukładane w stosy i samochody wypełnione żwirem. Olbrzymie świdry drążyły skalne ściany odłupując z nich bryły na kolumny i posadzki. Nikt nie zwracał uwagi na kolejny sznur samochodów. Minąwszy strefę robót dotarli do pionowej ściany o dużej wysokości. Stanowiła ona zbocze góry, na której szczycie, w delikatnej mgiełce, majaczyły niewysokie drzewa. Po środku ściany można było dostrzec dwa wejścia do tuneli prowadzących w głąb. Chroniły je stalowe drzwi i uzbrojeni wartownicy. Na dany znak wrota rozwarły się. Przypominały bezzębne usta górskiego potwora. Ciężarówki zniknęły w ich wnętrzu po czym bezgłośnie je zamknięto.

***

Wrocław, dzisiaj

Pierwsze promienie słońca delikatnie zaglądały przez szpitalne okno. Starszy mężczyzna ciągle spał skulony na krzesłach. Twarz Anny nadal była blada. Zbyt blada… Wymęczone ciało walczyło, ale miało coraz mniej sił. Połatane serce, wstrząsane nieregularnymi skurczami krzyczało o pozwolenie zaprzestania tej katorgi. Kolejne dawki leków, chemicznych bodźców, nie pozwalały mu odpocząć. Aparatura medyczna ciągle wystukiwała ten sam rytm. Zbyt słaby, aby móc go uznać za pieśń zwycięstwa. Przypominał ulubioną arię “matki śmierci” siedzącej z lampką wina przy kominku i cierpliwie czekającej. Ten prezent jej się bezapelacyjnie należał…

***

Monachium

Mężczyzna nie spał tej nocy dobrze. Nadmiar wypitego alkoholu szarpał trzewiami. Poranek przywitał go mdłościami. Kawałek suchego chleba i gorąca herbata złagodziły nieco tę przykrą dolegliwość. Zimna kąpiel postawiła mózg do pionu. Mężczyzna wdział szlafrok na nagie ciało i ruszył po schodach na pierwsze piętro. W pokoju pościągał ochronne narzuty i uruchomił komputer. Wiedział już, że Korsykanin nie żyje. Jego szpieg z BKA mu o tym doniósł. Prowadzący sprawę policjant zapadł się pod ziemię, a cel Korsykanina zdychał w szpitalnej sali. W rzeczy samej wszystko było w porządku. Nikt nic nie wiedział. Chaos i niepewność… Na razie nawet nie drasnęli skórki. Miał nadzieję, że tak pozostanie. Ale jak mawiają – nadzieja jest matką idiotów, a on do takowych nie należał. Sięgnął po telefon satelitarny i wystukał kolejny numer z pamięci. Podał hasło i nie czekał na odpowiedź. Szybko zerwał połączenie. Kolejny gracz wkraczał do gry. Tym razem miał nadzieję, że będzie skuteczniejszy. Mężczyzna wyszedł z pokoju i poczekał aż zadziałają zabezpieczenia. Wiedział, że jeszcze dziś tam wróci. Nie podobało mu się to…

***

Obudziła się naga na szerokim łóżku. Powoli uniosła głowę i rozejrzała się dookoła. Była sama w pomieszczeniu. Zerknęła na elektroniczny zegarek stojący na nocnym stoliku. Wskazywał godzinę o wiele za późną na bezwstydne wylegiwanie się w pościeli. Zwlekła swe ciało do łazienki i w kabinie prysznicowej, której ściany wyłożono różowym włoskim marmurem, zmyła resztki snu. Patrzyła znudzonym wzrokiem jak spływają do ścieku. Wysuszyła swe gładkie ciało miękkim ręcznikiem. Spojrzała w kryształowe lustro wprawione w kunsztownie rzeźbione i złocone ramy. Mocne włosy naturalnego ciemnego koloru opadały swobodnie pomiędzy łopatkami. Jędrne piersi ze średnimi sutkami, wąskie biodra ze starannie wydepilowanym łonem nadal budziły pożądanie. Przeniosła wzrok na półkę z perfumami. Same męskie drogie odmiany. Z braku własnych wybrała te najłagodniejsze. Swoją garderobę musiała pozbierać z całego pokoju. W końcu tu się cała zabawa zaczęła. Rajstopy nie nadawały się do użycia. Musiała więc pozostawić nogi niczym nie okryte. Sukienka na szczęście nie ucierpiała. Stanika nie mogła znaleźć. Czarne pantofle na wysokim obcasie wyciągnęła spod łóżka. Jeszcze komórka. Ta leżała na nocnym stoliku. Szybko nawiązała połączenie z internetem i sprawdziła wpływy na konto. Klient wywiązał się ze swoich zobowiązań. Ucieszyła się, bo zlecenie nie było trudne. Wyszła z sypialni do sąsiedniego pokoju apartamentu. Na małym stole stała niedokończona kolacja. Dwie świece na samym środku ktoś brutalnie połamał. Na jednym z krzeseł siedział mężczyzna w samych majtkach. Głowę miał zanurzoną w wielkiej misie z ostrygami. W jego plecach tkwił kuchenny nóż wbity po samą rękojeść. Patrząc na to dzieło uśmiechnęła się. Znalazła swoje stringi. Facet trzymał je w lewej dłoni. Kawałek magicznej tkaniny, skutecznie odwracającej uwagę. Genialne. Pod ścianą leżał inny gość. Barczysty i napakowany. W jego czole widniała ogromna dziura o opalonych brzegach. Gorący tłumik przyłożony do czoła zostawia taki charakterystyczny ślad. Obstawa gapiąca się na jej cycki zamiast na szefa. Cóż, nie byli profesjonalistami, przynajmniej w porównaniu z nią. A wszystko zaczęło się od najmłodszego z nich. Tańcząc i wyginając swoje nagie ciało usiadła mu na kolanach. Wyszarpnęła broń zza paska gościa i zanim zdążył się połapać – już nie żył. Dobrze, że gnat był z tłumikiem i barczysty wpatrzony w jej tyłek niczego nie zauważył i usłyszał. Nim młody upadł na ziemię była przy napakowanym i nacisnęła spust. Szef był zbyt pijany by reagować. Trzymał jej stringi i próbował je powąchać. W związku z faktem, że była już zmęczona, a tłumik nadpalony, użyła noża. Potem poszła spać. Stojąc, jeszcze raz ogarnęła wzrokiem miejsce ostatniej wieczerzy. Powoli otworzyła drzwi i wyjrzała na korytarz. Był pusty jeszcze o tej porze. Wyszła ostrożnie z apartamentu. Na drzwiach zawiesiła kartkę „DO NOT DISTURB”. Jej własny pokój znajdował się dwa piętra niżej i był nieco skromniejszy. Szybko spakowała podręczną walizkę i wyszła pozwalając drzwiom zatrzasnąć się samodzielnie. Na recepcji wymeldowała się i opuściła hotel. Wszystko bez pośpiechu. Nikt nie będzie szukał morderczyni Sergieja Tomiczka – mafijnego bosa rosyjskiego podziemia. Rosyjskie służby specjalne już po niej posprzątają. W końcu za to jej nie płacili. Komórka zatrzęsła się w jej torebce. Wyjęła aparat i zatrzymała się. Nie spodziewała się zobaczyć nigdy tego numeru. Odebrała i wysłuchała polecenia. Zadanie było bardzo łatwe… Tylko czas wykonania nieznany.

[1] “Brandenburg” – niemiecka jednostka wojskowa przeznaczona do działań specjalnych (dywersyjno-rozpoznawczych), pod koniec wojny przekształcona w dywizję grenadierów pancernych. Początkowo za szkolenie Brandenburczyków odpowiadała Abwehra. Wsławili się oni wieloma spektakularnymi akcjami na tyłach wroga.

<< Rozdział VI – Ślepa furia; Rozdział VIII – Żywe trupy >>

Powrót do spisu treści

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *