Monachium, dzisiaj

Mężczyzna spojrzał na portret ojca. Pamiętał dzień, gdy ten przekazał mu pałeczkę. Wszystko miało być jak w szwajcarskim zegarku. Rzeczy przewidziane do ukrycia starannie zamaskowane, inne przykryte stosem bezsensownych informacji. Wtedy gdy trzymał zimną dłoń człowieka odpowiedzialnego za stworzenie tego imperium, bardzo w to wierzył. Czuł się nieśmiertelny i wolny od wszelkich zagrożeń. Do momentu, w którym po raz pierwszy na zabezpieczeniach pojawiła się rysa. Okazała się ona tak głęboka i niebezpieczna, że zmuszony był użyć radykalnych środków by ją zasklepić. Niestety, na niewiele się zdały. Chaos stworzony przez ojca okazał się jednak murem z wieloma dziurami. Właśnie odkrył kolejną. Ktoś używał sieci do zdobywania informacji na ten temat. Nie zdążył zareagować, gdy haker wycofał się. Nie znał wyników i głębokości penetracji, ale postawił swoich ludzi w stan największej gotowości. Drugi raz rozpoznanie nie będzie już takie łatwe…

***

Wrocław

Rzuciliśmy się wszyscy do komputera, gdy tylko połączył się z kontem email i wygłosił:

Nowa wiadomość od <44>

To był ustalony kryptonim jaki nadali Fadixowi. Laptop błyskawicznie pobrał wiadomość na dysk. Na razie była ona ciągiem bezsensownych liczb. Trzeba go było go rozszyfrować. Użyłem do tego specjalnie napisanego na tą okazję programu. Istniał tylko w dwóch kopiach. Jedna była zainstalowana na komputerze Fadixa, druga na moim. To taka odmiana szyfru jednorazowego, tylko w jakby nowocześniejszej wersji. Wierzyliśmy, że jest nie do złamania. Gdy tylko ujrzeliśmy wynik dekryptażu, a była nim nazwa stacji docelowej, zaczęły się gorączkowe pytania. Najbardziej rezolutne i wyczerpujące wszelkie znamiona profesjonalizmu zadał Kalota:

– Gdzie to kurwa jest ???

Odpaliłem „google maps” i wpisałem nazwę. Szybko znalazła się odpowiedź

– Pogranicze Francji i Hiszpanii. – Podsumowałem.

Zapadła cisza.

– No i co dalej? – Mruknął Kot.

Spojrzeliśmy na siebie. Żaden z nas nie miał sensownej odpowiedzi. Kalota jak zwykle w takiej sytuacji podszedł do sprawy kulinarnie.

– Kto chce kawy?

Podnieśliśmy ręce do góry. Wielki dyżurny udał się do kuchni i słychać było jak wlewa wodę do czajnika. Usiadłem na wersalce i zamknąłem na chwilę oczy. Usłyszałem dźwięk stawianych przede mną szklanek. Smak i zapach świeżej kawy przyjemnie połaskotał zmysły. Wlałem w siebie łyk gorącego napoju. W tym momencie w głowie eksplodowała myśl, którą przetworzyłem w słowa.

– Co oni tam przywieźli?!

Patrzałem na kompanów oczekując ich włączenia się do dyskusji. Na filmach zawsze jest burza mózgów i rodzi się genialny plan. U nas działało to nieco odmiennie. Kalota podrapał się po głowie i wydukał:

– No właśnie… Co to mogło być? – Odpowiedzią była cisza.

I to było na tyle. Genialna burza mózgów trzech facetów. Nie ma co… Ktoś musiał nas obudzić z tej cholernej niemocy. Kopnąć w dupę i… Właściwie sam nie wiem.

– Skoro coś tam przywieźli, to gdzieś do cholery musieli to zmagazynować, zakopać, ukryć… – Kot zaczął chodzić po pokoju od drzwi do okna.

Czułem, że to był dobry trop. Musieliśmy go eksplorować.

– Wtedy była wojna panowie. – Wtrącił się do dyskusji Kalota.

– Geniuszu. – Burknąłem. – To chyba oczywiste.

– Myślicie, że nikt nie zauważył trzech pociągów kończących bieg na ślepej stacji? – Niezrażony dyżurny kontynuował swoje wywody.

– Faktycznie!- Miałem ochotę go uściskać. W mojej głowie jakby otworzyła się klapka z pomysłami.

– Słuchajcie, skoro to ślepa stacja, to ładunek musieli przeładować na… samochody. – Przerwałem by upić łyk czarnego eliksiru.

– Musieli. W takim razie gdzieś to wywieźli? – Kot zatrzymał się przy oknie.

Kolejny łyk kawy…

– Ciekawe, czy taki ruch mógł ujść uwadze wywiadowi aliantów. W końcu, jak Kalota zauważył, była wojna.

Burza mózgów zaczynała się rozkręcać. Wirowała coraz szybciej.

– Potrzebny nam będzie spec od historii. – Stwierdził Kot.

Niemal jednocześnie wpadliśmy na to samo.

– Strózik, ojciec Anny. – Byłem pierwszy.

Pozostawała tylko jedna kwestia. Czy facet jest w stanie cokolwiek zdziałać, kiedy umiera jego córka? Postanowiłem ją rozwikłać tak szybko jak się da i sięgnąłem po telefon. Dość długo musiałem czekać na połączenie. W końcu w słuchawce usłyszałem głos zmęczonego człowieka. Naszła mnie myśl, że ta rozmowa nie ma sensu. Zacząłem od standardowego: „Potrzebujemy pomocy”. Podziałało jak kilogram amfetaminy. Zmęczenie zniknęło z jego głosu. Pojawił się ton łagodnego żądania zemsty. Podałem mu szczegóły  naszej „burzy mózgów”. W związku z „rozległością” tematu nie zastanawiał się zbyt długo.

– Dobra. Zacznę szperać po raportach wywiadu, czasami nie wszystko jest dostępne. – Układał sobie na głos jakiś plan działania, który wypływał z jego myśli.

Na te słowa stanął mi przed oczyma Fadix. Kazałem ojcu Anny na chwilę poczekać i odezwałem się do Kota.

– Czy Fadix będzie mógł pomóc w przełamaniu niektórych trudności? Wiesz, nie wszystko może być tak łatwo dostępne…

– Jasne, ale pytania będą musiały przechodzić przez twój komputer, albo ustanowimy bezpośredni kontakt pomiędzy nim, a Kościejem. – Policjant szybko odpowiedział mi na pytanie.

– Czy to będzie bezpieczne?

– Będzie, o ile profesor będzie się trzymał naszych reguł gry. Inaczej będziesz musiał być na stałe przywiązany do laptopa.

– Odpada. Gadaj ze swoimi ludźmi, niech zabierają gościa i tworzą bezpieczny kanał. – Wydałem polecenie.

O dziwo Kot od razu sięgnął po komórkę. Ja wróciłem do rozmowy z profesorem. Uzgodniliśmy zakres poszukiwań. Włączyłem do tego srebrne pióra. Gdzieś musiał być ślad po tej jednostce, o ile ona naprawdę istniała. Kiedy skończyłem, ujrzałem jak Kalota przewija mapę na moim laptopie. Powiększał ją i porównywał z widokiem satelitarnym.

– Czego tam szperasz? – Stanąłem mu za plecami.

– Skoro przywozisz coś na takie zadupie, to musisz mieć jakąś metę do ukrycia, inaczej cała wycieczka nie miałby sensu, prawda? – Odwrócił się do mnie.

To nie było głupie. Stan dróg w okolicy nie był najlepszy, więc nie mogli tego zabrać daleko.

– Masz coś?

– Sęk w tym, że tu nic nie ma. Żadnych jaskiń, kopalń czy fabryk. Zadupie takie, że wrony zawracają. No może poza tym. – Zatrzymał mapę na jakimś wyraźnym zakładzie przemysłowym. – Tyle, że to po drugiej stronie granicy z Hiszpanią. Dziwne.

– Co to? – Pochyliłem się nad monitorem.

– La empresa minera y de procesamiento de piedra KVT. – Przeliterował Kalota, jego hiszpański był nie najlepszy.

– Wpisz to w „google translator”. – Nakazałem.

Wstał od laptopa i odsunął krzesło.

-Ty to zrób, lepiej się tu orientujesz.

Szybko znalazłem odpowiedź na zadane wcześniej pytanie. Były to zakłady obróbki kamienia.  Jedyne większe zakłady w tej okolicy. Powiększenie widoku satelitarnego niewiele dało. Zakład   przemysłowy rozmazał się. Przypominał jajecznicę pixeli. Miałem już następną misję dla Fadixa.

Wszystko o  „La empresa minera y de procesamiento de piedra KVT”. Zakodowałem emaila i wysłałem go pod „44”. Miałem nadzieję, że zabierze się od razu do roboty. Po głowie zaczęła mi chodzić jeszcze jedna szalona myśl.

– Panowie, jedziemy do Hiszpanii? – Spytałem uśmiechając się głupkowato.

– Jasne, wejdziemy na teren tych hiszpańskich drani i spenetrujemy wszystko. – Kalota już szykował się do wyjścia.

W tym momencie, patrząc na jego zapał zadałem sobie sprawę, że nie był to chyba najlepszy pomysł.

– Spokojnie, panowie. – Kot najwyraźniej podzielał moje obawy. – Najpierw dowiedzmy się wszystkiego o tej fabryce. Potem uderzymy. Nie stać nas na strzały w ciemno.

Niestety miał rację. Nie stać nas było na ślepaki. A takich strzałów dotychczas oddaliśmy najwięcej. Pozostawała metodyczna, powolna praca. Żmudne zbieranie materiałów. Nie miałem pojęcia, że tak właśnie wygląda prawdziwa praca dochodzeniowca.

***

Popołudniu Kot odebrał jeszcze jeden telefon. Była to bardzo krótka i tajemnicza rozmowa.

– Wojak prosi o spotkanie. – Oznajmił.

– Coś się ruszyło? – Spytałem zaciekawiony.

– Ktoś wypytuje o nas i z tego co wiem nie jest to przyjemny gość. – Policjant zaczął intensywnie myśleć, co uwidaczniało się po głębokich zmarszczkach na jego czole.

– Może lepiej się nie z spotykać z takimi typami. – Kalota też podsłuchiwał.

Imponowała mi jego „odwaga”. A może to był zwykły przebłysk zdrowego rozsądku?

– Pójdę sam. – Tomasz spojrzał na nas. Chyba poczuł się nieco odpowiedzialny za całe to zamieszanie. Jak kwoka za pisklęta.

– Mowy nie ma. – Dyżurny wstał z wersalki i uderzył się ręką w pierś, aż zadudniło echo.

Kot uniósł dwie ręce w obronnym geście. Wyraźnie nie podobała mu się ta deklaracja. Wiedziałem, co ma na myśli. Sam bez Kaloty, miałby w razie kłopotów większe szanse przeżycia. Jednak nie miał wyjścia, spuszczenie dyżurnego na pięć minut z oczu rodziło tsunami. Szczególnie, że starał się on pomóc.

***

Wojak wyznaczył spotkanie na własnym terenie. W pobliżu starej, nieczynnej górki rozrządowej na Brochowie. Było to cmentarzysko zdezelowanych, pogiętych wagonów i zrujnowanych wypatroszonych budynków różnego przeznaczenia. Prowadziła do tego miejsca jedynie pojedyncza, wąska i brukowana, ślepa droga bez wylotu. Idealna aby zwabić i osaczyć ofiarę. Było grubo po północy jak stanęliśmy u jej wylotu. Rozejrzałem się dookoła. Wiatr śpiewał pomiędzy ciemnymi konturami nieczynnych wraków. W około nie świeciła się żadna latarnia, wszystkie miały starannie wytłuczone żarówki. Całe szczęście, że miałem przy sobie latarkę. Kalota również. Kot podjechał jeszcze jakieś dwadzieścia metrów i zgasił silnik.

– Dostanę jakąś broń? – Zapytałem nieśmiało.

– Nie!!! – Kalota i policjant odpowiedzieli równocześnie.

– Walcie się. – Udałem, że strzeliłem focha i wysiadłem z wozu.

Odetchnęli z ulgą i opuścili auto. Policjant sięgnął po komórkę i wykręcił numer, z którego dzwonił Wojak. Nie udało się połączyć. Staliśmy bezradni na środku drogi. Nagle u jej wylotu pojawiło się czarne auto nieokreślonej marki. Zwolniło na kocich łbach i zmieniło światła na postojowe. Podjechało do naszego wozu i zatrzymało się. Momentalnie wyskoczyli z niego czterej mężczyźni. Kierowca i dwóch jego pomagierów wycelowało w nas… AK47. Miały pozdejmowane pasy nośne, aby czynić mniej hałasu, albo aby łatwiej było je ukryć pod kurtkami. Czwarty pasażer nie miał broni, spokojnie sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej srebrną papierośnicę. Błysk ognia zapalniczki oślepił nas na chwilę. Pozwolił jednak dostrzec wiele szczegółów jego sylwetki. Był facetem około pięćdziesiątki z wielkimi czarnymi brwiami. Na szyi miał wytatuowanego dużego skorpiona gotowego do ataku. Gruby palec zdobił sygnet kapiący złotem. Facet zaciągnął się głęboko i wydmuchał dym w naszym kierunku. Zanim zdążyłem go poczuć, porwał go wieczorny wiatr.

– Witajcie panowie. – Powiało rosyjskim akcentem.

– Gdzie jest Wojak?! – Przerwał mu ostro Kot.

– Nie drażnij go. – Syknął Kalota.

Policjant nie zareagował.

– Wojak, powiadasz? Jest tu z nami. Pozwólcie. – Skinął na nas ręką.

W obliczu trzech luf podążyliśmy za nim. Uniósł pokrywę bagażnika. Oświetlenie było mizerne, mimo tego zobaczyliśmy aż zbyt dużo szczegółów. Ciało Wojaka było na wierzchu. Straszliwe zmasakrowane. Żadna z dłoni nie miała palca, a twarz przypominała świeży tatar, zaraz po przyrządzeniu. Musiał dziękować Bogu, gdy wreszcie skonał. Pod nim dostrzegłem Rusałkę. Była naga i przypominała wypatroszonego kurczaka nabitego na ruszt. Większość ciała ktoś fachowo przysmażył. Przez głowę przeszła mi tylko jedna myśl. – Czy żyła jeszcze jak wydłubywano jej oczy?

– Kurwa mać. – Na Kocie pokaz też zrobił odpowiednie wrażenie. Zresztą trzeba byłoby być klocem drewna aby taki widok nie ruszał.

– Nie chciał współpracować, panowie, a ja nie lubię opornych. – Gość zatrzasnął klapę bagażnika.

Wróciliśmy na pozycję wyjściowe. Zastanawiałem się czy zdążyłbym dopaść drania, który mierzył do mnie z karabinu.  Na filmach takie rzeczy się zdarzają. Kot widząc moje zainteresowanie lekko skinął głową. Chodziło chyba raczej o „wyluzuj”. Wyluzowałem.

– Zaczniemy w końcu gadać? Za ciepło nie jest. – Rozpoczął jakby od początku policjant.

Naszym gościom zza wschodniej granicy wyraźnie nie odpowiadał ton głosu komisarza. Nie wiem jak brzmi dźwięk odbezpieczanej spluwy, ale trzy razy usłyszałem metaliczny stuk.

– Zaczniemy… – Szef tej nerwowej ferajny spokojnie palił dalej papierosa. – Wszystko w swoim czasie.

– Pierdol się gościu! – Ryknął nagle Kot i odwrócił się do tyłu.

Zrobił to tak gwałtownie, że obstawa nie zdążyła zareagować strzałem. Zamierzali jednak szybko nadrobić spóźnienie.

– Spokojnie! – Warknął ich szef.

Policjant nadal szedł w kierunku swojego samochodu. Kalota zaczął się szeptem modlić.

– Mister Kot! – Szef nieco podniósł głos. Gliniarz zamarł w bezruchu. Nie odwracał się. Miałem tylko nadzieję, że nie sięga po broń. – Pogadajmy, wyjdzie wam to na dobre. – Zapalił drugiego papierosa.

Znów malutki błysk pozwolił dostrzec głęboką bliznę na jego policzku.

Kot zawrócił i zaszczycił nas swoim towarzystwem.

– Widzę Siergiej, że zasięgnąłeś języka. – Kot rozpoznał rozmówcę.

– Lubię być przygotowany do dyskusji, zresztą Wojak dał mi niezłe korepetycje.

– Po co to całe przedstawienie? Na czym ci zależny?

Jego twarz wyglądała koszmarnie w czerwonym blasku papierosowego żaru.

– Kot, niedawno w Moskwie ktoś dokonał niezwykle zuchwałego zabójstwa.

– Nie miałem czasu oglądać telewizji. – Przerwał mu policjant.

– Szkoda, zginął mój brat…

– Bardzo nam przykro z tego powodu. – Kalota chrząknął i zaszurał stopą o kamienie podłoża.

– Ktoś odwalił kawał dobrej roboty. – Kot miał odmienne zdanie.

Siergiej wciągnął głębiej powietrze. Stąpaliśmy po skraju przepaści.

– Nie wkurwiaj mnie Kot…

– Właśnie, pan ma rację. Uspokój się do cholery! – Kalota znów starał się ostudzić atmosferę. Policjant wyraźnie nie liczył się z jego zdaniem.

– Siergiej, wal o co chodzi i bez tej sentymentalnej gadki…

Przybysz zgasił papierosa. W ciemności zauważyłem, że drżą mu się ręce. Chyba nie przywykł do takich bezczelnych zachowań.

– Kot, przymknij się chłopie i posłuchaj uważnie choć przez chwilę. Morderstwa dokonała Tatiana Skoraja. Bardzo droga laleczka od mokrej roboty. Tak droga, że naprawdę niewielu stać na jej usługi. Po tym rozpłynęła się we mgle. Jednak w zacieraniu śladów nie była zbyt dokładna. Moi kapusie wywąchali, że udała się do Polski. Tak sobie pomyślałem, dlaczego ona tu jedzie? W odróżnieniu od ciebie czytam gazety. Gość, który strzelał do Anny Stróżyk był z tej samej branży. Po nitce do kłębka, no i spotkaliśmy się…

– Nadal nie wiem o co Ci chodzi Siergiej… – Kot nie był już taki hardy. Informacje, które usłyszał, wyraźnie nim wstrząsnęły.

– Muszę ją dopaść Kot. Dopaść i pobawić się, aż wyśpiewa kto jej nadał mojego brata. A ty będziesz przynętą.

Policjant roześmiał się.

– Siergiej, mogłeś to załatwić bez spotykania się, wystarczyła dyskretna obserwacja. – Rozłożył szeroko ręce.

– Nie Kot, Tatiana to bardzo utalentowana suka. Gdybym cię nie uprzedził byłbyś jak na tacy. A mnie zależy żebyś nie zginął od razu. Poza tym taki gest dobrej woli w waszą stronę byłby chyba całkiem na miejscu, nie sądzisz?

– Skąd wiesz, że chodzi o mnie?

– Bo myślę. Dopóki wasza przyjaciółka leży w szpitalu nieprzytomna, a wy rozrabiacie, stawiam na was. A wiedz, że mam niezłego farta i rzadko się mylę. Nie obchodzi mnie w jakie gówno wdepnąłeś, chcę dorwać Tatianę. A ty mi to umożliwisz. Gdybyś to spieprzył i zbyt szybko dał się zabić, twoja przyjaciółka w szpitalu zgaśnie jeszcze szybciej.

– Ty śmieciu niedomyty. – Wyrwało mi się, aż się sam przestraszyłem swoich słów.

Wszyscy zamilkli i spojrzeli na moją skromną osobę. Teraz ja byłem w centrum zainteresowania.

– Masz coś do dodania, kolego? – Zwrócił się do mnie Sergiej.

Zrobiłem krok do przodu i zacisnąłem pieści.

– Złamasie, tylko ją tknij… – Nie skończyłem zdania.

Moje czoło nadziało się na lufę pistoletu. Nie zauważyłem skąd ją wytrzasnął. Kciukiem odciągnął bezpiecznik i zbliżył swoją twarz do mojej. Zaśmierdziało tytoniem. Nie wiem dlaczego przypomniała mi się reklama tik-taków.

– Co mi zrobisz, bezrobotny kolejarzyno? Rozpłaczesz się?! Wróć do szeregu i zamknij japę. Jesteś jak ratlerek, wkurwiająca miniaturka…

Gość zaskoczył mnie swoją wiedzą. Mogłem tylko poprzeklinać. Byłem nikim. Cofnąłem się, a on schował broń równie szybko jak ją wyciągnął. Wróciliśmy do dyskusji jakby się nic nie stało.

– Spokojnie, Sergiej, dogadaliśmy się. Nam też zależy na dorwaniu kogoś, więc i na przeżyciu. Myślę, że nasze interesy się zazębiają. Dzięki za ostrzeżenie.

Sergiej sięgnął po trzeciego już papierosa.

– Czemu to musi być takie trudne Kot? – Zadał pytanie.

Nikt mu na nie nie odpowiedział.

– Jesteśmy dogadani Kot. Uważajcie na siebie. Będę pod telefonem Wojaka. Nie próbuj żadnych sztuczek, bo zabiję każdego kto będzie mnie próbował złapać. Wybacz. Taka robota, Kot.

– Jasne. – Odpowiedział policjant.

Audiencja była skończona. Siergiej wsiadł do czarnego samochodu. Kierowca zawrócił sprawnie „na trzy” na wąskiej drodze szorując zderzakiem o krzaki w rowie. Robił to tak blisko, że byłby przejechał po naszych stopach. Przed odjazdem uchyliło się jeszcze boczne okno.

– O bagażnik się nie martw, Kot. Nikt was z nim nie powiąże. Osobiście posprzątam.

Po tym oświadczeniu auto odjechało. Staliśmy jak słupy wpatrując się w jego tylne światła podskakujące na kocich łbach.

– Kto to był? – Pierwszy wyrwał się Kalota.

– Siergiej Pawłow, pseudonim Grabarz. Rezydent rosyjskiej mafii w Polsce. – Odpowiedział Kot.

– Miły gość, nie ma co. – Wtrąciłem.

Na czole nadal miałem czerwony odcisk lufy pistoletu Sergieja. Wróciliśmy do naszego samochodu. Podczas jazdy każdy zajęty był swoimi myślami. Pod domem ciszę przerwał Kalota.

– A ta Tatiana?

– Zawodowy morderca, niezwykle skuteczna z tego co słyszałem… – Burknął Kot.

– Jak?

– Żadna z jej ofiar nie dostała drugiej szansy.

Podrapałem się po głowie. Powoli w dusznym samochodzie zaczęła docierać do mnie beznadziejność sytuacji, w której się znaleźliśmy.

– Chyba dość ciężko będzie sprostać żądaniom tego faceta? – Rzuciłem nieco przybity.

– Covalus, my już jesteśmy trupami. – Odpowiedział mi Kot i wysiadł z auta.

Dwa żywe trupy podążyły za nim.

***

Fadix rozpoczął żeglugę po bezdrożach internetu w poszukiwaniu informacji o „La empresa minera y de procesamiento de piedra KVT”. Z początku zgarniał same płotki:

KVT zakłady przetwórstwa kamienia Założone w 1933 roku przez Edwardo Sancheza. Produkowano tu tłuczeń drobny i gruboziarnisty oraz kamienne płyty do użytku domowego. Podczas wojny domowej w Hiszpanii zakład został przejęty przez  ludzi Franco, a jego właściciel powieszony. Zakład wznowił produkcję w ograniczonym zakresie. Po wojnie jego dyrektorem został Luis Acevedo. Dwa lata później fabryka weszła w skład Stahl Corporation. W 1970 roku zakład zaprzestał wydobycia i został ostatecznie zamknięty.

Wszystko co wypluwały poszukiwania to były pospolite informacje, ale nic więcej. Nic szczegółowego. W zasadzie żadnych punktów zaczepienia. Haker bujał się więc na swym fotelu nieco znudzony. Kościej patrząc z boku na ekran monitora myślał intensywnie.

– Spróbuj po nazwiskach. – Zaproponował.

Na pierwszy ogień poszedł Luis Acevedo. Komputer zaczął mielić głębię baz danych, ale nadaremnie. Dyrektor zakładów był równie znany szerszemu światu, co prowincjonalny polityk w jakimś afrykańskim kraju. Rezultat zawsze był ten sam i wyszukiwarki powracały do punktu wyjścia.

– Stahl Corporation? – Zadał drugie zapytanie Kościej.

Młody wpisał frazę do maszyny. Tym razem łowy były udane. Nie nadążali z magazynowaniem i przeglądaniem danych…

***

Tatiana obudziła się w hotelu „Admirał” w Gdańsku. W pokoju panowały absolutne ciemności gdyż grube story, które starannie zaciągnęła, szczelnie zakrywały najmniejszy nawet fragment tafli szkła nieuchylnego okna. Jedynym światłem była zielona kontrolka od systemu klimatyzacji. Kobieta przeciągnęła się i powoli zanurzyła stopy w bujnym włosiu dywanu. Odsłoniła okno i przez chwilę wpatrywała się w rząd parterowych garaży. Pod jednym z nich stał zaparkowany czerwony samochód. Zarejestrowawszy ten fakt poszła się odświeżyć. Nie trwało to długo. Owinięta w biały ręcznik z hotelowym nadrukiem zaczęła kompletować garderobę na dziś. W skórzanej, eleganckiej walizce średniego rozmiaru miała całkiem spory zapas ubrań na różne okazje. Minęła chwila, nim ostatecznie się zdecydowała, ale skończywszy, cmoknęła z zadowoleniem obserwując efekt końcowy w lustrze zamontowanym w drzwiach szafy ustawionej w wąskim przejściu koło drzwi. Przed wyjazdem postanowiła skorzystać jeszcze z hotelowej restauracji i zjeść śniadanie. Przechodząc przez hall czuła na sobie oblepiający ją wzrok pracującego za blatem recepcji chłopaka w służbowym uniformie. Uśmiechnęła się do niego zalotnie. Śniadanie nie było zbyt smaczne dlatego skończyła je szybko i natychmiast rozpoczęła procedurę wymeldowywania.

– Ktoś zostawił przesyłkę dla pani.- Chłopak podał jej mocno wypełnioną pękatą kopertę bąbelkową.

Zapłaciła gotówką za pokój i podeszła do czerwonego wozu. Odpięła metalowe zapięcie zamykające dostęp do wnętrza koperty i ze środka wydobyła dowód rejestracyjny, prawo jazdy na fałszywe nazwisko, kluczyki oraz nowy paszport. Po wyjęciu wszystkiego, do środka włożyła stary paszport i powtórnie zamknęła kopertę tym razem ją zaklejając. Na wierzchu wypisała adres. Znaczków nie musiała kleić. Ktoś zrobił to już za nią. Wrzuciła ją do skrzynki pocztowej pieniącej się czerwienią na podjeździe przed głównym wejściem do hotelu. W bagażniku auta obok koła zapasowego leżał jeszcze jeden pakunek. Zawinięta w koc broń, która była jej potrzebna do wykonania zadania. Wsiadła do środka i zajrzała do schowka. Znalazła tam nawigację „Garmina”.

Wyciągnęła ją, umocowała na uchwycie przyklejonym przyssawką do przedniej szyby i podłączyła do gniazda zapalniczki. Urządzenie powoli uruchomiło się, a metaliczny męski głos oznajmił:

– Trasa została skalkulowana. Jedź do ulicy…

***

Profesor Struzik zebrał swój zespół naukowy i rozpoczęli przetrząsanie archiwum. Koncertowali się na dacie i tajemniczym miejscu gdzieś na pograniczu francusko – hiszpańskim. Mijały cenne minuty, które zamieniły się w godziny, a oni nie znajdowali nic szczególnego. Koło południa profesor posłał zespół na przerwę, aby naładowali akumulatory przed dalszą walką. Zmęczenie nie jest dobrym doradcom w tego typu poszukiwaniach. Często umykają istotne szczegóły gdy umysł nie jest lotny i odpowiednio skoncentrowany. Pozostał tylko jeden młody człowiek, który miał kaca będącego wspomnieniem po wczorajszej popijawie. Nie był się on w stanie zmobilizować nawet na tyle aby przemieścić się do uczelnianego bufetu, a jego trzewia przyjmowały tylko wodę. – I tak nie było z niego wielkiego pożytku. Pomyślał profesor. Chłopak odpuścił sobie posiłek i starając się ignorować narastający ból głowy przeszukiwał leniwie archiwum RAF-u. W pewnym momencie jego mętną uwagę zwrócił ciekawy meldunek. Był on umieszczony na serwerze wojskowej uczelni. Posługując się swoim loginem i hasłem poprosił o przesłanie całości na swoją pocztę. Zanim zdążył pociągnąć kolejny łyk zimnej, niegazowanej wody z plastikowej butelki pojawił się monit nadejścia nowej wiadomości. Otworzył emalia i zaczął czytać.

– Profesorze! Chyba coś mamy! – Jak uczniak uniósł dwa palce nad głowę.

***

Niebo nad Francją, 15 marca 1944r.

Pokryty nieregularnymi plamami zieleni De Havilland Mosquito PR.XVI leciał niebezpiecznie nisko nad ziemią. Niedoświadczony pilot mógłby stwierdzić, że szoruje niemal brzuchem o korony drzew. Wolant jednak trzymały wprawne dłonie, a orczyk muskały bardzo pewne stopy. Obły kształt kadłuba raz po raz przechylał się z boku na bok gdy unikali, niemal niewidocznych w tych warunkach, przeszkód. „Drewniane cudo” starało się trzymać blisko hiszpańskiej strony granicy. Załoga chciała, aby w razie zestrzelenia mieć jakieś szanse na uniknięcie niewoli. Dwa silniki Merlin 72 mruczały równo i niezawodnie, co radowało zarówno pilota, jak i obserwatora zamkniętego w ciśnieniowej kabinie. Przelot nad tym skrawkiem wrogiego terytorium nie był dla nich nowością. Coś grubszego się szykowało i dowództwo coraz częściej żądało informacji z każdego zakątka Francji. Na razie obserwator widział tylko ciemność i nieliczne pojedyncze punkty świetlne po stronie hiszpańskiej. Kolejna monotonna niebezpieczna służba, którą ktoś musiał wykonać.

– Ile jeszcze do końcowego? – Spytał przez telekom pilota, który jednocześnie pełnił funkcję nawigatora.

– Dwie minuty i zawracamy. – Zatrzeszczała odpowiedź.

Dokonał aktualizacji pozycji na mapie. Wiedział, że zawracać mieli gdzieś nad Ceret. Kątem oka ocenił odległość wynikającą z danych i niespiesznie poszukiwał punktów orientacyjnych w terenie. Dziewięćdziesiąt sekund później zaczął przygotowywać aparaty do pracy. Dostrzegł bowiem wielki jasny punkt w środku zaciemnionego miasta. Liczył, że właśnie w tym celu ich tu wysłano.

– Wygląda na to, że w Ceret coś się dzieje. Kieruj się na stację kolejową. Kurs 3 stopnie w lewo. – Zaordynował pilotowi. Stanowili doskonale zgrany duet więc samolot przeszedł idealnie nad osią stacji. Obserwator zauważył trzy pociągi i wielkie ognisko tuż obok budynku stacyjnego.

– Aż trzy pociągi? Na tak małej stacji? – Mówił sam do siebie. – Coś się tu z nich wyładowało…

Samolot wzniósł się nieco i rozpoczął przeczesywanie okolicy. Zataczał coraz szersze kręgi, których środkiem koła była stacja kolejowa w Ceret.

– Na czternastej masz kolumnę ciężarówek. Rzućmy na nią okiem. – Interkom ponownie przekazał polecenie pilotowi.

„Marzenie termita” posłusznie skierowało się we wskazanym kierunku.

– Uważaj, zaraz będziemy po hiszpańskiej stronie. – Ostrzegł pilot.

– Strzelimy jeszcze kilka fotek i spadamy. – Spokojnie odrzekł operator. – Widzę jeszcze jedną kolumnę na szesnastej, wjeżdża do tego… kamieniołomu? – Dodał po chwili.

Samolotem zatrzęsło gwałtownie.

– Co jest do cholery!? – Krzyknął pilot i przesunął manetkę gazu do oporu. Mosquito spiął się jak rasowy koń wyścigowy i wyrwał do przodu w narastającym, jak kamienna, górska lawina, grzmocie silników

– Dwie hiszpańskie sto dziewiątki wiszą nam na ogonie!!! – Obserwator ryknął gdy tylko dostrzegł nocnych gości.

– Chyba nas tu nie chcą. – Mruknął pilot do siebie.

Mrok nocy przecięły strumienie świetlistych koralików. Przechylił wolant gwałtownie w prawo nie zmniejszając prędkości. Zadziałała grawitacja i żołądki podeszły im do gardeł, ale doświadczenie sprawiło, że doskonale poradzili sobie z tą niedogodnością.

– Nie patyczkują się z nami. Walą ze wszystkich luf… Spadamy na szwabską stronę! Tam powinni dać nam spokój.

Przeciwnik został z tyłu i nie podejmował pościgu.

– Wracamy do domu. Cholera, jak ja nie lubię takich niespodzianek!

<< Rozdział VII – Koniec pierwszego etapu; Rozdział IX – As w rękawie >>

Powrót do spisu treści

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *