Kościej skończył analizować trasę pociągu. Wyglądało na to, że z Breslau wyruszył on w kierunku Leipzig z nową lokomotywą BR50 676 i stałym numerem 66777. Niestety zaczynało mu brakować danych, aby doprowadzić go do celu. Posiadane zbiory rozkładów nie obejmowały południowej części Europy. W tym właśnie kierunku poruszał się 66777. Na szczęście wiedział, kto takie rozkłady posiada. Niestety osoba ta, od dawna zeszła do podziemia. Była niedostępna telefonicznie i tylko poprzez fora internetowe – zamknięte dla niewtajemniczonych, na które logowała się za każdym razem z innej kafejki. Kościej potrzebował szybkiego dostępu do komputera. Sam takiego nie posiadał, ale od czego są przyjaciele. Wypisał na kartce:
Pilny dostęp do komputera – Covalus.
Tak na wszelki wypadek, aby nie zapomnieć. Na moment wyszedł do kuchni i zrobił sobie ciepłej herbaty. Pobudziła ona trochę jego zmęczone ciało. Od wczoraj prawie nie spał, a wszystko przez ciekawość. Zachciało mu się sprawdzić ruchy pociągów wojskowych na innych trasach. Zawęził okres poszukiwań i stworzył szablon. Kiedy zaczął gruntowną analizę globalną, nie posiadał się ze zdumienia. Wyglądało na to, że to nie był, jedyny taki pociąg, który miał zniknąć. Przez okupowaną Europę w kierunku Francji jechały jeszcze dwa pociągi, które zmieniały numery i znikały na stacjach pośrednich. Punktem wspólnym wszystkich trzech, były postoje – w miejscach kaźni i ludobójstwa. Dokonywano tam załadunku jakieś drewnianych skrzyń. Wszędzie obecni byli ludzie ze srebrnymi piórami. Kościej skończył pić herbatę i zaczął chodzić w kółko w malutkiej kuchni. Wszystkie jego domysły należało potwierdzić, a do tego musiał mieć komputer z dostępem do sieci. I to szybko…
***
Jak tylko dotarliśmy do mnie, Kalota skoczył na dół po coś do jedzenia. Ja zaś poszukałem w barku jakieś płynu na sprawne myślenie. Niektóre części mojego organizmu zaczęły intensywnie boleć. Kiedy dyżurny wkroczył do pokoju z dużą pizzą i położył ją na stole. Rzuciliśmy się na nią jak wygłodniała wataha. Po posiłku spojrzałem na butelkę i przed oczyma stanęła mi leżąca Anna. Wstałem i schowałem ją do barku. Nie miałem sumienia jej otwierać i marnować czasu. Reszta jakby ten gest zrozumiała. Wykręciłem numer do Kościeja i wysłuchałem jego żądań dostępu do sieci. Poprosiłem, aby przyjechał do mnie jutro. Zgodził się. Chciał mi jeszcze coś powiedzieć, ale przerwałem mu wpół słowa. Nie chciałem, aby takie rzeczy szły przez telefon.
– Kościej chce dostępu do sieci. Ma dla nas jakieś rewelacje. – Oznajmiłem gdy odłożyłem słuchawkę.
– Musimy mu zapewnić bezpieczny dostęp, jest dla nas zbyt cenny. Jak zacznie grzebać to zaraz go namierzą. – Stwierdził Kot. Kalota kiwał głową ze zrozumieniem.
– Co proponujesz?
– Mamy na usługach policji niejakiego Fadixa… – Kot zaczął szukać czegoś w telefonie.
– To jakieś proszek do prania ? – Wszedłem mu w słowo.
– W pewnym sensie tak, czyścił ludziom konta bankowe i nie tylko.
– Czyli złodziej.
– Haker. Doskonały haker, Covalus – Kot zaczynał tracić cierpliwość.
– To brzmi groźnie…
– Facet jest nam coś winien, będzie przez jakieś czas działał z Kościejem. Potraktuje to jak dobrą zabawę.
– Dobry jest ? – Spytałem, bojąc się trochę o Kościeja.
– Sztab ludzi nie mógł go chwycić przez trzy lata. – Kot nareszcie znalazł kontakt w komórce.
– Jak wpadł? – Tym razem mnie ogarnęła zbędna ciekawość.
– Mamusia zaniepokojona ilością kasy, przychodzącej przelewami z Maroka i innych egzotycznych krajów, doniosła na syna.
– Został sierotą? – Historia była lekko komiczna.
– Nie, w zamian za darowanie kary, zwrócił kasę i pomaga nam w wielu sprawach. Mama nie spuszcza, go z oka.
– Ile on ma lat?
– Obecnie kończy siedemnaście.
– Nie boisz się angażować dziecka w tą sprawę. W końcu nie jest zbyt bezpieczna. – Głośno zaprotestowałem.
– Będzie działać tylko z Kościejem. Potrafi zatrzeć ślady i zgubić pościg w sieci. W realu żaden z nas do niego się nie zbliży, poza Kościejem. Założymy sobie bezpieczne łącze emaliowe i odtąd będzie to nasz jedyny kontakt z Kościejem. Tak, aż do czasu zakończenia współpracy z Fadixem.
Plan komisarza miał sens. Policjant zaczął nagle gdzieś wydzwaniać. Szybko uzgodnił szczegóły. Zrozumiałem, że ktoś z ochrony odbierze Kościeja z dworca i zabierze do hakera. Drugi telefon wykonał na komendę. Prosił o jakieś zdjęcia i je dostał.
– Uruchom laptopa. – Wydał mi polecenie.
Wystartowałem mojego srebrnego Samsunga i za pomocą bluetooth’a pobrałem zdjęcia Kota na twardy dysk. Po otwarciu naszym oczom ukazała się broń z tłumikiem.
– Zrób zbliżenie tłumika. – Poprosił.
Na tyle ile pozwalała rozdzielczość fotografii wykonałem przybliżenie.
– Z tej broni strzelano do Anny? – Włączył się do rozmowy Kalota.
– Dokładnie. – Odpowiedział Kot, przyglądając się szczegółom tłumika. – Wydrukuj to Covalus.
– Mam tylko czarno białą drukarkę. – Rozłożyłem ręce.
– Wystarczy…
Kliknąłem co trzeba i wkrótce trzymaliśmy przed sobą trzy kopie zdjęcia i dwa powiększenia tłumika. Włożyłem wszystko w tekturową teczkę i oddałem Kotowi.
– Panowie, jadę porozmawiać z dostawcą broni…
– Na pewno nie sam. – Obruszył się Kalota.
Policjant zaczął się ubierać. Zupełnie zignorował fochy dyżurnego.
– Kot. – Zastąpiłem mu drogę. – Chcę w tym uczestniczyć…
Komisarz popatrzał na mnie, potem na Kalotę. Westchnął głęboko i opuścił bezradnie ręce.
– Dobra, tylko bez żadnych wygłupów panowie.
– My nigdy panie władzo. – Potężną ręką Kalota uderzył się w pierś aż zadudniło.
– Jasne. – Kot pokiwał głową. – Czytałem wasze akta.
Kalota spuścił głowę. Ja też ubierałem się w milczeniu. Dochodziła dwudziesta trzecia. Zjeżdżając windą w dół wyobraziłem sobie lekturę naszych teczek. Czyżby było, aż tak źle? Przeniosłem wzrok na Kalotę. Stare wątpliwości się rozwiały, ale powstały nowe.
***
Leipzig, 11 marca 1944.
Josef wyglądał przez okno mimo panującego zimna. Zbliżali się Leipzig. W czasach pokoju światła miasta rozświetlały niebo gdy pociągi były jeszcze daleko od jego granic, ale dziś parowóz z wagonami sunął w absolutnej ciemności. Mijał po drodze zniszczenia spowodowane alianckimi bombardowaniami. Wypalone szkielety budynków, zniszczone mosty i absolutny brak sygnalizacji na niektórych stacjach. Prędkość z tego względu była niewielka i opóźnienie rosło. Zwiększała się też związana z tym faktem irytacja Josefa. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni po papierosa. Musiał się odwrócić od okna, aby zadziałała benzynowa zapalniczka. Zasłaniając jedną rękę żar, zaciągnął się głęboko. Wagon zadygotał na rozjazdach. Tuż obok nasypu dostrzegł baterię dział przeciwlotniczych i wygaszony reflektor. Wielkie hale dworca były potrzaskane. Część z nich zawaliła się na torowisko, stąd wiele torów było nieczynnych.
Pociąg 66777 wjeżdżał na tor przy peronie pierwszym. Ciemny, murowany i prawie wyludniony. Zasyczała instalacja i w powietrzu rozległ się śpiew klocków hamulcowych. Wreszcie szarpnął i stanął. Josef kończył papierosa, gdy nagle usłyszał głośno wypowiedziane swoje imię. Obrócił się w kierunku źródła dźwięku i ujrzał znajomą postać. Pewnie podeszła do okna wagonu i wpatrywała się w niego zdumiona.
– Josef? Pan Josef tutaj? – Powtarzała.
Zgasił papierosa i nerwowo rozejrzał się po peronie. Nikt nie zwrócił uwagi na kobietę powtarzającą jego imię. Żołnierze dopiero co, zaczęli wysypywać się z wagonu, a zrujnowana hala była niemal pusta. O tej porze ruch pasażerski zamierał, a eszelony wojskowe się tu raczej nie zatrzymywały. W oddali majaczył tylko jakiś wagon motorowy z zapaloną jedną z trzech latarni na czole. Stał przy nim jakiś kolejarz zatopiony w rozmowie z obsługą. Josef zamknął więc okno i wyszedł do drzwi. Obserwowała go przez szyby gdy maszerował korytarzem. Podążyła w ślad za nim. Otworzył je szeroko.
– Witaj Greto. – Wziął ją w ramiona. – Mamy dłuższy postój. Wejdź proszę i ogrzej się. Wszystko zaraz Ci dokładnie wytłumaczę.
Wpuścił kobietę do środka. Przeszli do przedziału, a ona nie przestawała cicho pytać.
– Jacyś ludzie zamknęli nasze biuro, mówili, że nie żyjesz… Że pan nie żyje. – Poprawiła się.
Czasami się tak czuł. Jak chodzący trup. Stanął przed nią i sięgnął po szklankę z rżniętego kryształu zatopioną w srebrnym uchwycie.
– Spokojnie, powoli, napijemy się kawy. – Uspokajał. Możesz podać mi to czerwone pudełko z tamtej półki? – Wskazał kierunek palcem.
– Ma pan tu prawdziwą kawę? – Zdziwiła się, ale posłusznie wykonała polecenie.
Obróciła się by sięgnąć po to czego potrzebował. Josef błyskawicznie zanurzył dłoń pod płaszcz wiszący na mosiężnym haczyku i cicho wyjął pistolet. Sprawnie chwycił go za lufę i uderzył kolbą w podstawę czaszki Grety. Głowa odskoczyła niczym treningowa gruszka dla bokserów. Kobieta osunęła się na podłogę. Wtedy nadepnął na jej szyję i przyciskał tak długo, aż przestała oddychać. Schował pistolet do kieszeni prążkowej marynarki i obrócił się gwałtownie. W drzwiach stał żołnierz z obstawy.
– Co się gapisz? Zabierz ją stąd i wrzuć do ostatniego wolnego przedziału. Zamknij drzwi na klucz i przynieś mi go natychmiast. I pamiętaj! Nic nie widziałeś, bo skończysz tak jak ona. Rozumiemy się? – Stahl wydał rozkazy patrząc żołnierzowi prosto w oczy.
– Jawohl! – Wyprężył się służbiście. Stuknęły stalowe podkówki obcasów. Bez trudu ujął ciało pod pachy i zaczął ciągnąć wąskim korytarzem do wskazanego przedziału. Jej bezwładne stopy w znoszonych pantoflach raz po raz obijały się o drewniane ścianki po obu stronach. Chwilę mocował się z odsuwanymi drzwiami, ale w końcu ułożył zwłoki na podłodze między kanapami, zasłonił okno tiulową firanką i zamknął drzwi. Stahl obserwował to paląc kolejnego papierosa. Schował klucz do tej samej kieszeni, którą obciążał pistolet i kazał żołnierzowi pilnować, by nikt więcej nie wchodził do wagonu. Sam wyszedł na peron sprawdzić wymianę drużyny trakcyjnej i przyśpieszyć odjazd. Musiał też zadzwonić aby ustalić na jakim etapie są pozostałe pociągi. Miał nadzieje, że nie mają większych od niego opóźnień. Niedobrze by się stało, gdyby rzeczywistość okazała się inna. A Greta ? Przypomniał sobie, że jej rodzice mieszkali w Leipzig.
– Cóż, wybrała nieodpowiedni moment żeby ich odwiedzić. – Pomyślał.
***
Policjant powoli podjechał pod kamienicę przy ulicy Pereca. Było blisko północy, to też nikt nie widział jak parkowaliśmy auto. Zanim wysiedliśmy zadałem jedno pytanie Kotowi:
– Jesteś pewien?
– Takie tłumiki robi tylko Wojak, są charakterystyczne jak odcisk palca. – Odpowiedział.
Wyszliśmy z samochodu i ruszyliśmy za Kotem. Ten wszedł w łukowatą, ciemną bramę prowadzącą na wewnętrzne podwórko. Tam znajdowała się komunalka z balkonami podpartymi grubymi, drewnianymi łatami. Policjant skierował się pod jedną z nich. Okazało się, że są tam schody prowadzące do sutereny.
– Zostań tu i pilnuj nam tyłów. – Szepnął wskazując na Kalotę.
Ten pokiwał głową i zablokował schody do sutereny niczym tama Hoovera. Zeszliśmy na dół po rozpadających się stopniach. Wejścia strzegły solidne stalowe drzwi z dwoma zamkami. Komisarz wyjął pęk wytrychów i przyświecając sobie malutką latarką trzymaną w ustach, rozpoczął grzebanie wewnątrz mechanizmów. Pierwszy – skapitulował z głuchym trzaskiem po minucie, drugi po trzydziestu sekundach. Kot schował wytrychy i wyjął broń.
– Trzymaj się za mną. – Nakazał i nacisnął klamkę.
Weszliśmy do środka. Wąski przedpokój prowadził wprost do jedynego dużego pokoju. Po ścianą zauważyłem łóżko i dwie postacie leżące na nim. Kot zajrzał jeszcze do osłoniętej szmatą wnęki kuchni i łazienki. Potem zbliżył się do łóżka i zapaliwszy lampkę stojącą na stoliku obok, wepchnął lufę pistoletu w usta śpiącego. Zrobił to na tyle brutalnie, że usłyszałem trzask łamanych zębów. Wojak okazał się facetem około czterdziestki z przerzedzonymi włosami. Spał z młodą dziewczyną, która na nasz widok zaczęła krzyczeć. Komisarz lewą ręką sprzedał jej potężnego “liścia”. Uderzyła głową o ścianę i trzymając się za policzek zamilkła przerażona. Poruszyłem się, nieprzyzwyczajony do takiego traktowania kobiet, ale wzrok Kota zatrzymał mnie w miejscu. Wojak zaczynał się dusić z lufą w ustach i wierzgać nogami. Spadła kołdra i okazało się, że facet nie ma nic na sobie. Podobnie jak dziewczyna.
– Przestań Wojak, broń jest odbezpieczona i jeszcze przez przypadek wypali. Tego byś chyba nie chciał, co? – Cedził wolno Kot.
Wojak zesztywniał, a Kot powoli wyjął lufę z jego ust i wytarł ją w prześcieradło. Potem nagle uderzył leżącego rękojeścią w twarz. Impet uderzenia był tak potężny, że mężczyzna wyrżnął głową o wezgłowie łóżka. Z rozciętego policzka zaczęła stróżka krwi. Kobieta znów zaczęła się drzeć.
– Zamknij tę kurwę w łazience. – Rozkazał mi Kot.
– Ale… – Zaczynało mi się to nie podobać.
Komisarz wyjął kajdanki i unieruchomił za pomocą nich oszołomionego Wojaka. Chwycił dziewczyną za ramię i brutalnie cisnął w kierunku łazienki. Zatrzymała się na drzwiach. Odkleił ją od nich i wrzucił do środka. Musiała w coś jeszcze uderzyć po trzask był nielichy. Nie przejął się tym zbytnio tylko klamkę podparł krzesłem.
– Covalus, ta kobieta to „Rusałka”, prostytutka, lat dwadzieścia dwa. Znana z tego, że obciąga tylko Wojakowi. Jednemu takiemu, co próbował sprawdzić czy czasem nie zmieniła zdania, wetknęła widelec w oko i dwa razy obróciła. Wojak zaś to twardy gnój, który sprzedał broń, z której zabito mojego przyjaciela i postrzelono Annę. Przemyśl to sobie i mi nie przeszkadzaj. – Syknął mi do ucha.
Burknąłem coś na odczepne i wróciliśmy do Wojaka. Kot usiadł przy nim i zagaił.
– Sprzedałeś niedawno broń Wojak. – Sięgnął po teczkę i wyjął z niej zdjęcia tłumika i pistoletu. – Poznajesz?
– Spierdalaj cwelu. – Wysyczał pytany. Na kartkę wypadły okruchy dwóch zębów.
Policjant uderzył znowu. Tym razem trafił w nos. Całość przekrzywiła się w lewo.
– Złamałeś mi nos kutasie. – Jęczał Wojak.
– Wojak, ja nie jestem lekarzem rodzinnym i twoje dolegliwości mnie nie obchodzą. Zgłoś to jako wypadek przy pracy , może dostaniesz odszkodowanie od ZUSu. Pytam o coś…
Rusznikarz milczał uparcie. Potem nagle się uśmiechnął.
– Coś ostatnio głośno na mieście o śmierci jakiegoś psa i cizi…
Zagotowało się we mnie. Przed oczyma stanęła mi Anna leżąca na moich rękach. Trzęsąca się z zimna i gasnąca. Minąłem siedzącego Kota i uderzyłem uśmiechniętego Wojaka pięścią w twarz. Głowa opadła mu na poplamioną żółtymi zaciekami poduszkę. Nadal się uśmiechał. Aby zgasić ten uśmiech kopnąłem go z całej siły w zwisającą ku ziemi stopę. Ulżyło mi.
– Cizia jeszcze żyje śmieciu. – Klęknąłem nad jego pogruchotaną twarzą.
– Jesteś pewien? Psy szczekały, że źle z nią. – Charczał Wojak.
– Daj broń! – Zwróciłem się wściekły do Kota.
Podał mi pistolet. Ręka mi się nieco trzęsła, ale umieściłem lufę dokładnie pomiędzy brwiami rusznikarza.
– Widzę, że humor Ci dopisuje, padlino. – W oczach Wojaka dostrzegłem lekkie wahanie. – Postrzelono wspaniałą kobietę, tak się źle składa, że ją dobrze znałem, więc gadaj komu sprzedałeś tego gnata ?!
– Wal się… – Ton głosu Wojaka nie był już taki pewny.
– Sam tego chciałeś. – Powoli zacząłem naciskać spust.
Patrzyłem prosto w jego oczy, a palec cofał się pomału. To było nawet miłe uczucie.
– Ej gościu, moment … – Wojak starał się coś się powiedzieć do mnie. Źrenice skoncentrował jednak na spuście, który pomału zbliżał się do tej nieubłaganej granicy, poza którą nic już zobaczyć nie będzie w stanie.
Nie słuchałem go. Polec nadal szedł do tyłu. Nagle rozległ się suchy trzask. Iglica uderzyła w pustą komorę nabojową. W pokoju rozszedł się ostry zapach moczu.
– Co jest?! – Spytałem Kota. – Wyjąłeś naboje?!
– Poniekąd. – Odparł Kot wyciągając ku mnie rękę z sześcioma dorodnymi beczułkami.
– Dobra, panowie, pogadamy, tylko ty łapsie. – Wojak zwrócił się bezpośrednio do komisarza. – Trzymaj tego narwańca daleko ode mnie.
Wskazał na mnie palcem. Kot zabrał mi broń i załadował ją bez pośpiechu. Odsunął mnie od taplającego się we własnym moczy gościa i przysunął sobie stołek, na którym usiadł.
– Dobra Wojak do rzeczy…
– Dostałem zlecenie z zagranicy, przyszedł email z poleceniem przyszykowania broni i tłumika. Kasę dostałem na konto, przelewem.
– Numer konta?! – Przerwał mu Kot.
– Muszę odpalić laptopa, jest w szufladzie. – Wskazał odrapaną szafkę, na której poukładano baterię brudnych i pustych szklanek.
Wyciągnąłem go i wcisnąłem przycisk „Power”. Podałem go Wojakowi. Kot ściągnął mu kajdanki. Ten wszedł na konto swojego banku i pokazał przelew. Zanotowałem numer, z którego przyszły pieniądze od zleceniodawcy i odłożyłem laptopa na podłogę.
– Miał się zgłosić po nią gość, no i przyszedł. Po sprawie… – Skończył rusznikarz.
– Nie trzeba było tak od razu Wojak?! – Podsumował Kot.
– Wy zaczęliście od bicia… ja tylko sprzedałem spluwę. Taka praca, gdybym wiedział, że posłuży do zabicia “psa”, nie dostałby jej…
Patrzałem na pobitego rusznikarza i nie wiedziałem, co o tym myśleć. Zaczęło mi go być lekko żal. Ale zaraz mi przeszło, jak poczułem ból ramienia. Komisarz zapisał coś na kartce i podał Wojakowi.
– To mój telefon, jak dostaniesz jeszcze jakieś zlecenia emailem poinformuj łaskawie. – Zbierał się do wyjścia.
– A jak nie?! – Spytał Wojak.
– Wtedy oświecę Twoich mocodawców o lewiznach i sprzedam Rusałkę “Rurze”. To jego człowiekowi wydłubała oko, pamiętasz chyba. – Zwrócił się z wyjaśnieniami w moją stronę. – Nie będzie co bzykać, jak ją “Rura” obrobi. Albo wprost przeciwnie, zbyt wiele otworów w ciele, by się na coś się zdecydować. – Uśmiechnął się Kot do swoich myśli.
– Rozumie się. – Spuścił łeb Wojak.
Wyszliśmy z sutereny na podwórko. Kalota stał na czatach niewzruszony. Po wejściu do samochodu Kot odwrócił się do mnie:
– Kuźwa Covalus, Ty naprawdę byś go sprzątnął…
– Nie dawaj mi broni jak jestem zdenerwowany. – Odparowałem.
– Dałeś mu broń?!- Przerwał nasze dysputy Kalota. – A ponoć to ja jestem nieodpowiedzialny. Powinienem się obrazić. Następnym razem idę z wami. – Pogroził palcem. – Macie coś?
– Numer konta. – Odpowiedziałem.
– Możesz go wyrzucić, na pierwszy rzut oka widać, że jednorazówka z jakiegoś afrykańskiego banku. Mamy do czynienia z zawodowcami. – Wtrącił się Kot.
– Strzał w ciemno. – Podsumowałem.
Samochód ruszył. Zarządziłem przerwę na sen i mieliśmy czekać na sygnał od Kościeja. Nie wiedziałem, czy zasnę po przeżyciach u Wojaka. Komisarz został jako obstawa, Kalota zasnął od razu w sąsiednim pokoju. Ja zaś zamknąłem oczy i… też nie miałem problemu z samowyłączeniem wizji i fonii.
***
W szpitalnej poczekalni starszy mężczyzna drzemał zwinięty w kłębek na dwóch niewielkich krzesłach. Nie obudził go nagły pisk alarmu aparatury medycznej, do której podłączona była jego córka. Wbiegający do sali lekarz krzyknął na pielęgniarkę miotająca się wśród przycisków i czujników.
– Co jest siostro?!
– Migotanie przedsionków!
– Propafenon dożylnie. – Doktor wyszczekał polecenie niczym kapral do swoich żołnierzy zbyt długo zwlekających z wyskoczeniem z okopu pod ogniem wroga. Pielęgniarka sięgnęła po odpowiednią ampułkę i ułamała jej szklany koniec. Wciągnęła lek do strzykawki. Uniosła igłę do ku górze i usunęła powietrze. Potem powoli wtłoczyła zawartość do plastikowej rurki zakończonej wenflonem.
– Ile to już trwa? – Doktor poczekał, aż siostra skończy podawać lek.
– Ten atak dopiero co się zaczął, ale to już trzeci w ciągu godziny.
– Cholera, jak to się szybko nie uspokoi, rozwali się to co pocerowaliśmy.
– Może kardiowersję? – Próbowała pomóc siostra.
– Nie da rady w jej stanie, spróbujemy to ustabilizować lekami… – Lekarz spojrzał na twarz leżącej. Był zmęczony i poniekąd wściekły na swoją bezsilność. Mógł tylko patrzeć i podawać kolejne leki. Do momentu, aż misterna chirurgiczna łata na sercu się rozleci, lub wątroba odmówi posłuszeństwa. Ile to jeszcze mogło potrwać? Dzień, dwa… Nagle urządzenie diagnostyczne przestało mrugać na czerwono. Liczby na diodowym wyświetlaczu stanęły w miejscu i ustabilizowany się. – Normalny rytm przedsionkowy. – Oznajmiła siostra. Lekarz pokiwał głową. Chciał znów wrócić do dyżurki i się zdrzemnąć. Do następnego alarmu. Może ostatniego…
<< Rozdział V – Kilku wściekłych mężczyzn; Rozdział VII – Koniec pierwszego etapu >>
0 Comments