Gdzie jesteśmy?

Obudziłem się na w szpitalnej sali. Próbowałem wstać i to był błąd. W głowię eksplodowała fala bólu i zrobiło mi się niedobrze. Musiałem też rozłączyć jakieś kabel, gdyż urządzenie ustawione obok mnie zaczęło straszliwie piszczeć. Chyba byłem doń podłączony. Do sali wbiegła pielęgniarka, a za nią policjant w czarnej kurtce. Widząc, że problem jest natury medycznej mężczyzna wyszedł na korytarz. Siostra szybko poprawiła kable i uspokoiła aparat. Następnie spojrzała na mnie i zganiła ciepłym głosem:

– Proszę leżeć bez ruchu, podejrzewamy wstrząs mózgu…

– Siostro, co z Anną? – spytałem przerywając jej wywód.

– Przykro mi, nie mogę udzielać informacji. – Wzruszyła ramionami i chciała wyjść.

– Siostrzyczko, gówno mnie obchodzi, co siostrzyczce wolno, a co nie! Jak mi siostra nie udzieli informacji, wstanę i zarzygam wam tę drogą aparaturę i reklamacji wam nie uznają. Tego byście pewno nie chcieli bo droga jak cholera. – Zacząłem znów zbierać się do pozycji pionowej.

Pielęgniarka spanikowała i podbiegła do mnie.

– Spokojnie. Ta kobieta co ją z panem przywieźli? – Spytała szeptem.

– Dokładnie…

– Ciągle walczą o jej życie, jej stan jest bardzo ciężki…

Zamknąłem na chwilę oczy, tak aby nie widziała gromadzących się łez wściekłości.

– Proszę zawołać tego gościa z korytarza. – Wydałem polecenie.

– Najpierw, to ja zawołam lekarza, może on przemówi Panu do rozsądku. – Gwałtownie wstała i wyszła.

Zamiast niej pojawił się starszy facet w białym fartuchu. Musiał być kimś ważnym, bo miał ogromną plakietkę na piersi. Nie pozwolił mi się odezwać.

– Kiedy dowiedziałem się, że zaliczył Pan upadek z pierwszego piętra, myślałem, że będzie dużo roboty. Mamy tutaj nową grupę z akademii medycznej. Zwołałem ich i zacząłem badania. Wielu z nich idzie na chirurgię, inni na ortopedię. Szykowali się na skomplikowane urazy wewnętrzne i przynajmniej jedno złamanie z przemieszczeniem. Strasznie ich pan rozczarował. Tylko przerwanie splotu nerwowego lewej ręki, ale to stary uraz. Poza tym nic, zwykłe sińce. Dostał pan dożylnie Ketonal. Niepokoi mnie tylko ta utrata przytomności w karetce. Podejrzewam przynajmniej wstrząs mózgu, ale może to być spowodowane przeżyciami. Jutro zrobimy kontrolne badania, a na razie będzie Pan obserwowany. Jeśli chce pan stąd wyjść i do czegoś się przydać proponuję nie zgrywać chojraka. Rozsądny człowiek poleżałby do jutra. Nic pan nie zrobi jako słaniający się na nogach i rzygający dupek. Decyzja czy zrobić z siebie kretyna należy do Pana. Najpierw jednak niech pan spróbuje podpisać ten papier! – Rzucił mi na pierś formularz.

Zaniemówiłem. Doktorek miał charyzmę i potrafił dokopać. Najgorsze, że miał rację. Odsunąłem od siebie dokument.

– Bardzo mądra decyzja. – Lekarz zwinął go i wsadził do wewnętrznej kieszeni.

– Doktorze, co z Anną?

– Pan z rodziny?

– Przyjaciel… bliski przyjaciel.

Doktorek walczył z samym sobą. Zwyciężył człowiek, pokonując bezdusznego smoka biurokracji.

– Jej stan jest bardzo ciężki. Mój zespół ciągle walczy o to by utrzymać ją przy życiu. Pomogła trochę Dekstrokardia, która u niej wystąpiła.

– Dekstro co? – Przerwałem pierwszy raz słysząc to słowo.

– Jej serce położone jest po prawej stronie, kula uderzyła w trzon mostka i zrykoszetowała. Jakim cudem, nie wiem. Uszkodziła żyłę płucną i aortę. Nastąpił rozległy krwotok. Teraz próbujemy to wszystko pozszywać i zapobiec dalszej utracie krwi. Łatwo nie jest. Jako lekarz proszę, aby pan mocno trzymał kciuki, lub się żarliwie modlił. Co pan uzna za skuteczniejsze. Czas nie działa na naszą korzyść…

– Proszę mi dać znać jak się coś zmieni.

– Dobrze, a teraz niech pan odpoczywa. – Odwrócił się i wyszedł.

Zapadłą cisza, przerywana nieznośnym pikaniem aparatury medycznej. Z racji tego, że zapomniałem jak się modli, zacisnąłem mocno kciuki.

***

Tomasz Kot stanął przed drzwiami prosektorium. Położył rękę na klamce, lecz jej nie nacisnął. Nie docierało doń jeszcze, że tam za drzwiami, na kamiennym stole, leży jego przyjaciel. Sam skierował go na tą misję. Nie miał nikogo lepszego. Obaj wiedzieli, że sytuacja jest poważna. Gdzieś czaił się morderca. Dla Zbyszka Wacławika nie była to pierwsza taka robota. Wychodził z gorszych tarapatów obronną ręką. Tomasz pamiętał październik 2001 roku. Byli partnerami i mieli za zadanie dostarczyć do sądu “Młota”. Lokalny watażka miał wielu wrogów, albo zbyt dużo przyjaciół, o których mógł powiedzieć zbyt wiele, dlatego ujawnili się tuż przed wejściem do gmachu. Grad kul i krzyki rannych. Poszły wszystkie pancerne szyby w wozie. Ktoś strzelał spreparowaną amunicją. Tomaszowi skończyły się naboje i oberwał w ramię. “Młot” darł się przeraźliwie, starając zmieścić się pomiędzy siedzeniami, a tylna kanapą. Zbyszek poczekał, aż nawała się skończy. Chwycił Tomasza pod zdrową rękę i przeniósł za betonowy filar. Wrócił do samochodu i sprzedał kopa kwilącemu bandycie. Ten o dziwo się uspokoił. Wacławik powoli wychylił swój wielki łeb zza obrysu ostrzeliwanego samochodu. Spokojnie rejestrował pozycję strzelców. Gdy zidentyfikował wszystkich – zaczął ich eliminować. Metodycznie i ze stoickim spokojem. Strzał, krzyk umierającego i kolejny strzał. Rannych nie było. Zbyszek nie pudłował. Być może nie chciał obarczać państwowej służby zdrowia niepotrzebnymi kosztami. Zmienił magazynek i znów otworzył ogień. Przerwał po dziesiątym razie. Wstał i wytargał “Młota” z wozu . Kopiąc go w “cztery litery” doprowadził przed oblicze sądu.

– Proszę wybaczyć opóźnienie, ale dziesięciu dupków próbowało przerwać mi wykonywanie czynności służbowych. – Oznajmił sędziemu.

Dziś jednak to Zbyszek leżał za drzwiami. Popełnił błąd, który go kosztował życie. Partner Wacławika był nowym prosto po szkole w Szczytnie. Braki kadrowe nie pozwalały na angażowanie dwóch doświadczonych funkcjonariuszy do jednego zadania. Wcześniej Tomasz myślał, że doświadczenie Zbyszka wystarczy. Przełamując swój wewnętrzny opór nacisnął w końcu klamkę i pchnął ciężkie drzwi. Kwadratowe pomieszczenie mieściło cztery kamienne stoły. Na trzech z nich leżały ciała przykryte prześcieradłami. Na białych całunach ktoś położył kartki z nazwiskami. Pierwsza z nich miała wielkie litery N/N. Pod tym prześcieradłem leżał morderca. Komisarz nie miał ochoty oglądać jego rozwalonej głowy. Pochylił się nad miejscem, gdzie pod materiałem powinna znajdować się twarz i szepnął:

– Skurwysynu, tym razem nie uszło Ci płazem. Obiecuję że dorwę twego zleceniodawcę, choćbym miał go tropić do samej śmierci… Obiecuję. – Policjant wyprostował się.

Jego głos w pustej sali brzmiał niezwykle głośno. Na szczęście urzędujący tu patolog wiedział jak się ma zachować. Nikt poza Tomaszem nie mógł tu przebywać. Na drugim stole leżało ciało pantera Zbyszka. Tomasz uniósł prześcieradło i odsłonił twarz. Miał przed sobą młodego chłopaka, który dopiero co rozpoczynał karierę. Może nie trzeba było go na tę misję wysyłać? Najgorszy był moment, gdy zapukał do drzwi jego mieszkania i otworzyła mu młoda kobieta. Za nią do drzwi podbiegłą malutka dziewczynka w pasiastej spódniczce. Złapawszy mamę mocno za nogę zadała pytanie:

– Tata wrócił?

Komisarz nie zdążył nic powiedzieć, gdy kobieta po prostu osunęła się na podłogę. Potem było jeszcze gorzej:

– Gdzie jest tato?

Tomasz zakrył twarz białym całunem. Starannie poprawił tabliczkę z imieniem i nazwiskiem – Artur Szczęstny, lat 25. Został mu jeszcze jeden stół. Tym razem też podniósł prześcieradło. Twarz Zbyszka była spokojna. Na szyi dostrzegł czarny otwór.

– Jak to zrobiłeś Stary Byku? Wejść na piętro z takimi ranami. Kurwa, stary, numer miesiąca. Udało Ci się gościu. Jak tylko zobaczyłem tego gnoja wprasowanego w skrzynkę pocztową, poznałem twój styl. Numer roku stary… Najbardziej żal młodego. No i babka też oberwała. Ale gdyby nie Ty, to pewnie nie miała by szansy nawet powalczyć o życie. Mimo wszystko coś spierdoliliśmy stary. To nie tak miało się skończyć, prawda? Trzymaj się i szykuj miejsce dla mnie. Będzie mi ciebie brakowało… Bardzo brakowało stary…

Policjant przykrył leżącego i skierował swoje kroki ku wyjściu. Po drodze minął patologa. Machnął ręką, że już po wszystkim. Gdzieś w środku eksplodował wulkan. Tomasz Kot się wściekł… Jakby to powiedział Zbyszek:

“- Tak wściekł, że aż wkurwił”.

***

Breslau, 9 marca 1944

BR50 676 wyjechał z hali lokomotywowni. Długo manewrował na torach postojowych, pobrał wodę i węgiel. Maszynista wziął rozkazy i otrzymawszy wolną drogę delikatnie pchnął przepustnicę do przodu. Lokomotywa wijąc się na rozjazdach podeszła pod nastawnię wykonawczą oznaczoną literą “B”. W oknie dyżurny ruchu podał sygnał zezwalający na wjazd w kierunku Breslau Güterbahnhof Ost. Jednocześnie na stopnie przy tendrze wskoczył manewrowy. Zjeżdżali pod rampę na skład drewnianych francuskich wagonów. Najpierw jednak zabrali ze sobą wagon sypialny. Numery i stacja macierzysta były zamazane zieloną farbą. Manewrowy podłączył wąż powietrzny. Ciśnienie na manometrach skoczyło w dół i zaterkotała sprężarka. Potem w wpiął jeszcze wąż ogrzewania parowego. Otwierając zawory wpustowe pary, przeszedł na koniec wagonu. Tam sprawdził czy para pojawiła się na końcu. Biały obłok skrył na monet wszystko. To znaczyło, że przewód nie był zamarznięty. Zamknął więc kurek końcowy bo tylko wagon osobowy miał system ogrzewania. Wskoczył na stopnie i dał znak by spychać dalej. Powoli zbliżali się do zadaszonej powierzchni magazynowej. Pod nią też unosiły się smugi dymu. To żołnierze eskorty rozpalili “kozę” w ostatnim wagonie. Był nim brankard z wystającą ponad dach wieżyczką rewizji. Maszynista łagodnie dobił do stalowych tarcz zderzaków. Przez okienko wydział krzątających się ludzi, ładowali drewniane skrzynie do wagonów. Do budki podszedł człowiek w zielonej kurtce ze srebrnym piórem na rękawie. Sprawnie wspiął się po drabince.

– Macie tu rozkazy. Jedziemy w planie 66777, niezmiennym do stacji docelowej. Podmiana będzie czekać dopiero w Leipzig…

Maszynista i pomocnik pokiwali głowami na znak zrozumienia. Byli przygotowani. Ich grube kolejarskie torby zawierały odpowiedni zapas kanapek. Mężczyzna zszedł na ziemię i zaczął poganiać ładujących. Wydawał krótkie gardłowe rozkazy. Noszący skrzynie zaczęli biegać po rampie…

***

Kot pomógł mi się podnieść. Byłem na “ketonalowym” haju. Wpierdzieliłem kilka dodatkowych tabletek pod nieobecność doktorka. Odporność na ból nie była moją mocną stroną. Gdy tylko usiadłem, dopadły mnie mdłości. Nie były spowodowane urazami, tylko skutkami ubocznymi nadmiaru leków przeciwbólowych. Przełknąłem kilkukrotnie ślinę i przeszło. Doktorek oznajmił mi przed wizytą komisarza, że bezczelnie nic mi nie jest i mogę spadać do domu. Za to go pokochałem.

– Jak tam Anna? – Spytał Kot.

– Doktorek mówił, że bez zmian, znaczy bardzo źle. – Odpowiedziałem.

– Mamy absolutne pierwszeństwo w tej sprawie. – Komisarz zacisnął pieści. – Góra żąda krwi, lub mojej głowy.

– Potrzebuję komórki, muszę się skontaktować z Kościejem. Moja nie przeszła “krasztestu”. – Oznajmiłem.

Kot wyjął z kieszeni aparat. Kiedy go brałem do ręki, spostrzegłem krew na klawiszach. Spojrzałem pytająco na policjanta.

– To służbowy telefon Zbyszka. Jemu już nie będzie potrzebny, a w firmie powiemy że go szlag trafił. Widziałem twoją tam na klatce. Przeczuwałem, że ci się przyda. Zmień kartę jak odbierzesz z depozytu.

Udaliśmy się z wypisem do małego, zakratowanego okienka w niepozornej ścianie, gdzie wydano moje rzeczy. Ubrałem się powoli w cywilne ciuchy i podmieniłem kartę sim w komórce. Mój telefon cisnąłem do kosza. Rozleciał się na dwie części jeszcze w locie.

– Muszę jeszcze coś załatwić, pomożesz mi się dostać na intensywną terapię? – Spytałem Tomasza.

Skinął głową. Ruszyliśmy w kierunku oddziału niedostępnego dla postronnych. Tuż przed jego drzwiami drogę zastąpiła nam pielęgniarka z kategorycznym zakazem na twarzy. Kot pomachał jej przed oczyma legitymacją. Trochę zmiękła, ale nadal stała przed nami. Zacząłem się denerwować i delikatnie przestawiać siostrzyczkę. Policjant osłaniał me obolałe ciało przed jej rękoma.

– Co się tu dzieje? – Głos rozbrzmiał za naszymi plecami.

Odwróciłem się i zobaczyłem Doktorka.

– Ta Pani jest straszliwie nieuprzejma i napada na funkcjonariusza. – Wskazałem na Kota.

Doktorek groźnie zmarszczył brwi.

– Tylko jeden z was może tam wejść, i to kuźwa w zielonym fartuchu ochronnym. Pod warunkiem, że sterczący tam ochroniarze wyjdą na moment i nie będą robić tłoku.

Kot szybko wydał stosowne polecenia, a ja włożyłem zielone wdzianko. Jak tylko ochronna wyszła przed drzwi, Doktorek wpuścił mnie do środka. Anna leżała w ostatniej sali przy ścianie. Nie pytając nikogo, wszedłem za szklane drzwi i zbliżyłem się do łóżka. Była podłączona do mnóstwa maszyn. Jedne pikały, inne tylko bezgłośnie wyświetlały skomplikowane parametry. Spojrzałem na nie bezradny i lekko przestraszony. Z tego, co mówił Doktorek – Anna nie może się zdecydować. Negocjuje z Haronem stawkę za przejazd, będąc obiema nogami w jego łodzi. Są momenty, że prawie dopijają targu. Niestety jest ich za dużo. Jej włosy łagodnie opadły na białą poduszkę. Gdzieniegdzie wśród nich pałętały się malutkie okruszki desek. Policzki były blade. Koloru marmurowej płyty pokrytej porannym szronem. Wśród sinych warg sterczała rura przez którą delikatnie tłoczone było powietrze. Obie dłonie leżały na kołdrze, lecz nie było wolnego palca. Wszystkie dziesięć opanowały czujniki. Odnalazłem pusty fragment na śródręczu i przyłożyłem tam trzy swoje palce. Tylko tyle się zmieściło. Jej dłoń był straszliwie zimna. Bałem się, że moje ciepło ją poparzy.

– Trzymaj się mała i nie zostawiaj nas… Nie zostawiaj mnie… – Wyszeptałem.

Ktoś zapukał w szybę. Obróciłem się. Doktorek nakazywał wyjście z sali. Jeszcze raz spojrzałem na Annę i oderwałem palce od jej dłoni. Wyszedłem z pokoju zamykając po cichu drzwi. Obok Doktorka stał starszy zmęczony mężczyzna. Odprowadził mnie na zewnątrz i wyciągnął rękę.

– Radosław Strózik, ojciec Anny.

Uścisnąłem mocno dłoń mężczyzny.

– Covalus, przyjaciel. – Nie wiedziałem co powiedzieć.

– Tak, Anna opowiadała o Panu…

– Przepraszam. – Nie wiem dlaczego to powiedziałem.

– Nie pana wina. Gdybyście potrzebowali pomocy to proszę do mnie dzwonić. Jestem Rektorem na uczelni, w której pracowała Anna…

– Na pewno skorzystamy. – Zapisałem numer telefonu.

Potem jeszcze raz uścisnąłem mu dłoń. Tym razem nieco dłużej.

– Proszę jej pilnować. Nam się nie udało. – Spuściłem głowę i szybko ruszyłem ku wyjściu.

Za mną podreptał Kot. Aby wydostać się ze szpitala trzeba było iść długim korytarzem na prawo. Był ciemny i niezbyt szeroki. W hallu potężny mężczyzna zastąpił mi drogę.

– Covalus, nareszcie…

Komisarz odruchowo wyciągnął broń i wcisnął ją zawalidrodze pod brodę. Ten wcale nie zamilkł.

– Covalus, mordo Ty moja, czy ja mam tego gościa ze spluwą połamać, czy on sam to zrobi? To jakaś nowa wrocławska tradycja? Może jeszcze strzelisz mi w lewe kolano? – To ostatnie zdanie wypowiedział w stronę Kota.

Tomasz spojrzał na mnie. Skinąłem głową, a on schował broń.

– Przedstawisz mnie, swojemu nerwowemu koledze? – Kalota rozmasowywał brodę.

– Tomasz, to dyżurny Kalota, Kalota to komisarz Tomasz Kot.- Dokonałem prezentacji.

Ponieważ ludzie ledwie się przeciskali obok wielkiego dyżurnego, zdecydowaliśmy się dokończyć na zewnątrz. Na dziedzińcu znaleźliśmy kamienny murek, na którym przycupnęliśmy.

– Skąd wiedziałeś? – Spytałem Kaloty.

– Było w faktach, rozpoznałem mieszkanie Anny, a że twój telefon nie odpowiadał to przyjechałem.

Wszystko było jasne. Pozostawało tylko omówić dalszy plan działania. Tymczasową bazą miało zostać moje mieszkanie. Aby móc uzgadniać szczegóły z Kalotą, musiałem przestać żreć Ketonal. Wątroba nie była przygotowana na mieszaninę warszawskiej wylewności i wrocławskiej farmakologii. W czasie jazdy samochodem komisarza, streściłem Kalocie całość wydarzeń. Gdy skończyłem, ten uderzył pięścią w otwartą dłoń.

– Zapłaci, ktokolwiek to zlecił, zapłaci… – Powiedział sam do siebie.

Nigdy do tej pory nie widziałem go tak poruszonego.

<< Rozdział IV – Krew Anioła; Rozdział VI – Ślepa furia >>

Powrót do spisu treści

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *