Wrocław, dzisiaj
Korsykanin wynajął pokój w hotelu “Wrocław” na fałszywe nazwisko. Jedno z wielu, których używał podczas swoich misji. Po akcji w Berlinie, wiedział, że ma niewiele czasu na rozegranie partii w kolejnym mieście. Niemiecka policja szybko znajdzie trupa i rozpocznie się śledztwo. Opóźni je trochę działanie przyjaciół, ale nie na tyle, by mógł pozwolić sobie na zbędną zwłokę. Dziś zaczął obserwować cel. Szybko dostrzegł dyskretną obstawę w postaci dwóch mężczyzn. Sprawa się nieco skomplikowała. O stalowym drucie mógł zapomnieć. Dość szybko wykluczył działanie w dzień, w pracy ofiary. Nie miał szans, za dużo ludzi i świadków. Jedyną szansą był atak wieczorem. Robił to już wiele razy. Musiał wykonać tylko jeden telefon i odebrać broń. Z tym nie było kłopotów.
***
Berlin
Teren przy przepuście odgrodzony był zielonymi policyjnymi taśmami. Śledczy rozpoczęli od przesłuchania nieszczęśliwego znalazcy skostniałych zwłok. Była nim młoda kobieta, która wyszła z psem na spacer. Wścibski mały kundelek przyprowadził swoją panią do feralnej betonowej dziury. Ta zobaczywszy znalezisko wykręciła numer alarmowy i zwymiotowała. Potem trzęsąc się z zimna i emocji czekała na przyjazd policji. Najpierw przyjechali mundurowi i zabezpieczyli teren, potem za taśmy weszli funkcjonariusze BKA. Dość szybko w kieszeni ofiary znaleźli wyładowany telefon komórkowy. Został on podłączony do ładowarki. Na wyświetlaczu pojawił się numer zagraniczny i przyporządkowany do niego rekord “Covalus”. Postanowiono od tego zacząć.
***
Wrocław
Postanowiłem zacząć szukać BR52 1187 od końca. Zebrawszy cały wywiad od Prezesa zacząłem kompletować jego historię powojenną. Zaczęło się od znalezienia wraku na torach postojowych grupy “X” lokomotywowni Wrocław Główny w 1945 roku. Kolejarze dość szybko sporządzili raport na temat jego stanu. Zdobyłem dojście do oryginału.
Dwa duże uszkodzenia poszycia kotła z przebiciem do skrzyni ogniowej. Uszkodzone poszycie skrzyni ogniowej. Płomieniówki nr . . . . (tutaj ołówek kopiowy był rozmyty i nieczytelny) do wymiany. Zestawy kołowe dobre. Zakwalifikowany do naprawy.
Miałem też pisemną prośbę zakładów chemicznych Zjednoczenia Przemysłu Przetwórczo-Tłuszczowego Wrocław, o pomoc w ogrzaniu przywróconych do produkcji hal. Skierowano tam BR52 1187 po prowizorycznym łataniu. Inspektor kotłowy stwierdził:
Kocioł po naprawie nadaje się do roli niskociśnieniowego urządzenia wytwarzającego parę na potrzeby ogrzewania. Nie przekraczać ciśnienia… (nieczytelne)
Parowóz przetoczono do fabryki, gdzie po podłączeniu zakładu do sieci miejskiej w 1957 roku, służył jako grzejka wody technologicznej oraz magazyn podgrzanego wodorotlenku sodu w tendrze. Tam też znalazł go Prezes i wyciągnął na światło dzienne. Nic ciekawego i tajemniczego poza faktem znalezienia się lokomotywy we Wrocławiu. Co przywiózł z Oświęcimia i kiedy? Na to pytanie miałem nadzieję znaleźć odpowiedź przy pomocy Kościeja. Moje rozważania przerwał dzwonek telefonu. Na wyświetlaczu pojawiła się wizytówka przyjaciela z Berlina.
– Nareszcie chłopie. – Pomyślałem.
Odebrałem połączenie. Ale to nie był on. Stanowczy zimny głos, łamaną polszczyzną przestawił mi się jako wysokiej rangi oficer BKA. Krótko poinformował mnie o śmierci mojego przyjaciela i poprosił o współpracę z przedstawicielem przy polskiej policji kryminalnej. Podał jego imię i nazwisko oraz poinformował, że się do mnie w najbliższym czasie odezwie. Rozłączył się. Niemal natychmiast po tym jak skończyło się połączenie telefon zadzwonił po raz kolejny i usłyszałem znajomy głos mojego mundurowego stróża.
– Covalus. Miałeś telefon z BKA[1]?
– Jasne, panie komisarzu. – Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nie byliśmy po imieniu.
– To nie był wypadek. To było zabójstwo. Identyczne jak Kazimierza Zwardonia. Mam tu na głowie niemieckiego szpiega. Nie podoba mi się to i nie chcę abyś mu cokolwiek mówił. Na razie dostanie akta tego co dotychczas ustaliśmy, z wyłączeniem nazwiska Kościeja. O Annie też już wiedzą, dlatego dzwoniłem do niej i chcę, abyś nie opuszczał jej ani przez moment. Żarty się skończyły. Za dużo ludzi umiera przez ten zasrany parowóz.
– Tak jest panie komisarzu. – Tylko tyle zdołałem wydusić, ale rozumiałem jego przejęcie.
– Nazywam się Tomasz Kot, Covalus… – Czytał w moich myślach.
– Dzięki Tomaszu.
– Tak lepiej. Spotkamy się później.
Połączenie zostało zerwane. Usiadłem na sofie i mętnym wzrokiem powiodłem po ścianach. Gdzieś na sercu, ktoś położył mi cegłę. Była ciężka i nie pozwalała oddychać. Z kim ja teraz będę wyjaśniał tajemnicę niemieckich kolei? Już nigdy nie skorzystam z pomocy przyjaciela z Berlina. To było stanowczo niesprawiedliwe.
***
Kościej ślęczał za drewnianym stołem na którym walały się pożółkłe papiery. Przed nim leżała kartka A4 na której prowadził własne śledztwo w sprawie anomalii wywołanych przez BR52 1187. Dość szybko odkrył, że zadanie będzie niezwykle proste. Ci, którzy przeprowadzili akcję bardzo się starali, ale nie byli z Kolei. Nie znali mechanizmów, ani praw rządzących stalowymi nitkami. Opierali się na teorii chaosu, która miała zatrzeć ślady. Czasoprzestrzeń nie lubi chaosu. Jest on dla niej obcym ciałem w trybach i powoduje niezliczoną ilość turbulencji przeszkadzających w sprawnym funkcjonowaniu. Pozostawało tylko odpowiednio prześledzić powstałe zawirowania. Kościej właśnie znalazł klucz. Stworzył matrycę idealnych przebiegów w 1944 i matrycę tego co wydarzyło się naprawdę. Kartkę porywały kolumny numerów pociągów, godziny odjazdów i przyjazdów. Część z nich to składy wojskowe. Szybko odcedził te anomalie, które niepowodowane były działaniami wojennymi: nalotami, akcjami partyzanckimi i innymi tego typu zdarzeniami, o które w czasie zawieruchy wojennej nie trudno. Kilkaset numerów pociągów zostało skreślonych. Dalej szło już łatwo. Jeśli nie było przyczyny opóźnienia, lub był nią pociąg nie pasujący żadnego z rozkładów – to były właśnie te poszukiwane anomalie. Do tego dochodziły składy znikające na stacjach pośrednich. Kilkukrotnie pojawiały się postacie w czarnych mundurach z gęsim piórem na rękawach. Dwóch mężczyzn wprowadzających chaos. Kościej sięgnął po telefon stacjonarny i wykręcił numer Anny.
– Anno, ta jednostka z gęsim piórem na rękawie istniała naprawdę. Oni siali chaos…
Profesor nie bardzo rozumiała o co chodzi Kościejowi. Ale postanowiła jeszcze raz przewertować archiwa w poszukiwaniu jednostki, która wydawało się, że nie istnieje. Kościej wrócił do pracy. Z zamieszania zaczął wyłapywać trasę pociągu prowadzonego przez BR52 1187. Okazało się, że parowóz często zmieniał numer. Tak samo pociąg. Wreszcie powstał szlak, którym poruszał się skład. Kościej spojrzał na mapę i zmarszczył brwi. Starannie podkreślił stacje postojów:
Stutthof, Treblinka, Majdanek, Oświęcim, Gross Rosen i Breslau.
Kiedy uświadomił sobie co widzi, zlał go zimny pot. Wstał, ubrał gruby kożuch i wyszedł na zewnątrz. Ze schodów na ganku widział szlak od strony Grodźca Małego. Wysoki semafor wjazdowy, widoczny na tle ciemnego lasu miał podniesione ramię. Znów zbliżał się ST43 z brudnymi węglarkami.
***
Korsykanin też dostał informację o działaniach BKA. To spowodowało, że podjął decyzję o przyspieszeniu akcji.
***
Zastałem Annę w pracy przy stosie teczek z dokumentami. Po telefonie Kota była lekko przestraszona. Spytałem co robi, wyjaśniła mi, że szuka informacji na temat jednostki ze srebrnymi piórami na rękawach. Kościej znalazł wzmianki o jej istnieniu. Usiadłem na drewnianym krześle w wąskim pokoju wypełnionym dokumentami. Spojrzałem na kobietę odwróconą do mnie bokiem w białych rękawiczkach przewracającą pożółkłe strony dokumentów.
– Masz coś? – Spytałem.
Wzruszyła ramionami.
– Nic. Kościej mówił, że miał wzmiankę w kilku raportach o takich ludziach. Przedstawiali pracownikom DR jakieś papier, na podstawie którego działali. Każdy po przeczytaniu się do tego stosował.
– Kto mógł mieć taką władzę?
– SS? – Odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Przed oczyma stanął mi mężczyzna w czarnym mundurze ze srebrnymi piórami na rękawie.
– Nieistniejąca jednostka pieprzonych pisarzy. Wyrzuciłem z siebie.
Anna spojrzała na mnie i zaczęła intensywnie myśleć.
– Coś w tym musi być, przecież symbole nie biorą się znikąd.
Potem zamknęła pożółkłą teczkę i zaproponowała.
– Mam dość, idziemy do mnie na kawę, masz ochotę pospać w na mojej sofce?
Za oknem panował już wieczór. Anna zamknęła gabinet i zdała klucze na portierni. Kiedy wyszyliśmy opatuleni na zewnątrz spojrzałem na zegarek. Była dwudziesta pierwsza trzydzieści. Czas leciał szybko. Na ulicy było bardzo ślisko. Wielkie płaty tłustego śniegu wirowały dookoła. Odruchowo wziąłem Annę pod ramię. Skorzystała z oparcia i przylgnęła do mnie. Przeszliśmy przez most Pomorski. Drżał kiedy minął nas tramwaj linii 14. Jakoś nie chciało nam się korzystać z jego ciepłego wnętrza. Mimo, że dość długo czekał na nas na przystanku. Anna mieszkała niedaleko, tuż przy placu Staszica. Stara kamienica mieściła się przy brukowanej bocznej ulicy. Stał tam rząd samochodów pokrytych grubą warstwą śniegu. Ciągle go przybywało. Na końcu ulicy zauważyłem jedno auto, które dopiero co przyjechało i miało kłopoty ze znalezieniem miejsca do zaparkowania. Weszliśmy do klatki. Chciałem znaleźć włącznik, ale ktoś go wypruł. Anna machnęła ręką i zaczęła czegoś szukać w torebce.
– Co tam masz? – Spytałem.
– Latarkę. Zawsze są problemy z tym światłem. Trzeba być przygotowanym. – Uśmiechnęła się i wróciła do poszukiwań.
W damskiej torebce to nie było łatwe. Oparłem się o drewnianą poręcz i patrzyłem na to co robi z wyrazem dezaprobaty.
***
Korsykanin dojrzał samochód obstawy, który stał na końcu brukowanej ulicy. Czekał na stosowny moment. Wzdłuż prostopadłej, głównej rozszedł dźwięk jadącego tramwaju. To był ten moment. Wyglądał jak zwykły przechodzień wracający z zakupów. Obwieszony papierowymi torbami ostrożnie szedł po oblodzonym chodniku. Gdy był na wysokości obserwowanego samochodu, wywrócił się dość widowiskowo na plecy. Część z toreb wypadła mu z rąk i rozpierzchła się po chodniku. Próbował wstać, ale mu to nie wychodziło. Drzwi od samochodu otworzyły się. Usłyszał pytanie w obcym języku. Odwrócił się na brzuch i sięgnął pod poły płaszcza. Mężczyzna z samochodu był zaskoczony, kiedy zobaczył jak leżący szybko wstaje. Jego ciało zatańczyło, gdy Korsykanin oddał dwa strzały. Oparło się o maskę samochodu. Trzeci strzał zwalił je na ziemię. Drugi z mężczyzn nie zdążył sięgnąć po broń i wysiąść z auta. Korsykanin był bezbłędny. Trafił w bok i szyję. Tramwaj przestał hałasować. Korsykanin wziął kilka toreb i ruszył do klatki schodowej.
***
Anna z miną zwycięzcy wyciągnęła latarkę z torebki.
– Nareszcie. – Stwierdziłem z przekąsem.
– Masz coś do damskich torebek? – Złowieszczo zawiesiła głos. – Wycieraczki na klatce nie są wygodne. – Przekomarzała się grożąc palcem.
Jej uśmiech kruszył wszelki lód w mym sercu. Miałem ochotę ją przytulić, zabrakło mi jednak odwagi, więc zamiast tego wskazałem na korytarz tonący w mroku.
– Rozprosz te egipskie ciemności.
Malutka diodowa lampka była dość jasna jak na swój rozmiar. Dostrzegłem niezbyt przyjemne szczegóły pomieszczenia. Obdrapaną farbę i napisy czarnymi pisakami. Będąc tutaj poprzednim razem tego nie zarejestrowałem. Anna weszła na schody. Zaskrzypiały lekko pod jej delikatną sylwetką. Miałem nadzieję, że nie runą w dół. Pełen obaw szedłem za nią. Dotarliśmy na pierwsze półpiętro, gdy do klatki na dole ktoś wszedł. Anna odnalazła cały wyłącznik i spłynęło na nas mdłe białe światło. Spojrzałem przez drewnianą poręcz w dół. Mężczyzna obwieszony papierowymi torbami z komórką przy uchu szybko i pewnie wspinał się na górę. Dojrzał mnie i nie przerywając odsłuchiwania rozmowy podziękował mi uniesioną dłonią. Musiał wywinąć niezłego orła, bo na drogim płaszczu było mnóstwo śniegu. Anna również przystanęła i zaczęła chować latarkę. Mężczyzna minął nas i zaczął wchodzić na górę.
Nagle świat się zawalił. Facet stanął wpół drogi i upuścił wszystkie torby. Upadły na deski podłogi i potoczyły się po nich pomarańcze, słoiki z dżemem, marchewki i inne wiktuały. Uwolnioną ręką sięgnął pod drogi płaszcz i zobaczyłem w jego ręku pistolet z owalem na lufie. Rozległ się cichy trzask. Anna poleciała do tyłu i uderzyła plecami o ścianę. Osunęła się na kolana i upadła twarzą na podłogę. Mężczyzna śledził ten ruch lufą pistoletu. Nie wiedziałem co mam rozbić. Zacząłem głośno krzyczeć. Facet lekko zaskoczony skierował broń w moim kierunku. Na filmach zawsze rzucają się na mordercę i… Zrobiłem tak samo. Facet odczekał, aż będę blisko niego, następnie uderzył mnie w twarz i przerzucił przez drewnianą poręcz. Wylądowałem z hukiem piętro niżej. Zanim straciłem przytomność zdążyłem poczuć jak na policzki spłynęły mi wiórki drewna.
***
Korsykanin usłyszał, że gdzieś na górze ktoś otworzył drzwi. Spodziewał się wszystkiego, ale nie, że chudy facet w okularach zacznie tak głośno krzyczeć i biec w jego kierunku. Zareagował odruchowo i trochę pochopnie. Tak go kiedyś przeszkolono. Później go dobije. Zaskrzypiały schody. Mężczyzna zszedł na półpiętro i kopnął leżącą kobietę. Cichy jęk wydobył się z jej ust. Korsykanin skierował pistolet w stronę leżącej. W tym momencie poręcz tuż koło niego eksplodowała. Drewniane drzazgi uderzyły go w twarz. Mimo bólu rozejrzał się dookoła. Kolejna kula uderzyła go w prawe ramię, obróciła i cisnęła na ścianę. Pistolet wypadł z dłoni. Nie bardzo rozumiał co jest grane. Misterny plan nie przewidywał takich kłopotów. Coś musiał przeoczyć. Broń leżała niedaleko. Na wyciągniecie ręki. Zrobił to odruchowo i uderzyła go fala bólu, tak potężnego, że krzyknął. Spojrzał na prawe ramię i dojrzał białe kości wystające z poszarpanej rany. Ktoś strzelał z dużego kalibru. Na szczęście miał jeszcze jedną rękę. Zaczął iść na kolanach w kierunku broni włócząc za sobą bezwładne ramię, które rozcierało jego krew po podłodze. Drogę przegradzało mu ciało kobiety, którą trafił. Musiał wstać. Wtedy zobaczył w połowie schodów mężczyznę z pistoletem w dłoni. Wprawne oko zarejestrowało “Beretta 98”, czyli 9 mm. Zdziwienie Korsykanina budził fakt, że tego gościa już wyeliminował. Mimo to stał on tam, z krwawiącymi obficie otworami w szyi i boku oraz nienawiścią w oczach.
– Skurwysynu. – Wycharczał i nacisnął spust.
Ostatnią rzeczą jaką zarejestrował mózg Korsykanina był błysk płomienia wylotowego. Dziewięciomilimetrowy expres śmierci trafił go idealnie w środek czoła. Szczątki jego potylicy wylądowały na skrzynce pocztowej. Po chwili, jakby zastanowienia, rozpoczęły oślizgły zjazd w dół tworząc na obudowie krwawe, pionowe zacieki.
Policjant poczekał, aż przeciwnik upadnie i oddał jeszcze jeden strzał. Dla pewności. Potem usiadł na schodach opierając się o ścianę. Wyciągnął z górnej kieszeni służbowy telefon i wybrał numer przełożonego. Nie mógł już mówić, więc, gdy tylko w słuchawce usłyszał głos Tomasza Kota, skierował pistolet w okno na półpiętrze i nacisnął spust. Zrobił to dwa razy. Kot zrozumiał komunikat, dzięki ostatnim meldunkom wiedział, gdzie są. Wysłał wsparcie. Policjant usłyszawszy dźwięk syren mógł spokojnie skonać.
***
Otworzyłem oczy i próbowałem wstać. Ogromny ból promieniujący z pleców i klatki piersiowej rozszedł się po mym ciele. Usiłowałem nie zemdleć ponownie. Usłyszałem strzały na górze. Głośnie i wyraźne. Zebrałem się w sobie i uniosłem się do pionu.
– Kuuuuurwaaaaaa…. – Ból był obezwładniający.
Schody zdawały się być bardzo wysokie. Wściekłość dodała mi jednak sił. Padły kolejne strzały. Odłamki szkła spadły mi na ramiona. Srebrny deszcz z kawałkami drewnianych ram. Noc pełna dziwów. Gdy zobaczyłem tego, który strzelał – był już martwy. Chciałem odebrać mu broń, lecz nie miałem na to siły. Drugi trup leżał blisko skrzynki pocztowej. Można było powiedzieć, że stał się jej integralną częścią. Spostrzegłem Annę, leżała na plecach. Uklęknąłem przy niej i obróciłem ją. Była taka lekka. Coś ciepłego i lepkiego pokryło moje ręce. Rozpiąłem płaszcz i ujrzałem otwór pomiędzy jej piersiami. Obficie krwawiła. Urwałem kawałek koszuli i zwinąwszy w kulę zatkałem ranę. Otworzyła oczy. Próbowała coś powiedzieć, lecz na jej wargach pojawiły się czerwone bańki.
– Nic nie mów. – Położyłem palec na jej ustach.
Sięgnąłem po swój telefon, niestety był potrzaskany. Rozejrzałem się mężczyzna miał w ręku komórkę. Odebrałem mu ją z zimnej dłoni i wykręciłem numer pogotowia.
– Karetkę… adres… dziękuję… szybko…
Ktoś już wezwał pomoc. Pogotowie było w drodze. Wróciłem do Anny. Tym razem mnie nie posłuchała i usłyszałem cichy szept.
– Zimno mi…
Znów położyłem palec na jej ustach i zdjąłem kurtkę. Przykryłem ją.
– Nie zasypiaj, nie zasypiaj… – Powtarzałem do przyjazdu pogotowia muskając opuszkami jej policzki.
[1] BKA – Federalna policja kryminalna Niemiec.
<< Rozdział III – Gdzieś na szlaku; Rozdział V – Kilku wściekłych mężczyzn >>
0 Comments