Styczeń 1944

Śnieg niemal całkowicie przesłaniał horyzont na maleńkiej trzytorowej stacji. Padał tak gęsto, że dyżurny ruchu nie widział dobrze semaforów wyjazdowych ze swojego posterunku. Na torze pierwszym stał osobowy do Krakowa, który teraz nazywał się Krakau. Trzy wagony trzeciej klasy lokalnego składu były wypełnione po brzegi ludźmi czekającymi na swoją kolej do odjazdu. Można było powiedzieć, że rozkład jazdy przestał istnieć w momencie włączenia do ruchu składów wojskowych kierowanych na front wschodni. To one miały absolutne pierwszeństwo. Przewozy pasażerskie, szczególnie realizowane dla miejscowej ludności, dla nowych władców tych terenów, miały minimalne znaczenie. Na tor główny zasadniczy miał właśnie wjechać kolejny taki skład. Wygłoszony z sąsiedniej stacji, miał więc przygotowany wolny wjazd na posterunek. Zawsze takie pociągi przechodziły bez zatrzymania, lecz dziś stało się coś dziwnego. Z sąsiedniego posterunku podano sygnał „Stój” dla eszelonu. Dyżurny dwukrotnie prosił kolegę o powtórzenie dyspozycji. Odpowiedź niezmiennie była taka sama:

– Zatrzymać wojskowy 44537! Podać wolną drogę dla specjalnego 00121, absolutny priorytet pierwszeństwa!

Wojskowy właśnie zwalniał przed głowicą wjazdową stacji. Ciągnięty z ogromnym mozołem przez dwa zmęczone BR50, których kominy ryczały w niebo tumanami brudnej, rozgrzanej pary jakby to miało rozerwać ich trzewia. Ich długi pióropusz słaniał się leniwie ku horyzontowi. Prowadzący maszynista, widząc sygnały na semaforach rozpoczął hamowanie. Koła odpowiedziały zgrzytliwym jękiem nie przyzwyczajone do postojów. Ciężki skład złożony był z sześcioosiowych platform, na których drzemały ciężkie haubice, SdKfz 165, „Hummel” kal. 150 mm. Na każdą lufę, podtrzymywaną dwunożnym wspornikiem, naciągnięto drelichowy wór wielkości beczki skrywający hamulec wylotowy armaty. To dla ochrony przed padającym śniegiem. Pociąg zatrzymał się pod semaforem wyjazdowym. Z pierwszego wagonu za lokomotywą wyszedł wojskowy szczelnie opatulony przydziałowym kocem z szarej wełny. Szybko rozejrzał się i odnalazł drogę do nastawni skrzypiąc w zmrożonym śniegu butami strzelców górskich z licznymi ćwiekami na krawędziach podeszw. Załomotał pięścią w drzwi. Dyżurny wpuścił go do środka. Ten ochłonąwszy nieco, odwinął szalokominiarkę z twarzy i zadał pytanie.

– Co się tu do cholery dzieje?! Dlaczego stoimy?

– Z przeciwka jedzie specjalny 00121. Dostałem polecenie aby was zatrzymać, a ich przepuścić. Nie pytajcie mnie dlaczego bo i dla mnie to dziwne.

Wojskowy był wściekły, ale nic nie mógł zrobić. Trzasnął mocno drzwiami i wrócił do swoich. Dyżurny wychylił się z nastawni i pokonując śnieg i wiatr stwierdził, że eszelon zmieścił się cały na bocznym torze. Zaczął podawać wolny przelot dla zapowiedzianego specjalnego 00121, gdy pod nastawnię podjechał czarny Opel z zaciemnionymi reflektorami. Wysiadło z niego dwóch oficerów SS w zielonych płaszczach i wtargnęli do nastawni nie pytając nikogo o pozwolenie.

– Specjalny 00121 zmienia tu numer na 55660/7! – Krzyknął wyższy z nich. – Wykonać natychmiast!

Dyżurny oniemiał. Takie rzeczy nie mieściły się w żadnym regulaminie. Chwycił książkę ruchu by dokonać stosownego wpisu. Drugi, niższy, ze szramą na policzku, wyrwał mu ją w dłoni.

– Żadnych notatek! Specjalny 00121 przybył na twoją stację, ale nigdy z niej nie wyjechał. Rozumiesz? – Dyżurny pokiwał powoli, ale w duchu nic nie rozumiał. Przyzwyczajenie do wykonywania poleceń służbowych wzięło w tym przypadku górę.

– Oto zarządzenie. – Oficer podał dyżurnemu papier z kilkoma poważnie wyglądającymi okrągłymi pieczęciami i jedną czerwoną, prostokątną, wewnątrz której pysznił się napis: „Geheim”.

Pracownik DR zaczął go studiować. Tekst nie był zbyt długi. Najważniejszy był podpis i konsekwencje grożące niewykonaniem rozkazu. Każdy chciał żyć. Odłożył więc książkę ruchu bez wpisów. Przybyły oficer sięgnął po telefon i, wykazując się sporą znajomością Fahrdienstvorschriften[1], powiadomił następną stację o odjeździe 55660/7. Zapowiadany pociąg właśnie wjeżdżał na posterunek. Ciągnący go parowóz przeciągłym buczeniem syreny oznajmił swoje przybycie i wzniecając tumany śniegowego kurzu przemknął przez stację. Oficerowie SS, równie szybko jak przybyli, tak szybko wybiegli z nastawni i wsiedli do samochodu. Dyżurny wziął się za wyprawianie eszelonu. Oba prowadzące go parowozy z najwyższym wysiłkiem zadudniły spalinami o niskie chmury. I tylko osobowy nadal czekał…

***

Berlin, dzisiaj.

Korsykanin podjął decyzję. Miał już wszystko gotowe. Obserwacja ofiary została zakończona, a miejsce zostało precyzyjnie określone. W sklepie z narzędziami na obrzeżach miasta zakupił szpulę stalowego drutu. Wyciął z niej odpowiedni kawałek. Resztę wyrzucił do kubła na śmieci. Za uchwyty posłużyły kawałki gałęzi, które znalazł w parku. Usiadł na ławce i czekał. Jego ofiara zawsze, zgodnie z panującą modą, biegała tędy dla zdrowia. Trasa tego biegu prowadziła właśnie przez park, którego drzewa nie miały liści. Dlatego też był wyludniony. Tuż obok ławki, którą zajął, był kamienny przepust skryty za niewysokimi choinkami. Rowem, mimo mrozu, płynęła woda i tylko przy brzegach pokryła się cienką warstewką lodu. Przepust był na tyle duży aby pomieścić ciało do czasu, aż on zdąży się oddalić. Śnieg tylko odrobinę utrudniał obserwację. Korsykanin pochylił się i dokładniej okrył swe ciało wełnianym płaszczem. Przypominał bezdomnego starającego się przetrwać niesprzyjający czas. Taka charakteryzacja była w pełni świadoma. Po akcji wystarczyło zrzucić pocerowane palto, zetrzeć z twarzy pyłek pudru imitującego zarost, aby przeistoczyć się w dystyngowanego jegomościa w smokingu, który nieco dłużej niż zwykle zabawił się „na mieście”. Biegacz zbliżał się w równym tempie. Minął Korsykanina nawet na niego nie spoglądając. Ten zerwał się na równe nogi i zaatakował. Stalowy drut błyskawicznie przeciął gardło ofiary, która wijąc się w konwulsjach osunęła się na wydeptaną w śniegu ścieżkę. Korsykanin szybko zepchnął konającego w głąb rowu z wodą. Poczekał, aż ofiara wpłynie pod przepust i zaczepił jej szalik o krzaki rosnące przy portalu i wrócił na ścieżkę. Szybko pozacierał niewielkie ślady krwi świeżym śniegiem. Skończywszy, statecznym krokiem, oddalił się z miejsca zbrodni. Będąc dostatecznie daleko, ściągnął z butów szpitalne ochraniacze i wrzucił je do stojącego obok  alejki kubła. Lichy poblask poranka przejrzał się w idealnie wypastowanych lakierkach. Z kieszeni wydobył złotego, ciężkiego Rolexa i wprawnie zapiął na opalonym przegubie. Dwie przecznice dalej pozbył się garoty, którą wcześniej rozmontował na osobne części. Na koniec zimowy płaszcz podarował bezdomnemu penerowi klęczącemu w oczekiwaniu na jałmużnę na granitowych schodach kościoła. Wypożyczonym samochodem udał się w dalszą podróż. Na ekranie nawigacji pojawił się adres docelowy. Uprzejma pani podpowiadająca kierunki jazdy na skrzyżowaniu stwierdziła, że do celu w Polsce pozostało mu nieco ponad 350 kilometrów.

***

Moje legowisko znajdowało się w przedpokoju. Anna wzorem dobrej gospodyni dała mi komplet pościeli i pożyczyła dobrych snów. Poczekałem, aż położy się spać i sam zacząłem wieczorną toaletę. Byłem nieco skrępowany sterylnością kobiecej łazienki. W mojej, nieco zapuszczonej, czułem się bardziej swobodnie. Wymoczywszy swe ciało białej wannie udałem się na spoczynek. Sen, jak na złość, nie chciał nadejść. Przewracałem się bez celu z boku na bok. Odliczałem kolejne fragmenty upływającego czasu. W końcu sięgnąłem po komórkę i uruchomiłem durną grę. Gdzieś koło czwartej urwał mi się film.

Obudziła mnie krzątanina w kuchni i brzęki obijających się o siebie naczyń. Wstałem nieco zaspany i usiadłem na łóżku. Anna słysząc to zaglądnęła do mnie:

– Dzień dobry. Mój obrońca wreszcie wstał. – Przywitała mnie z uśmiechem.

– Dzień Dobry… – Tylko na tyle było stać mój mózg wstający ze śpiączki farmakologicznej.

– Zbieraj się chłopie, policja już tu jedzie, mamy wyjazd, pamiętasz? – Jej równe zęby nie pozwoliły mi na dalszą bezczynność.

Udałem się do łazienki i po chwili siedziałem za kuchennym stołem zajadając jajecznicę. Było pięknie…

– Smakuje ci? – Spytała widząc moje zaangażowanie w wywijaniu widelcem.

– Wyjdziesz za mnie? – Odparłem nie przerywając jedzenia.

– Znaczy, że „smakuje”. Kawa też zaraz będzie.

– Ciepła?

– Co za pytanie? – Zdziwiła się.

Machnąłem ręką. I tak nie była w stanie zrozumieć. U mnie w ekspresie zawsze była zimna, bo nie chciało mi się czekać aż się pogrzeje. Nie było na to czasu kiedyś. Dziś nie było na to chęci.

– Panie Covalus, coś pan niezwykle tajemniczy jest. Co jest grane?

Kobiety mogłyby pracować w wydziałach śledczych. Ta ich intuicja jest niezwykle trafna. Potrafią rozpracować człowieka w trzy minuty, mimo że ten stara się maskować. Skończywszy włożyłem talerz do zlewu. Karcący wzrok Anny spowodował, że sięgnąłem po ściereczkę. Wymyłem go i wróciłem za stół dopić kawę. Grałem na czas. Nie udało się.

– Powiesz mi wreszcie co cię gnębi? – Anna usiadła dokładnie naprzeciw mnie. Nie mogłem uciec od jej wzroku. Był jak żarówka lampy skierowanej w moją stronę w czasie przesłuchania.

– Państwo mnie gnębi. Wyrzucili mnie z roboty i tak jakoś zaczyna się wszystko rozpadać. – Sam zdziwiłem swoją szczerością i otwartością.

Anna zmarszczyła brwi. Analizowała coś w swej głowie. Ja zaś wyczerpawszy zapasy wylewności na najbliższy rok zająłem się kawą.

– Coś postaram się załatwić, ale dopiero jak wyjaśnimy sprawę z tym parowozem.

Zanim dotarło do mnie to co mówi, minęła spora chwila. Zrozumiałem, że ktoś podaje mi pomocną dłoń i próbuje pomóc w rozwiązaniu życiowych problemów. To było miłe uczucie.

– Dzięki. – Odpowiedziałem spoglądając jej prosto w oczy.

Gdzieś na dole, w sercu pojawiło się znowu denerwujące ciepło. A może źle interpretowałem sygnały mojego organizmu? Te rozważania przerwał dzwonek do drzwi. Przyjechała kawaleria mająca zabrać nas do Kościeja. Ubierając płaszcz i schodząc na dół wybrałem kilkakrotnie numer do mojego przyjaciela z Berlina. Chciałem go zapytać o sugestię jak ruszyć sprawę parowozu. Niestety nie odbierał. Dziwne, rzadko mu się to zdarzało.

***

Policjant prowadził służbowy samochód ostrożnie. Śnieg sypał mocno i jazda na pewnych odcinkach drogi stawała się niebezpieczna. Patrząc na kaprysy przyrody zaczynałem wątpić czy dotrzemy w ogóle do Głogówka. Tam bowiem przeprowadził się Kościej po likwidacji linii do Osiny. Stało się to przeszło pięć lat temu, zaraz po tym jak umarł Osinowy tartak, ostatni klient korzystający z usług kolei. Szlak w stanie śmierci technicznej porosły drzewa. Szyny zagospodarowali złomiarze. Wkrótce wymontowano zwrotnicę z bezimiennego posterunku Nr 12. Czasoprzestrzeń zanotowała śmierć kolejnej linii lokalnej. Kościej zmuszony był się wyprowadzić. Mieszkanie w Głogówku nie było złe. Uciążliwa była sama przeprowadzka, gdzie trzeba było przenieść stosy rozkładów jazdy i innych papierów. Po jej zakończeniu nastał czas porządków i sortowania zbioru. Gdy on dobiegł końca, można było rozkoszować się spokojem i w nowym miejscu analizować nowe warunki. Tak czynił Kościej. Minęliśmy w Głogowie most na Starej Odrze i skręciliśmy w lewo. Trakt prowadził do Sławy. Przeskoczyliśmy zaasfaltowany przejazd dawnej linii do Bojanowa, potem był Grodziec Mały i czynny przejazd tuż za nim. Na małym skrzyżowaniu odbiliśmy na Głogówko. Prosta droga zaprowadziła nas do wsi. Dom Kościeja stał przy samych torach. Był to zaadoptowany do celów mieszkalnych dawny posterunek dróżnika przejazdowego. W związku z likwidacją ruchu pasażerskiego i zamknięciem jednego toru na linii do Leszna, rogatki stały się zbędne, więc zostały wycięte. Zaparkowaliśmy naprzeciw ganku, na zaśnieżonym trawniku. Wysiadłem z samochodu i zobaczyłem gospodarza. Nie zmienił się od ostatniego naszego spotkania. Był nadal przeraźliwie chudy, tylko siwych włosów mu przybyło. Uścisnąłem go mocno i serdecznie. Nie widzieliśmy się z pięć lat. Zbyt długo. Przedstawiłem swoich współtowarzyszy podróży. Zaprowadził nas do środka. W wąskiej sieni powiesiliśmy płaszcze na kołku i przemieściliśmy się do dużego pokoju. Pomieszczenie było ogrzewane piecem i przyjemne ciepło wzięło nas w ramiona. Zapadliśmy w głębokie fotele otoczeni niezliczoną ilością kolejowych rozkładów jazdy poupychanych ciasno na półkach. Anna spoglądała na to z podziwem. Kościej wrócił z filiżankami parującej herbaty i butelczyną naleweczki z aronii. Dobrze, że nie byłem kierowcą. Jak tylko nasze wnętrza rozgrzały się nieco, Anna wyłożyła cel naszej wizyty. Kościej poprosił o streszczenie historii. Ja zaś, wykorzystując chwilę wolnego czasu próbowałem nawiązać łączność z Berlinem. Niestety nadal bez efektu. Tak jakby ktoś po drugiej stronie zgubił aparat. Kiedy Anna skończyła, Kościej zaczął intensywnie myśleć. Po chwili zebrał się w sobie i zaczął:

– Postaram się ustalić trasę przejazdu waszego dublującego się parowozu. Nie będzie to łatwe. Skoro ktoś zadał sobie tyle trudu, aby sfałszować numery lokomotywy, musiał też wymyślić sposób na biurokrację DR-u. Dyżurni ruchu muszą notować numery każdego pociągu, przechodzącego przez stację. Nawet najtajniejszego. Dlatego myślę, że po numerze go nie znajdziemy.

Takiej wypowiedzi po nim się nie spodziewałem. Przecież musiał istnieć sposób. Chciałem coś powiedzieć, ale Kościej uniósł dłoń i rzekł:

– Poprowadzą nas anomalie.

– Można jaśniej? – Zapytałem.

– Numer pociągu można ukryć, zafałszować, wymazać. Ale nie da się usunąć z czasoprzestrzeni faktu jego kursowania. Aby coś jechało, coś innego musi stać. Skoro wasz parowóz był tajny, musiał poruszać się bez rozkładu i opóźniać inne pociągi rozkładowe. Nawet w trakcie wojny jakaś kolejność była ustalona, pozostaje prześledzić odstępstwa od normy.

– To ma sens, ale będzie piekielnie czasochłonne. – Zrezygnowany opadłem na oparcie kanapy. Czułem się jakby ktoś spuścił ze mnie powietrze niczym z balonu.

– To sama przyjemność Covalus, sam się tym zajmę i dam Ci znać. W końcu mam teraz sporo wolnego czasu. Pasuje wam to?

– Pasuje. – Odpowiedziałem za wszystkich.

Filiżanki na naszym stole zaczęły się trząść. Wyjrzałem przez okno. Zielony ST43 zbliżał się powoli do chaty, stojącej przecież przy samych torach. Ciągnął za sobą sznur brudnych węglarek. Jego reflektory z trudnością przebijały ścianę padającego śniegu.

***

Breslau, 3 marzec 1944

Śnieg zacinał coraz mocniej. Maszynista niechętnie spoglądał na szlak. Na szczęście już było niedaleko. Dawniej widać było stąd łunę żywego miasta. Dziś horyzont spowijała ciemność. Zaciemnienie. – Pomyślał. – Wojenne czasy miały swoje surowe prawa. Pociąg wjechał na pierwsze rozjazdy prowadzące do Breslau Hauptbahnhof. Tarcza przed semaforem wjazdowym wskazywała, że drogowskazowy strażnik nie przepuści dalej składu. Prędkość nie była znaczna więc dopiero po wjeździe na tor boczny maszynista rozpoczął hamowanie. Udało mu się zatrzymać skład tuż pod samym słupem. Ktoś załomotał w drzwi kabiny. Maszynista wychylił się i dojrzał nastawniczego z kartką w ręku. Przejął od przybysza wiadomość. Był to plan manewrów, które mieli wykonać. Okazało się, że ich docelowa stacja to Breslau Güterbahnhof Ost. Mieli wepchnąć sznur drewnianych G10 pod rampy przykryte spadzistym dachem. Pomocnik wyszedł z budki i rozkręcił sprzęg śrubowy łączący parowóz ze składem. Spadek ciśnienia na manometrze zasygnalizował rozłączenie przewodów hamulca zespolonego. BR52 był wolny i gotów do oblotu składu. Maszynista spojrzał przed siebie, pomarańczowe “W” kazało mu czekać na polecenie przetaczania, które miał przynieść nastawniczy lub zwrotniczy. Oznajmił syreną, że jest gotów. Gdzieś z przeciwka toczył się kolejny pociąg towarowy. Jak tylko zniknął w śnieżnej zamieci, znów ktoś załomotał w budkę. Maszynista otrzymał polecenia jazdy do przodu. Delikatnie pchnął przepustnicę i parowóz ruszył, zwrotniczy wskoczył na przedni stopień manewrowego i uczepił się kurczowo reflektora. Jak tylko minęli pierwszy rozjazd, zeskoczył i kazał zatrzymać lokomotywę. Przerobił rozjazd w nowe położenie zmagając się z bam bułą i śniegiem zlepiającym iglice. Dał znak jazdy “od siebie”. Tym razem nie wskoczył na stopień lecz skulony z zimna pozostał na miejscu. Parowóz ruszył w drugą stronę. Mijając G10 znów zagwizdał przeciągle. Eskorta, która zbyt ochoczo rozlazła się na boki, umykała do wagonów. Lokomotywa dotarła do kolejnego splotu torów i pomarańczowego “W” stojącego przed semaforem kształtowym. Tym razem byli blisko nastawni. Zwrotnice przestawiono zdalnie, a na słupie semafora pojawił się sygnał Ve6. Biała litera V wyświetlana za pomocą trzech świateł. Maszynista wyciągnął lokomotywę za semafor i czekał. Znów przestawiono rozjazd i z okna nastawni podano sygnał “do mnie”. Światło przemieszczającej się latarki ledwie było widoczne w nocnej aurze. Parowóz zaczął dojeżdżać do składu z drugiej strony. Obok czekała już drużyna manewrowa. Pomocnik wychylił się mocno z budki i obserwował podawane znaki. Używali do tego celu latarki i świstawki ustnej. Jako pierwsze zabrzmiały trzy krótkie tony.

– Halt! – Krzyknął pomocnik.

Maszynista szarpnął bolcem kranu hamulca. Parowóz stanął niemal w miejscu. Towarzyszył temu łomot wbijających się w siebie stalowych tarcz buforów. Manewrowy wszedł pomiędzy wagony, a lokomotywę. Stojący obok, drugi członek drużyny manewrowej, wyciągnął przed siebie obie dłonie na wysokość ramion i kilkukrotnie zbliżył je do siebie.

– Aufdrücken!

Wykonano i czujne ucho maszynisty wyłowiło dźwięk zakładanego sprzęgu oraz syk powietrza w przewodach. Hamulec został połączony. Uruchomiła się sprężarka. Po chwili manewrowi wskoczyli na stopnie wagonów. Jeden na przedni, a drugi ostatni. Pomocnik dojrzał jak daje sygnał “do mnie”. Pierwszy manewrowy powtórzył sygnał. Rozpoczęło się spychanie składu w kierunku ramp. Wkrótce opady śniegu ustały. Pociąg zatrzymał się pod dachem. Na przeciwległym torze, po drugiej stronie betonowej rampy stały francuskie wagony. Na ich ścianach przekreślono białą farbą znaki przynależności państwowej i naniesiono niezbyt starannie litery „DR”.

***

Cztery ciężarówki bez świateł jechały za osobowym mercedesem. Wjechały właśnie w Tauentzien Straβe[2] i dość szybko parły do przodu. Kierowca ledwie widział drogę w gęstym padającym śniegu, mimo to prowadził pewnie gdyż trasę znał na pamięć. Z szerokiej, głównej ulicy skręcili wąską drogę otoczoną wysokimi kamienicami. Na jej końcu majaczył długi budynek magazynowy z rampą od czoła. Jego koniec niknął w mroku. Cała kolumna zwolniła nieco. Po przejechaniu siedemdziesięciu metrów przecięli pierwsze tory wprawione między nierówne płyty betonowe Tuż obok stała samotna węglarka z otwartymi drzwiami bocznymi. Całkiem niedawno wybrano z niej całą zawartość bo śnieg w około był zdeptany i oprószony czarnym pyłem. Mercedes zjechał na bok, a ciężarówki zaczęły ustawiać się przy betonowej rampie. Ze środka ostatniej poczęli wysypywać się żołnierze. Wprawnie obstawili teren. Z kolejnej wypędzono odzianych w pasiaki więźniów. Po chwili zaczęli nosić drewniane skrzynie. Z mercedesa wyszedł mężczyzna i skrył twarz w dłoniach. Niewielki rozbłysk na chwilę rozświetlił jego lico. Zaciągnął się głęboko papierosem. Był zmęczony. Dopiero przed godziną skończyli przygotowanie tego magazynu do kolejnego etapu operacji “Anzahl Todt”. Na powierzchni przeszło dwustu metrów kwadratowych ustawiono osiemdziesiąt stołów. Każdy z pojedynczym krzesłem i niewielką lampką o mlecznym, materiałowym abażurze. W budynku obok pod strażą spało dwustu młodych mężczyzn i kobiet. Musieli być wypoczęci i przygotowani do nie lada wysiłku. Mieli na to niewiele czasu.

***

Ciężarówki odjechały. Padł rozkaz wyciągnięcia składu. Ospale tykający ciśnieniem i gorącem parowóz powoli obudził się do życia i po chwili wywlókł G10 na tory postojowe Breslau Hauptbahnhof. Załoga padała z nóg i marzyła tylko o śnie i ciepłej strawie. Jednak rozkaz to rozkaz i trzeba było go wykonać. Dopiero rankiem zwolniono ich na wypoczynek. Miał być bardzo krótki. Rozpalonego parowozu i pustych wagonów pilnowała w tym czasie drużyna zastępcza.

***

Niebo nad Francją, 4 marzec 1944

B17 skończyły formowanie głównego strumienia. Do formacji dobiły też spóźnione nieco Liberatory B24. Nad kanałem La Manche dołączyła eskorta myśliwska w postaci P47 i P51. Potężna formacja ponad dwustu bombowców przez nikogo nie niepokojona wleciała nad terytorium Francji. Posterunek obserwacyjny “Kassel” meldował:

– Duża liczba bombowców przeleciała nad Normandią. Cel nieznany.

Dowództwo Obrony Rzeszy nie znając celu nie podrywało swych nocnych myśliwców. Wysłano standardowe ostrzeżenia do wszystkich miast na trasie strumienia. W tym do Breslau. Dyżurujący oficer spoglądał na mapę, gdy zadzwonił telefon. Rozpoznał głos po drugiej stronie słuchawki. Rozkazy były krótkie: Breslau z niewiadomych względów miało być chronione za wszelką cenę. Zaczęto przemieszczać w jego rejon dyżurujące nocne myśliwce. Postawiono na nogi wszystkie odziały obrony przeciwlotniczej i straży pożarnej w mieście. Pozostawało tylko czekać. Hans Model prowadził swojego Me 110 wprost na strumień. Miał nadzieję, że jeszcze zmieni on kierunek. Malała ona wraz ze zbliżaniem się do formacji. Kiedy bombowce ostatecznie minęły Drezno zmalała ona do zera. Domyślił się jaki będzie cel ataku. Zaczął podchodzić od dołu, licząc na to, że uwaga pilotów i strzelców będzie skupiona gdzie indziej. Tuż za nim szły kolejne maszyny wyposażone w działka 20 mm Schräge Musik[3]. W mdłym świetle księżyca w końcu dojrzano kadłuby samolotów wroga. Model zaczął dostosowywać prędkość myśliwca do prędkości ofiary. Był dokładnie pod jednym z B17. Strzelec ogonowy bombowca niczego nie zauważył. Hans nacisnął spust i “muzyka zaczęła grać”. Latająca Forteca eksplodowała w powietrzu. Chwilę potem kolejna.

– Uwaga silny ostrzał z ziemi! – Prowadzący nalot ostrzegał kolegów.

Formacja zaczęła się wznosić. Wtedy jeden z P51 dojrzał na tle ziemi znajomy kształt.

– Bandyci na szesnastej w dole!

Mustangi natychmiast zaczęły pikować w kierunku wroga. Me 110 nie miały większych szans w walce taką z eskortą. Pozostała tylko ucieczka. Nocne niebo rozświetliły znów płomienie. Nie wszystkim się udało wrócić dziś do domu. W ciasnej kabinie Hans szarpał się z owiewką. Silniki jego maszyny potrzaskane dymiąc odmawiały posłuszeństwa. Gdy wreszcie udało się ją odrzucić, pęd powietrza wcisnął go w fotel. Nadludzkim wysiłkiem zdołał przerzucić nogi na zewnątrz. Kolejny podmuch wiatru wyciągnął go jak prąd wzburzonej rzeki zerwaną z uwięzi łódkę. Porwał go i dłuższy czas targał na wszystkie możliwe strony zanim zorientował się gdzie jest niebo, a gdzie ziemia. Dlatego zwlekał z otwarciem spadochronu. Gdy już zawisł bezbronny pod białą czaszą dojrzał w górze setki bombowców ciągnących za sobą niezliczone pasy smug kondensacyjnych. Wśród nich uwijała się liczna eskorta.

– Tej wojny chyba nie da się wygrać. – pomyślał.

***

Breslau, 4 marzec 1944

Josef Stahl siedział w ciasnym schronie przeciwlotniczym wraz z podoficerem dowodzącym eskortą i dwoma żołnierzami obstawy. Alarm ogłoszono niedawno i trwał on już przeszło godzinę. Czasami przez grube betonowe ściany dochodziły do niego odgłosy detonacji bomb. Na szczęście dość dalekie. Amerykanie obrabiali miasto. Po czterech godzinach przeciągły jęk syreny oznajmił koniec nalotu. Stahl wyszedł ze schronu i pobiegł na salę. Na szczęście nic nie ucierpiało, żadna bomba nie trafiła w najważniejszy obecnie cel w mieście. W związku z buczeniem syren, które odwoływały ostatecznie nalot pomieszczenie szybko znów wypełniono się ludźmi. Padły krótkie rozkazy i podjęto przerwaną pracę. W pokoju obok zadzwonił telefon. Josef podniósł słuchawkę i wysłuchał kogoś pod drugiej stronie. Potem trzasnął ją z dużą siłą o widełki. Telefon omal nie spadł ze stołu.

– Co się stało? – Spytał stojący obok młody człowiek z insygniami SS-Unterscharführera[4] na kołnierzu i pagonach.

– Mamy kłopoty. – Nerwowo wyrzucił z siebie Stahl.

Nakazał towarzyszowi zostać i pilnować budynku oraz pracujących ludzi. Sam wsiadł do mercedesa i ruszył w kierunku torów odstawczych dworca Breslau Güterbahnhof Ost, które znajdowały się na końcu długiego ciągu budynków i ramp magazynowych. Zaparkował tak daleko jak tylko się dało i wysiadł w pośpiechu. Sama rampa i torowiska nie ucierpiały. Stojące pod dachem francuskie wagony również. Gorzej było na dalej. Pojedyncza bomba, na oko tak ze 250 kg, uderzyła idealnie w środek składu G10. Drewniane wagony były porozrzucane po całej grupie postojowej i płonęły żywym ogniem. Parowóz stał spokojnie kawałek dalej, ale z jego boków cienkimi nitkami uchodziła para. Z okienka budki wystawało ciało maszynisty. Pomocnik podbiegł po śniegu do Stahla.

– Oberwał odłamkami, kocioł przedziurawiony. Szczęście, że nie eksplodował. Dalej nim nie pojedziemy. Bez długotrwałej naprawy. Potrzebujemy drugiej maszyny.

Stahl chciał podejść bliżej, lecz drogę zagrodził mu jeden ze strażaków w umorusanym sadzą płaszczu.

– Uwaga! Wszędzie jest fosfor. Proszę się odsunąć.

Josef zaklął pod nosem i wrócił do sali w której dwustu ludzi powoli kończyło pracę. Sięgnął po bakelitowy telefon i podał telefonistce numer z pamięci. Ta połączyła bez słowa. Gdy rozmówca pod drugiej stronie podniósł słuchawkę Josef zrelacjonował sytuację.

– Mamy lekkie opóźnienie Reichsführer… – Zakończył.

– Nasza operacja nie może się opóźnić. To niedopuszczalne. Osobiście dopilnuję, by tak się nie stało. Bądź dobrej myśli Josef i dbaj o wszystko. – Połączenie urwało się.

Stahl odwrócił się do okna. Musieli się śpieszyć…

 

[1] Fahrdienstvorschriften – Przepisy ruchu wydawane przez koleje niemieckie dla swoich pracowników.

[2] Tauentzien Straβe – obecnie ul. T. Kościuszki.

[3] Schräge Musik – montowane w kadłubach wybranych typów samolotów niemieckich działka skierowane pod kątem do góry umożliwiające ostrzał wroga od spodu, gdzie jego samoloty był zwyczajowo najsłabiej bronione.

[4] SS-Unterscharführer – plutonowy.

 

<< Rodział II – Przesłuchanie; Rozdział IV – Krew Anioła >>

Powrót do spisu treści

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *