Szliśmy przez długi korytarz. Ciężkie drewniane drzwi kolejnych gabinetów mijaliśmy na tyle szybko, że nie byłem w stanie odczytać zapisanych na wizytówkach nazwisk. W całym budynku panował półmrok. Brudne podsufitowe świetlówki nie potrafiły rozświetlić klaustrofobicznych pomieszczeń. Wreszcie prowadzący nas komisarz zatrzymał się. Wyjął z kieszeni pęk kluczy i otworzył gabinet będący ostatnim przed ścianą czołową. Weszliśmy do środka. W odróżnieniu od korytarza było tu przestronnie i jasno. Usiedliśmy w fotelach za biurkiem, miejsce naprzeciw zajął policjant.
– Napijecie się czegoś? – Zapytał.
Myślałem, że będzie ostro. Lampa w twarz i ogień krzyżowych pytań. Zbiło mnie to nieco z tropu.
– Kawa. – Zdecydowałem się.
Anna poprosiła o herbatę. Policjant uruchomił elektryczny czajnik i wyjął z szafki dwa białe kubki. Do jednego z nich wsypał czarne złoto, do drugiego wrzucił torebkę ze sznurkiem. Odczekał chwilę i wszystko zalał wrzątkiem. Wraz z małą cukiernicą postawił przed nami. Usiadł naprzeciwko i spoglądając na nas zadał pytanie:
– Co jest grane?
Nie zrozumiałem. – Można jaśniej?
– Można. Rok temu ktoś zastrzelił niejakiego Kazimierza Zwardonia. Sprawcy nie odnaleziono. Śledztwo umorzono, a po roku dzwoni pani do jego córki i pyta o spotkanie. Doszły jakieś nowe fakty od tamtego czasu, o których nie wiem? Jestem odpowiedzialny za wykrycie sprawcy tamtego morderstwa i szlag mnie trafia, bo nic nie idzie tak jak powinno.
– Może zaczniemy od początku. – Zaproponowałem.
Policjant skinął głową. Oboje spojrzeliśmy na Annę. Ona zapoczątkowała cały łańcuch zdarzeń. Część rzeczy słyszał, ale widać mu to nie przeszkadzało. Ja zaś nareszcie mogłem zacząć układać historię w logiczną całość. Przynajmniej tak mi się wydawało.
***
Auschwitz, 12 styczeń 1944 roku.
Ciemną noc przecinały malutkie płatki śniegu. Stałem w drugim szeregu złożonym z dwunastu ludzi. Wytypowano nas w ogromnym pośpiechu, przypadkowo, podczas wieczornego apelu. Staliśmy tak już od godziny czekając na coś na mrozie. Pilnującym nas esesmanom też było zimno. Przydreptywali z nogi. Grube, wypchane puchem, rękawice o dwóch palcach umożliwiających pociąganie za spust zaciskali na paskach karabinów przewieszonych przez ramiona sukiennych płaszczy sięgających za kolana. Ich kołnierze postawili do pionu dla ochrony przed wiatrem. Nam nie wolno było drgnąć. Jednak w końcu coś zaczęło się dziać. Na teren obozu wjechał pociąg. Wielki parowóz przyprowadził dziesięć drewnianych wagonów i jeden osobowy, pierwszej klasy. Domyśliłem się, że to dla eskorty. Z niego wysiedli ludzie w czarnych mundurach. Z początku myślałem, że to kolejny odział SS, którego zadaniem było maltretowanie naszych, i tak nadwyrężonych wiecznym biciem. Myliłem się. Ubrani w czarne mundury nie zachowywali się jak wojskowi. Raczej udawali ich. Na rękawach mieli srebrne, gęsie pióra, zamknięte w tarczkach podobnych do tych jakie czasem opisywały funkcje poszczególnych żołnierzy niemieckich. Nad prawą klapą kieszeni na piersi mieli wpinkę ze swastyką. Dziwna była. Jakby na nogach.
Jeden z nich podszedł do pilnującego nas strażnika i wydał rozkaz. Zaczęto nas pędzić w kierunku obozowego archiwum. Przed budynek wyniesiono szereg drewnianych skrzyń z wypalonymi na wiekach dwoma literami: „A” i „T”. Nie były wcale takie ciężkie, ale musieliśmy je nosić po dwóch bo były nieporęczne. Szliśmy powoli w kierunku pociągu. Po drodze minąłem jednego z tych przyjezdnych. Dym z krematorium tej nocy wiatr przygniatał do ziemi. Ten facet starał się go rozgonić jedwabną chusteczką. Kiedy mu się to nie udało przytknął ją do ust i nosa. Oddychał ciężko. Spojrzał na mnie i poczułem dreszcz przebiegający mi po karku. Westchnął i obrócił się. Dotarło do mnie, że nie wyjdę z tego żywy. On był o tym przekonany od samego początku. Myślałem, że będę się bał. Nic takiego nie miało miejsca. Poczułem ulgę, że wreszcie ucieknę z tego piekła tak jak wszyscy, przez komin. Przechodziliśmy koło lokomotywy. Zrobiło się przyjemnie i ciepło. Zwolniłem kroku i bacznie się jej przyjrzałem. Z boku budki miała symbol, który mimowolnie zapamiętałem – BR52 1187. Przy drzwiach drugiego wagonu kazano nam stanąć. Z wysokości rampy bez trudu wepchnęliśmy skrzynię w głąb wagonu. Odebrały ją kolejne spracowane, brudne i wychudłe ręce w lichej koszulinie w szaro-niebieskie pasy. Takich kursów zrobiliśmy jeszcze kilkanaście. Kiedy szliśmy z ostatnią paczką, próbowałem odnaleźć człowieka z chusteczką, ale go nigdzie nie było. Na koniec wachmani brutalnie ustawili nas w kolumnę dwójkową pomagając sobie obficie kolbami karabinów, do których zawsze były przykręcone blaszane obejmy. Parowóz zadymił i ruszył powoli za bramę. Nie mogłem się obrócić, ale słyszałem syk pary i stukot kół. Przepędzili nas potem przez pusty plac apelowy w kierunku budynku krematorium. Kiedy byliśmy już blisko padły strzały. Poczułem coś ciepłego pod prawą ręką i upadłem na chłopaka, który szedł ze mną w parze… Jakieś ręce podniosły mnie i rzuciły na zimną podłogę budynku. Jęknąłem, bo bolało straszliwie.
– Zamknij się. – Usłyszałem szept. Otworzyłem oczy i ujrzałem pociągłą twarz z zapadłymi policzkami. Okazało się, że kula musnęła mnie w prawy bok. Przeleżałem tam, wśród zimnych ciał, całą noc. Udawałem martwego, bo ciągle tam kręcili się ludzie z SS. Nad ranem, podczas zmiany warty, wstałem i sam zacząłem wkładać ciała do pieca. Nikt nie zauważył, że spalono o jednego mniej. Gdy nastał poranek odłączyłem się od krematoryjnego komanda i dołączyłem do ludzi z mojego baraku na placu. Rana jątrzyła się do samego wyzwolenia obozu. Gdy to już nastąpiło próbowałem odnaleźć więźnia który mnie uratował. Niestety, nie miał tyle szczęścia co ja…
***
Gdy Anna skończyła mówić, siedzieliśmy przez dłuższą chwilę w milczeniu. Historia była niesamowita. W końcu policjant wstał i podszedł do okna.
– Długo potem Kazimierz Zwardoń rozpętał awanturę w hanowerskim muzeum. Mimo dowodów nadal twierdził, że BR52 1187 był w tamtą styczniową noc w Oświęcimiu. Tak głośno krzyczał, aż ktoś go uciszył.
– Kazimierz Zwardoń mógł mieć rację. – Wtrąciłem.
– Ale jak? – Komisarz rozłożył ręce sugerując, że nie ma pojęcia jak odpowiedzieć na postawione przez siebie pytanie.
– Znaleźliśmy drugiego BR52 1187. – Oznajmiłem.
Policjant usiadł i spojrzał tym razem na mnie.
– Jest pan pewien?
– Zanim pan nas tutaj przywiózł próbowałem to wyjaśnić. – Odpowiedziałem bez pośpiechu.
– Panie Covalus… W takim razie mam propozycję. Pan to poukłada do końca, jak będę stał obok i się temu przyglądał.
Jego uśmiech był niczym z okładki kolorowego magazynu, ale mi zaczynało się to nie specjalnie podobać. Wolałem działać sam, bez nianiek. Chciałem stanowczo zaprotestować, ale komisarz mnie uprzedził.
– Znane mi są pańskie wyczyny z przeszłości. W duecie z niejakim Kalotą. Tym razem sprawa jest nieco bardziej poważna… – Wstał i podszedł do szafki z dokumentami. Sięgnął po czerwoną, tekturową teczkę i podał mi ją przez szerokość biurka.
Otworzyłem i aż jęknąłem. W środku były zdjęcia Kazimierza Zwardonia. Taki przynajmniej widniał napis na okładce teczki. Staruszek leżał w łóżku. Biała kołdra była pokryta wielkimi czerwonymi plamami. Głowa mężczyzny była odchylona do tyłu, a na szyi ziała ogromna rana. Zamknąłem teczkę.
– On nie został zastrzelony. – Oddałem zdjęcia policjantowi.
– Wyprodukowaliśmy taką wersję dla prasy, licząc na to morderca będzie zdezorientowany i popełni błąd. Początkowo myśleliśmy, że ta sprawa ma jakieś prozaiczne podłoże. Napad rabunkowy, spadek. Wie pan jak to działa.
– Domyślam się.
– Nawet rodzina też w to uwierzyła. Poza córką oczywiście. Ona jedna znała prawdę, gdyż musiała zidentyfikować ciało, a później dopilnować pochówku. Nawet lepiej to brzmiało, niż poderżnięte gardło w środku nocy. Zrobiono to takim cienkim stalowym drutem…
– Garotą. – Wtrąciłem, a on skinął głową.
– Samego narzędzia mordu nigdy nie znaleziono, tak samo jak i śladów mordercy. Moim zdaniem to zawodowiec. Jego złapanie będzie bardzo trudne, jeśli w ogóle możliwe. – Przerwał by upić łyk z parującej szklanki. – Skoro zabił dziadka, bo zaczął robić szum wokół lokomotyw to, pomyślcie co czeka Was. Chciałbym żeby moje obawy okazały się płonne, ale coś mi mówi, że to nie jest jeszcze koniec tej sprawy. Dlatego od teraz działamy we trójkę, panie Covalus. Jasne?
Trudno było zaprzeczyć takiej argumentacji. Zresztą po obejrzeniu zdjęć denata nie miałem takiego zamiaru. Tylko, że jeszcze coś innego chodziło mi po głowie.
– Anna, ten Zwardoń opowiadał o ludziach w czarnych mundurach ze srebrnym piórem na rękawach. Wiesz coś bliżej o takiej jednostce?
– Próbowałam przeszukać archiwa, ale nigdy nie trafiłam na ślad formacji, która nosiłaby takie oznaczenie. Moim zdaniem ona nigdy nie istniała, albo coś tu nie gra.
– Co w takim razie widział Kazimierz Zwardoń i dlaczego go zabito? – Zadałem raczej retoryczne pytanie. Wszyscy zatopiliśmy się w milczeniu. Na razie nie byliśmy w stanie na nie udzielić sensownej odpowiedzi.
– Ten pociąg z Oświęcimia. Musi być jakiś ślad w papierach. Dzienniki ruchu, raporty z jazdy, krzyżowań. – Zacząłem obmyślać plan.
– Nie ma takowych… – Sprawdziłam.
– Pani Profesor, chyba jest ktoś kto to powtórzy… Przynajmniej dowiemy się jak dokładna pani była.
Anna zmarszczyła brwi.
– Chcesz mnie sprawdzać?! – Kobieca duma zaczęła burzyć powierzchnię wody jej spokojnego oblicza.
Sięgnąłem po telefon i odnalazłem numer do Kościeja. Nie musiałem go długo namawiać na spotkanie. W końcu z Wrocławia nie miałem do niego daleko. Ustaliliśmy, że zobaczymy się jutro. Spojrzałem na komisarza.
– Jedzie pan z nami ?
– Słowo się rzekło. Do jutra panie Covalus. Uważajcie na siebie.
Odprowadził nas do wyjścia. Gdy znaleźliśmy się na zewnątrz było jeszcze na tyle wcześnie, że postanowiliśmy wrócić do pierwotnego celu jakim było zobaczenie parowozu, który sprawił już tyle zamieszania. W związku z brakiem dojazdu do lokomotywowni, z Podwala udaliśmy się tam na własnych nogach. Nie zwróciliśmy najmniejszej uwagi, że w ślad za nami ruszył mężczyzna w szarym prochowcu, który starał się idealnie wtapiać się w otoczenie. Był jak cień skrywający się przed promieniami słońca w załomach murów.
***
Dotarliśmy do szopy przed siedemnastą. Wokół parowozu kręcili się ludzie z KSK. Pracowały młotki, które odbijały rdzę. Znalazłem Prezesa i przywitałem się z nim silnym uściskiem dłoni. Ten od razu poprowadził mnie ku pokrywie dymnicy.
– Zacząłem odbijać starą farbę, licząc na to, że coś pod nią znajdę. Nie pomyliłem się. Popatrz tu. – Wskazał dymnicę. – I jeszcze tu. – Poprowadził mnie do budki maszynisty. – No i tu. – Podeszliśmy także do tendra. Gdy wreszcie dotarło do mnie co widzę, westchnąłem. Wśród odbitych płatów czarnej farby pojawiły się numery. Część z nich naniesiona była niezwykle starannie, inne w pośpiechu, bez szablonu, odręcznie.
Jedyne co się nie zmieniało to oznaczenie serii, czyli dwie pierwsze cyfry: pięć i dwa. Numer egzemplarza to już była czysta partyzantka. Dopatrzyłem się 1128, 077, 898 i 990. Reszta była nieczytelna lub niekompletna. Każdy z tych numerów zamalowywano czarną farbą i nanoszono nowy. Farba biała okazała się trwalsza od czarnej i dlatego numery stawały się widoczne. Na środku klapy dymnicy ktoś wymalował olbrzymie „V”.
– Polacy po wojnie używali go jako grzejki i nic nie nanieśli. – Ciągnął swój wywód Prezes.
Wizyta w lokomotywowni, zamiast pomóc, jeszcze bardziej zaciemniła obraz sytuacji. Pożegnaliśmy się z Prezesem i wróciliśmy do miasta. Było już późno, zrobiło się ciemno. Przypominając sobie koszmarne zdjęcia Kazimierza Zwardonia zapytałem Annę:
– Mieszkasz sama?
– Tak… – Odpowiedziała przyglądając mi się uważnie.
– Nie chciała byś… wiesz te zdjęcia, morderstwo Zwardonia… – Nie wiedziałem jak ubrać swoje myśli w słowa.
– Mam wolną sofę w przedpokoju, jeśli boisz się o mnie. – Domyśliła się o co mi idzie.
– Wstąpmy do mnie po szczoteczkę do zębów i kilka drobiazgów.
Zgodziła się. Gdy wychodziłem ze swojej klatki minąłem mężczyznę w brązowym prochowcu. Wyglądał na zdezorientowanego. Spojrzałem na niego, on zaś przyśpieszył kroku i rozpłynął się w zmroku wieczora. Duch? A może byłem tylko przewrażliwiony?
<< Rozdział I – Dwa identyczne smoki?; Rozdział III – Gdzieś na szlaku >>
0 Comments