Wrocław, dzisiaj

Pierwsze fale snu delikatnie omywały mój mózg. Unosiły go delikatnie i kołysały w ramionach. Nagle zerwał się sztorm. Przeraźliwy dźwięk eksplodował wśród błogości i raju. Zmiótł harmonię i ukojenie, zaczął zadawać ból. Z oporem otworzyłem oczy i usiadłem na łóżku. Telefon na stoliku ustawionym obok brzęczał i obracał się wokoło. Wygrywał przy tym melodię dzwonków SSP pewnego przejazdu za Marciszowem. Kiedyś, podczas imprezy kolejowej, dokonałem tego nagrania więc teraz każda rozmowa mi ją przypominała. Spojrzałem na wyświetlacz i dostrzegłem uśmiechniętą twarz Prezesa. Dotknąłem wirtualnego przycisku zielonej słuchawki i przywitałem się uprzejmie:

– Czego?!

– Część Covalus. Obudziłem Cię? – To pytanie było co najmniej retoryczne.

– No…

– Przepraszam, ale mam dość ważną i nietypową sprawę.

Milczałem, starając się uruchomić myślenie. Prezes, uznawszy to za zachętę, kontynuował.

– Jako klub przejęliśmy parowóz, Ty 2 który znaleźliśmy w tej rozbieranej hali zakładów chemicznych, przy Krakowskiej. Wczoraj spisałem z niego numery serii, dane kotła i takie tam. Masz pod ręką coś do pisania?

Sen uciekł gdzieś w siną dal. Prezes zaczynał mnie zaciekawiać. Nigdy nie słyszałem go tak podekscytowanego. Sięgnąłem po kawałek papieru i długopis, a następnie starannie zapisałem spływające przez słuchawkę numery. Gdy połączenie zgasło, usiadłem za biurkiem i uniosłem pokrywę laptopa. Zaświeciła oślepiającym blaskiem. System operacyjny załadował się i połączył z siecią. Wpisałem numery Prezesa w wyszukiwarkę i rozpocząłem segregację wyników. Kiedy skończyła, nie mogłem uwierzyć w to co widzę. Jeszcze raz przepisałem z kartki numery seryjne… Wynik był podobny. Sięgnąłem po telefon. Wybrałem ostatni numer na liście odebranych połączeń i czekałem aż kolejne zostanie nawiązane.

– Ty dobre numery mi podałeś?! – Zacząłem od pytania.

Prezes powoli przedyktował mi jeszcze raz wszystkie cyfry. Sprawdziliśmy je wspólnie na głos. Nie pomylił się.

– To nie możliwe. – Stwierdziłem. – Musiałeś się pomylić spisując z gruntu.

– Niemożliwe Covalus, numer nabity jest czterokrotnie. Na wszelki wypadek przepisałem go cztery razy. Nawet zdjęcia porobiłem. Sprawdzałem i absolutnie nie ma mowy o pomyłce.

Jeszcze raz spojrzałem w ekran komputera. Wyglądało to nieco komicznie. Miałem bowiem przed sobą BR52 1187 stojący w hali muzeum kolejnictwa Hanowerze. Pięknie odnowiony i błyszczący. Nie przypominał truchła jakie wjechało wczoraj do naszej hali.

– Jutro zapodam temat komuś kto to sprawdzi. – Powiedziałem.

– Dzięki. Ja już zgłupiałem i kompletnie nie wiem co myśleć.

Gdy się rozłączył zacząłem zbierać myśli do kupy. Dwie maszyny o tym samym numerze? To musiała być pomyłka. Z pewnością mój stary znajomy coś będzie o tym wiedział. Natura była jednak silniejsza. Pokonała mnie sennością i zmuszony byłem wrócić pod kołdrę.

***

Wykręciłem numer berlińskiego telefonu na drugi dzień rano. Zaraz po przebudzeniu. Pokrótce przedstawiłem sytuację dyktując numery spisane przez Prezesa i nie wspominając o wynikach mojego śledztwa. Przyjaciel obiecał oddzwonić jak tylko się czegoś dowie. Długo na odpowiedź nie musiałem czekać. Przyjaciel był tak samo zdumiony jak ja. Skontaktował się z hanowerskim muzeum i poprosił o podanie danych tamtejszego parowozu. Porównał z moimi danymi.

– Unglaublich! – Zakończył rozmowę.

Potwierdziłem. Wyglądało na to, że mieliśmy dwie takie same maszyny. Zrobiłem sobie kawę i usiadłem przed komputerem. Popijając gorzki i rozgrzewający płyn, myślałem jak to w ogóle było możliwe, że dwie maszyny nosiły jeden i ten sam numer. Zastanawiało mnie to, szczególnie że obie były wyprodukowane przez nadzwyczaj skrupulatnych Niemców. Żadne rozsądne wytłumaczenie nie chciało mi przyjść mi do głowy. Znów odezwała się komórka. Tym razem na wyświetlaczu zobaczyłem ducha przeszłości. Osobę na widok której ciepło robiło mi się wokół serca. Odebrałem…

– No witam panią Struzik, kopę lat.

– Cześć Covalus. Co ty tam znowu knujesz z parowozem 52 1187?

Anna jak zwykle waliła prosto z mostu.

– A skąd Pani Profesor się o tym wywiedziała? – Zapytałem przekornie.

– Masz chwilę?

Jako człowiek bezrobotny uznałem, że miałem zdecydowanie więcej niż chwilę.

– Mam.

– Zapraszam do gabinetu, jestem dziś do szesnastej. – Odparła. Nie musiała mnie długo prosić. Niektóre kontakty lubiłem odświeżać. Piękne kobiety miały w tym względzie absolutne pierwszeństwo. Odburknąłem szybko, że już idę i zebrałem się do zrobienia się na bóstwo.

***

Anny upływ czasu nie dotyczył. W świetle penetrującym pokój przez małe okno gabinetu wyglądała prześlicznie. Dyskretnie spojrzałem na jej palce, szukając obrączki. Nie zauważyłem takowej i gdzieś w głębi, coś odetchnęło z ulgą. Usiadłem naprzeciw czekając na to co powie. Mógłbym tak patrzeć na nią w milczeniu przez cały dzień, ale nie pozwoliła mi na to.

– No więc powiesz mi o co chodzi? – Zaczęła.

Dopiero teraz doszło do mnie, że nie wiem skąd pani Profesor posiada informację o moich działaniach. Nie czułem się z tym faktem komfortowo.

– Po kolei. Skąd wiesz, że pytałem o ten parowóz?

– Tu Cię boli… – Uśmiechnęła się tajemniczo.

– Boli? Przecież to nie Twoja działka.

Wstała i ciągle się uśmiechając podeszła do okna. Zimowe słońce łagodnie obrysowywało sylwetkę.

– Nie moja działka, może masz rację. Aczkolwiek nie do końca. Kiedyś w hanowerskim muzeum starszy mężczyzna urządził awanturę. Miało to miejsce w momencie uroczystego uruchomienia parowozu BR52 1187. Mężczyzna ów twierdził, iż widział ten parowóz w Oświęcimiu kiedy to uczestniczył w załadunku pociągu, który tam przyjechał. Żądał, aby ta informacja znalazła się w muzealnym opisie maszyny. Muzeum czułe na punkcie nazistowskich zbrodni, zaczęło dokładnie badać historię parowozu. Nie znaleziono nic, co by potwierdzało słowa mężczyzny. Ówczesne niemieckie gazety głośno komentowały ten fakt. Cytowano oryginalne dokumenty, dzienniki służby maszyny itp. Parowóz nigdy nie był w Oświęcimiu, ani na terenie Generalnej Guberni. Mężczyzna wrócił do kraju i zwrócił się do Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Nadal twardo podtrzymywał swoją wersję. Kolega prosił o sprawdzenie tego co mówił. Zrobiłam to dość dokładnie. Kazimierz Zwardoń, nr. 23341, przebywał w obozie do końca wojny. Osobiście twierdzę, że się nie mylił. Wtedy nie potrafiłam tego udowodnić i zarzuciłam sprawę. Dziś dzwoni do mnie kustosz muzeum z Hanoweru z pytaniem dlaczego znów grzebię w przeszłości. Przecież oni już mi wszystko wyjaśnili. Wiesz, Niemcy nie lubią tego typu rozgłosu ani niespodzianek. Zdziwiłam się okrutnie i poprosiłam o nazwisko i telefon dzwoniącego. Trochę ich zabajerowałam, że mam nadgorliwego studenta i pragnę go uspokoić. Podali mi nazwisko i numer. Przekręciłam do gościa i odezwał się nasz wspólny znajomy. Dalej to już tylko pozostało wybrać Twój numer…

Przerwała i usiadła naprzeciw mnie. Milczałem i analizowałem to co usłyszałem. Sprawa zaczynała się gmatwać.

– Czy można porozmawiać z tym człowiekiem?

– Pewnie tak.

Anna zaczęła przeszukiwać notesy z telefonami leżącymi na jej biurku. W dobie komputerów, telefonów komórkowych, pamięci masowych przechowujących całe książki telefoniczne, wydało mi się to nieco staroświeckie. Ale miało swój urok. W końcu znalazła właściwy i sięgnęła po telefon. Po skończonej rozmowie była bardzo blada.

– Kazimierz Zwardoń nie żyje… Jego córka powiedziała, że został zamordowany.

Zamurowało mnie.

– Jak to się stało? – Spytałem.

– Został zastrzelony rok temu.

Takiej odpowiedzi zdecydowanie się nie spodziewałem. Nie wiedziałem co powiedzieć.

– Idziesz zobaczyć ten cholerny parowóz? – Spytałem Anny.

Zgodziła się z ochotą. Wstałem i podałem jej płaszcz. Ubrała się szybko i wyszliśmy na długi korytarz uniwersytetu. Zeszliśmy na dół i znaleźliśmy się przed fontanną z nagim facetem ze szpadą. Jemu nie było zimno, ale lodowaty wiatr uderzył mnie w twarz swoimi ostrymi igiełkami. Poprawiłem szalik. Anna czekała cierpliwie. Jak skończyłem, ruszyliśmy w kierunku rynku. Nie uszliśmy daleko. Drogę zajechało nam czarne auto. Przednie drzwi samochodu otworzyły się i wysiadł z nich barczysty mężczyzna. Podstawił mi pod oczy rozłożoną legitymację.

– Wojewódzka Komenda Policji we Wrocławiu Wydział Kryminalny. Komisarz Tomasz Kot. Państwo pozwolą ze mną.

Lekko się wpieniłem, bo nie za bardzo pasowała mi zmiana planów.

– Zaraz, zaraz, w jakiej sprawie. – Zacząłem wojowniczo.

– Morderstwa pana Zwardonia. – Odpowiedział policjant.

Zatkało mnie, ale nie chciałem ciągnąć tej rozmowy naprzeciw zakładu pracy Anny. Zbyt wiele osób nam się przyglądało. Wsiedliśmy do czarnego auta i rozpoczęliśmy podróż w kierunku ponurej budowli przy ulicy Podwale. Swoje obowiązki wypełniała w tym miejscu od lat trzydziestych XXw., i choć władza się zmieniała, to przez te wszystkie lata jej przeznaczenie było stale takie samo.

***

Monachium, dzisiaj.

Młody mężczyzna powoli wchodził po zakręconych, drewnianych schodach na pierwsze piętro dużej willi na przedmieściach. Szedł do gabinetu, do którego miał nadzieję, już nigdy nie wchodzić. Pokoju zamkniętego rok temu na cyfrowy zamek. Mężczyzna skręcił w lewo i stanął przed bogato zdobionymi drewnianymi drzwiami. Tylko on wiedział, że są to okładziny kryjące tytanowe blachy.

– Złudzenie. – Pomyślał. – Jak wszystko co się wiąże z operacją “Anzahl Todt”.

Spojrzał na mieszczący się po lewej stronie pulpit z numerowanymi przyciskami. Wziął głęboki oddech. Jeszcze dziś rano miał inne plany. Obudził się z lekkim bólem głowy. Efekt wczorajszego spotkania z luksusową “damą do towarzystwa” i dwudziestopięcioletniej whiskey, która była o kilka lat starsza od jego towarzyszki. Miała ciało warte ceny jaką zapłacił. Starannie zanotował jej numer telefonu. Stać go było na wielokrotne kosztowanie tej przyjemności. Dziś miał zamiar spróbować jej po raz drugi. Precyzyjne planowanie popołudnia przerwał jednak szyfrowany satelitarny telefon. Milczał od ponad roku. Każde jego ożywienie sprawiało, że serce mężczyzny pokrywał lód. Wróciły wspomnienia, które starał się utopić w alkoholu. Dlatego niechętnie sięgnął po słuchawkę i nie odzywając się wysłuchał meldunku. Był on niezwykle krótki i treściwy. Rozmowa skończyła się krótkim przejawem emocji:

– Znów się zaczęło… “Anzahl Todt”. Trzeba zabliźnić rany.

Podano mu dwa nazwiska, które zapamiętał bez trudu. Miał do tego dar. Był najlepszym księgowym w kraju. Rozmówca rozłączył się. Reszta należała do mężczyzny. To on uruchamiał tryby maszyny, która odpoczywała przeszło trzysta sześćdziesiąt dni. Niestety… Szybko wystukał kombinację cyfr na ścianie. System wyszedł ze stanu czuwania. Zaczął dezaktywować zabezpieczenia. Po około sześćdziesięciu sekundach zapaliła się zielona lampka. Mężczyzna pchnął ciężkie drzwi i wszedł do gabinetu. Za sprawą klimatyzacji działającej na okrągło nie czuło się tu zaduchu ani innych zapachów. Wystrój gabinetu nawiązywał do czasów minionych. Do czasów ojca mężczyzny. Pod ścianami dominowały wysokie regały z książkami w bogato zdobionych skórzanych obwolutach z wygniecionymi złotą czcionka tytułami. Na środku gabinetu stało masywne biurko z blatem, na którym położono grubą szybę. Nie było na niej najmniejszego okruszka kurzu. Stał na nim ciekłokrystaliczny monitor niewiele grubszy od kartki papieru. Mężczyzna ściągnął z fotela białą narzutę i usiadł przy biurku. Wysunął spod głównego blatu klawiaturę i wstukał dwunastocyfrowy kod. Ekran zajaśniał i ukryty gdzieś komputer zaczął wyświetlać dane. Mężczyzna uruchomił program pocztowy i zaczął szyfrować cztery wyrazy. Były nimi usłyszane wcześniej imiona i nazwiska. Kolejne do kolekcji wielu, które zostały zaszyfrowane w tym pokoju. Kiedy skończył, odchylił się do tyłu i spojrzał na olbrzymi obraz wiszący przed nim na ścianie. Przedstawiał starszego mężczyznę w czarnym mundurze. Był w stopniu SS-Standartenführera Na lewym rękawie, poniżej łokcia miał okrągłą tarczkę wielkości małego spodka od herbaty, dookoła którego przyszyto sznurek zbliżony do tego jak nad otokiem czapki. Był on tylko znacznie cieńszy. Wewnątrz tego okręgu, podobnego koronie, widniało haftowane, srebrne, gęsie pióro. Nad prawą kieszenią miał przypięty symbol swastyki. Wyglądał jakby był odlany z brązu, a od dołu miała założone buty. Na jej otaczającej ją szarfie wpisano jakiś wyraz, ale z tej odległości trudno było go odczytać. Zresztą, znał go na pamięć.

– Ojcze, znów musimy posprzątać. – Szepnął patrząc w namalowane oczy. Nie uzyskał odpowiedzi.

Jego głos rozszedł się i zaginął. Mężczyzna wstał i starannie przykrył krzesło białą narzutą. Komputer zgasł samoczynnie. Uruchomiły się zabezpieczenia. Syn opuścił pokój ojca, drzwi same zamknęły się za nim. Wszystko zamarło, poza klimatyzacją.

***

Inny mężczyzna spał głęboko w malutkim domku na Korsyce. Kiedy się obudził, było głębokie popołudnie. Usiadł na łóżku i spojrzał na rozświetlony ekran swojego laptopa. Olbrzymia koperta migotała natrętnie. Korsykanin odebrał pocztę i wczytał się w ciąg, dla osób postronnych, bezsensownych liczb. Jego analityczny umysł szybko skorzystał z właściwych algorytmów i odczytał wiadomość. Jej treść nie była skomplikowana. Zawierała dwa nazwiska i hasło gotowości. Resztę miał przynieść listonosz. Zwykła poczta była nadal potrzebna w tym zawodzie. Wszak jest bezpieczniejsza od tej elektronicznej. Miał około dwóch dni na przygotowania. Dla niego było to aż nadto. Tylko jedno z nazwisk było dość trudne do wymówienia. Tak naprawdę to nie miał pojęcia jak to zbitkę znaków wyartykułować. Miał tylko zapamiętaną niemą kolejność. Układającą się we frazę: Anna Struzik.

<< Wstęp; Rozdział II – Przesłuchanie >>

Powrót do spisu treści

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *