Część VII – 00-48-6 Zug
Po obiadku wróciliśmy z Kalotą na nasz plac. Za nami powlekli się współodpowiedzialni za zaistniały bajzel – Anna i Nowak. Na miejscu zaczęliśmy oglądać betonową ścianę. Kalota postanowił wspiąć się wyżej na wzniesienie i tam też przyjrzeć się zjawisku. Ja zaś w aktualnej panoramie firm szukałem jakieś spółki “złota rączka”, która pomoże nam rozwalić ścianę. Telefon przy moim pasku zadryndał. Kalota się meldował.
– Chodźcie tu na górę, na zboczu jest ścieżka.
Brzmiało zachęcająco. Ścieżka owa była dosyć stroma i usłana krzakami o ostrych kolcach. Na szczęście potężne ciało Kaloty dokonało nieco zniszczeń w owej roślinnej obronie. Idąc po śladach przyjaciela w moje ręce i nogi wbijały się tylko pozostałe kolce. Gdy dotarłem na górę przypominałem jeża. Anna i Nowak także. Osobiście postanowiłem podziękować Kalocie za to szczęście. Nie miał szans mimo swojej potęgi, bo do listy dopisali się detektyw i profesor. Ślęczał na górze nad jakimś kanałem. Zajrzałem mu przez ramię. Pokrywę dawno ktoś ukradł. Czarny otwór przypominał standardowy kolektor. Na bocznej ścianie przymocowano metalowe klamry dla obsługi. Te w zasięgu ręki wydłubali złomiarze.
– Po co kanał na wzniesieniu? Dumał Kalota.
Rzeczywiście usytuowanie tego włazu rewizyjnego było dziwne. Jakoś nienaturalnie prowadził wprost do naszej góry. Kalota wyjął ze swojej torby dużą latarkę. Kurcza, ten facet miał tam wszystko. Brakowało składanego czołgu na wszelki wypadek. A może się myliłem?
– Covalus, górne stemple są wyrwane, ale jak się zwiesi człowiek, dosięgnie tych ocalałych.
– No to fajnie, wracamy? Nie uśmiechało mi się tam włazić.
– Nie, rozejrzymy się trochę. Najpierw ja Ciebie spuszczę a potem pozostali mnie.
– Niezły plan… Nie wejdę tam.
Kalota nie znosił protestów. Chwycił mnie za nadgarstki i powoli umieścił w otworze. Starałem się nogami dostać ocalałych stempli. Wreszcie moje obie stopy znalazły oparcie. Kalota nadal trzymał mnie za ręce.
– Teraz znajdź te niższe…
Trafiłem po chwili. Puścił moją jedną dłoń. Zakotwiczyłem w śliskim metalu obok kolana.
– Mam…
Drugą dłonią oparłem się o ścianę i zsunąłem nieco niżej. Aż nogi i dłonie twardo trzymały się w klamrach. Zrobiłem miejsce dla Kaloty. Miałem pewne obawy o wytrzymałość. Gdyby klamry zarwały się, te kilogramy spadną mi na głowę. Przerażająca myśl. Jednocześnie niezły argument do zejścia w dół. Nie czekając na rozkazy dyżurnego rozpocząłem schodzenie. Powietrze było rześkie bez śladu stęchlizny. Tak jakby na dole nie było wody. Na razie nie widziałem absolutnie nic. Dopóki trafiałem w klamry nie było takiej potrzeby. Kalota nakazał naszym współpracownikom poczekać na górze i sam lazł za mną. Droga dłużyła się niemiłosiernie. W ciemności trudno było mi ocenić jak głęboki jest kanał. Kalota na razie też wyłączył latarkę. Musiał mieć wolne ręce. Po dziesięciu minutach klamry skoczyły się i dotarłem do dna. Wąski klaustrofobiczny otwór zmienił się w przestronny tunel. Kalota stanął obok mnie i zapalił latarkę. Pierwsze, co ujrzeliśmy to leżący nieopodal szkielet w dżinsowych spodniach. W zeschniętej dłoni trzymał ucięty stempel. Ten amator metali nie dotrze już do punktu złomu. Kalota przeżegnał się i skierował światło w głąb tunelu. Przez jego środek biegł tor. Przy jego lewej stronie widniała betonowa krawędź ładunkowa. Kończyła się betonową ścianą. Tunel zakręcał lekkim łukiem w prawo. Światło latarki nie wystarczało, aby zobaczyć, co jest za zakrętem. Jedynie co dało się stwierdzić, to fakt że tor opadał w dół. Schodził łagodnie pod ziemię. Kalota spojrzał na mnie. W jego oczach pojawił się dziwny blask. To samo co w moich…
– Ile ta Twoja lampka wytrzyma? Spytałem.
– Jeszcze ze dwie godzinki poświeci.
– Rozejrzymy się troszkę.
Kalocie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ruszyliśmy ostrożnie do przeciwległej ściany. W promieniach niewielkiej latarki zamajaczył prostokątny kształt. Do betonowej ściany przymocowano skrzynkę. Na pokrywie widniał napis Kennzeichenlicht. Kalota odchylił metalową pokrywę. W środku był pojedynczy wyłącznik. Sięgnął do niego ręką.
– Stój ! Wrzasnąłem.
– Co jest?! Cofnął dłoń.
– Oglądałeś czterech pancernych. Jak to jest zaminowane?!
– Pisze Oświetlenie.
Zanim zdarzyłem powtórnie zaprotestować nacisnął guzik. Rozległo się ciche buczenie i eksplodowały kaskady światła.
– Widzisz bohaterze.
Widziałem wreszcie ogrom budowli. Sklepienie było łukowate i pod nim zawieszono lampy. Pojedynczy tor z pełną skrajnią, na stalowych podkładach położono w środku. Po prawej stronie był chodnik dla pieszych. Nasz nieżywy złomiarz leżał na jego brzegu. Puste oczodoły makabrycznie wpatrywały się w nas. Kalota zgasił latarkę i poszedł chodnikiem w głąb tunelu. Cóż było czynić, poszedłem za nim. Szliśmy lekko w dół. Wnętrze budowli było suche, tak jakby ktoś specjalnie wykonał dlań dobre odwodnienie. Gdy tylko zakręt skończył się zobaczyliśmy pociąg. Właściwie najpierw lokomotywę. Br 52 z wroną na pokrywie dymnicy. Dziwny mikroklimat panujący w tunelu sprawił, iż była jak nowa. Za parowozem doczepiono dwa dwuosiowe wagony. Za nimi platformę na której były worki z piaskiem i armata PLOT 37 mm. To był cały skład 00-48-6 Zug.
– Mizerniutki. Stwierdził Kalota
Podszedłem do drzwi pierwszego wagonu. Nie miał żadnych oznaczeń, tylko ochronne barwy. Już miałem pociągnąć za uchwyty, aby je uchylić, gdy mój wzrok padł na zwój kabli wybiegających dołem. Takie same kable wiły się między osiami i łączyły gdzieś pod spodem.
Schyliłem się.
– Dawaj te swoją lampę. Wyciągnąłem w międzyczasie rękę do Kaloty.
Podał mi zapaloną. Powoli wodziłem promieniem po wiązce, aż dotarłem do jej końca. Była to bomba lotnicza 250 kg umocowana pod podłogą wagonu. Za nią jeszcze jedna i kolejna. W sumie 6 sztuk. Przeszedłem pod drugi wagon. To samo. Na platformie kable kończyły się w podłużnych skrzynkach. Skrzynki nie miały oznaczeń, ale pewnie cukierków dla dzieci nie zawierały. Wróciłem do parowozu. Kabelki biegły do tendra… Na oko materiałów wybuchowych było około tony.
– Lepiej nie dotykajmy tego pociągu, bo za jego pomocą można w Wałbrzychu depresję zrobić.
Kalota też oceniwszy sytuację cofnął się o dwa kroki do tyłu. Potem nagle się przewrócił. Zaczepił nogą o kolejną skrzynkę. Ta na szczęście nie była do niczego podłączona. Wieko odpadło z głuchym zgrzytem. Dyżurny zasłonił uszy, ale gdy nic nie wybuchło wstał. Ja zaś miałem mokro w spodniach.
– Kurwa Kalota ! Podsumowałem jego zgrabność.
– Czego, też się zlałem.
Machnąłem nań dłonią i wziąłem dwa głębsze oddechy. Zajrzałem do skrzynki. W środku leżał złożony MG 34 wraz z podstawą. Oraz dwa karabiny automatyczne FG42. Kalota wyciągnął jeden i sprawdził. Były nasmarowane i w pełni użyteczne. Dyżurny rozejrzał się wokół i znalazł amunicję.
– Pamiętasz co ten Twój komórkowy koleś mówił, że ktoś chce nas odwiedzić i ma złe zamiary.
– Ano. Burknąłem i sięgnąłem po drugi karabin.
– Pokażemy mu prawdziwą polską gościnność.
– Przecież trzeba krzewić tradycję ludową.
– Zastawimy stół czym się da. Podsumował Kalota i zarzucił na plecy MG34. Ja wziąłem podstawę.
Potem rozejrzeliśmy się jeszcze trochę. Tunel za pociągiem urywał się gwałtownie. Tory kończyły się betonowym kozłem uporowym. Za kozłem dobudował ktoś metalowe drzwi.
Niestety na nich też wisiały dwie bombki 250 kg. Nawet nie zbliżaliśmy się. Tylko Kalota odnalazł jeszcze jedną skrzynkę. Dozbroiliśmy się w całkiem dobre granaty. Każdy po cztery sztuki. Omijając szerokim łukiem parowóz i wagony naszpikowane dynamitem ruszyliśmy z powrotem. Nagle dyżurny przystanął i przywarł do ściany. Delikatnie położył broń na podłodze i odbezpieczył trzymany FG42. Ja zrobiłem to samo. Tunel niósł bowiem wyraźnie ludzkie głosy. Czyżby goście przybyli wcześniej niż się spodziewaliśmy? Przetoczyłem się pomiędzy szyny i zamarłem obserwując przedpole. Kalota przykleił się do ściany. Widziałem tylko jego czujne oczy. Koszmarny teleturniej zaczynał się. Zaraz będziemy mieć swoją chwilę prawdy. Lekko spojrzałem za siebie. Br52 wpatrywał się we mnie pustymi reflektorami. Niech no który trafi w wyładowany trotylem parowóz. Przynajmniej będzie szybko…
Koniec części VII
Powrót do listy opowiadań z 2006r.
0 Comments