Kot nerwowo krążąc po pokoju dopijał kolejną kawę. Patrząc na to tempo zacząłem obawiać się o jego ciśnienie. Byliśmy zamknięci w moim mieszkaniu jak zwierzęta w klatce. Gdzieś w pobliżu krążyła wściekła puma z bardzo konkretnym zadaniem. Pozbawienia nas życia. To było przerażające. Kalota leżał na wersalce i co rusz podsuwał nam swoje nowe pomysły rozwiązania sytuacji.
– Może uciekniemy do Gwatemali? – Drapał się po głowie. – Tam nas nie dopadnie.
Nie ma co. Genialny był z niego strateg…
Na szczęście policjant nauczył się go ignorować. Ja zaś posiadłem tę umiejętność już bardzo dawno temu.
Na dworze nadchodziła kolejna noc. Śnieg lekko prószył przyozdabiając poręcze balkonu białymi obwolutami. Wstałem od biurka aby opuścić roletę. Za przeszklonymi drzwiami zobaczyłem tłustego gołębia siedzącego w kącie tarasu. Nienawidziłem tych ptaków. Potrafią zapaskudzić całą dostępną przestrzeń w kilka sekund. Ten drań postanowił sobie u mnie przenocować. Niedoczekanie jego! Otworzyłem drzwi i wypadłem na loggię. Przestraszony gołąb, trzepocząc skrzydłami bez ładu i składu, odbijał się od poustawianych tu skrzynek i ścian próbując wyrwać się z niebezpieczeństwa jakie dla niego stanowiłem. Musiał w tym zamieszaniu stracić moduł GPS bo nie był w stanie poderwać się dolotu. Uderzył o poręcz i natarł na mnie. Kucnąłem i uruchomiłem dłonie niczym działko przeciwlotnicze. Przerażony „latający sracz” oberwał kilka razy i w końcu otrzeźwiawszy, odleciał w siną dal. Już chciałem unieść się do pionu gdy szyba za moimi plecami eksplodowała. Ostre drobinki klejonego szkła zaatakowały moje plecy. Część z nich zapragnęła wpaść mi za kołnierz. Z całkiem niezłym skutkiem. Błyskawicznie schyliłem się za lichy murek z cegły, za którym wcześniej siedział gołąb. Zrobiłem to odruchowo, zanim zrozumiałem tak naprawdę co się dzieje.
– Covalus nie podnoś łba! – Usłyszałem rozkaz Kota.
Nie podnosiłem. Nade mną przeleciała kolejna kula i roztrzaskała zabytkowy zegar z kukułką jaki wisiał w salonie na ścianie. Drzazgi długo i powoli opadały na parkiet. Szukałem kątem oka między nimi jakichś piórek świadczących o tym, że kukułka też oberwała. Nie znalazłem ich. Musiała odlecieć w ostatnim momencie. Odetchnąłem z ulgą. Coś ciężkiego gruchnęło za mną na podłogę. Masa i bezwładność tego upadku podpowiadała mi , że to mógł być Kalota. Byliśmy pod obstrzałem! Nagle, wychyliwszy się, policjant otworzył ogień do niewidzialnego wroga. Strzelał zza sąsiedniego murka, celując w dach przeciwległej kamienicy. Modliłem się, żeby nie trafił w czyjeś okna. Chociaż z drugiej strony jakby mu się udało to miałbym kilku wiecznie pijanych sąsiadów mniej. Jakby się nad tym głębiej zastanowić, to może wcale nie byłoby to takie złe? Nie liczyłem huków, ale nadeszła ta niewdzięczna chwila gdy skończyły mu się naboje.
– Jak zmienię magazynek, biegniesz do przedpokoju i siadasz za ścianą!
Jego głos był na tyle opanowany, że mógłby mi nim czytać bajki na dobranoc. Sypiałbym bez najmniejszych problemów, nie to co ostatnio.
– Teraz! – Znów się wychylił i raz po raz zaczął naciskać spust. Korpus zamka cofał się jak oszalały pod wpływem siły odrzutu gazów wypluwając lufą śmiercionośną lawinę ołowiu.
Uniosłem się na równe nogi i dałem skoczyłem w kierunku miejsca, które Kot wskazał mi jako bezpieczne. Prawie potknąłem się o leżącego tam i jęczącego Kalotę. Upadłem obok niego i głośno sapiąc. Ze współczuciem objąłem przyjaciela. Należała mu się odrobina ciepłych uczuć.
– Gdzie oberwałeś? – Spytałem szukając wzrokiem dziur w jego ubraniu.
– Nigdzie!
– To co tak jojczysz?
– Bo boli…
– Co cię boli? Dostałeś odłamkiem?
– Noga. Jak się zaczęło to spadłem z wersalki i pieprznąłem w mały palec. Masz pojęcie jak ja cierpię?
Ukryłem twarz w dłoniach. Może to było nie na miejscu, ale uznałem, że widok szerokiego uśmiechu na mojej twarzy może nie być przez niego odebrane w sposób odpowiedni do powagi sytuacji. Zdałem sobie sprawę, że Kot przestał strzelać. Wyskoczył gwałtownie zza rogu i gruchnął obok nas o ścianę. Oznajmił ze spokojem.
– Covalus, podziękuj gołębiowi. Ta baba miała cię jak na widelcu… Jest, gdzieś na przeciwległym dachu, ale cholera, skończyły mi się pestki. Nie miałem pojęcia, że przy was będzie trzeba nosić więcej niż jeden zapasowy magazynek.
– Wezwałeś posiłki? – Spytałem błagalnie.
– Nie…
Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem. Czułem się zdruzgotany.
– Jak to?!
– Ona chce nas wykurzyć, i jej się to uda.
– Chcesz wyjść na zewnątrz? – Kalota nadal trzymał się za lewą stopę.
– Tak panowie. Jakoś nie lubię umierać siedząc na wersalce…
– Co to za różnica? – Kalota analizował sytuację w swój szczególny sposób.
– Mamy Asa w rękawie. – Policjant sięgnął po komórkę Wojaka.
W mig zrozumiałem co miał na myśli mówiąc o tym asie. Rozmowa, którą odbył była krótka. W ciągu pół minuty streścił swój szalony plan. W zasadzie nie mieliśmy alternatywy więc nie sprzeciwialiśmy się mu jakoś szczególnie aktywnie. Poza tym on w takich sytuacjach odnajdował się stukrotnie lepiej niż my. Na koniec zwrócił się do mnie:
– Covalus, pojedziemy twoją Sienną. Mogę się założyć, że mój wóz ma już bombę pod spodem.
– A mój nie ma?
– Trzymasz go jak żubra w klatce w garażu. Będziemy mogli go dokładnie obejrzeć przed włożeniem kluczyka do stacyjki.
– A jak nie znajdziemy, a ona podłożyła nam bombę?
– Wtedy będzie bum. – Nie wiem dlaczego, ale chyba się uśmiechnął po ostatnim słowie. Kalota zaś zzieleniał i można było się obawiać, że zacznie rzygać.
– Ale gdzie do diabła chcesz jechać? – Ostrożnie uniosłem się na kolana i sięgnąłem po kluczyki do szafki, o którą się opierałem.
– Dowiesz się w trakcie.- Gdy już byliśmy gotowi, ruszyliśmy biegiem w kierunku windy. Była osłonięta grubymi ścianami. To powinno dać nam szansę na wyniesienie głowy cało z tego zamieszania, przynajmniej do garażu. W międzyczasie Kot wyjaśnił nam kolejną część swojego planu. Zamiast na wersalce mieliśmy umrzeć w ruchu. Ale co tam, przecież ruch to zdrowie.
***
Wyjechałem z podziemnej czeluści garażu i ostrożnie włączyłem się do ruchu sterując ku ul. Jedności Narodowej. O tej porze nie było tu zbyt wiele samochodów. Na całe szczęście budynek osłaniał nas od snajpera. Albo snajperki? Kot wyłuszczył cel naszej podróży więc bez problemu znalazłem drogę pośród opadających leniwie płatków śniegu i pomarańczowych, sodowych snopów świateł spływających ku pokrytej białym puchem ziemi z lamp ulicznych.
– Covalus, mógłbyś przyspieszyć trochę? Przypominam, że ściga nas bezwzględna morderczyni. – Nonszalancko zwrócił mi uwagę na naszą sytuację. Problem w tym, że realizacja jego oczekiwań nie była wcale taka prosta. Docisnąłem lekko gaz i wozem zachybotało na zakręcie. Ledwie się zmieściłem gdy tylne koła wpadły w poślizg na przetartej ze śniegu główce szyny tramwajowej wystającej tutaj nieco ponad powierzchnię płyty „węgierskiej”. Policjant zapiął pas.
– Przypominam, że ta Sienna ma letnie opony… – Mruknąłem jakby do siebie.
– A kierowca ma kurzą ślepotę. – Uzupełnił z tylnej kanapy Kalota. – Na pieszo mielibyśmy większe szanse. – Dodał po chwili.
Kot uważnie obserwował lusterka i nie zwrócił na niego uwagi. Jak tylko wjechaliśmy na Most Pokoju przestał. Zdziwiła mnie ta szybka zmiana sposobu działania, ale przyczynę poznałem niemal natychmiast.
– Jest za nami, czerwony nissan juke… Módl się aby nie zaatakowała nas w mieście.
– Wezwij posiłki, nich ją zdejmą. – Syknąłem lekko muskając hamulec, przy kolejnym poślizgu. Na niewiele się to zdało. Gdyby tylko mieli świadomość jaką mam niewielką kontrolę nad wozem to by się przesiedli na sanki.
– Nie da rady, ubiłem interes…
Chyba go zrozumiałem. Tak mi się przynajmniej wydawało. Na skrzyżowaniu Traugutta i Pułaskiego działały światła. Sygnalizator zawieszony nad jezdnią jak na złość wyświetlił czerwony sygnał. Zahamowałem odruchowo. Czerwony samochód z tyłu również. Przednie koła bezczelnie zaczęły się ślizgać. Uchwyciłem mocno kierownicę aby przypadkowo jej nie skręcić gdy ciszę wieczora rozerwał huk wystrzału. Tylna szyba mojego samochodu przestała istnieć. W przedniej pojawił się spory otwór. Mniej więcej na wysokości czubka mojej głowy. Byłaby mi odstrzeliła skalp gdybym się nie schylił za kierownicą walcząc z utratą przyczepności.
– Mogłaby nie strzelać w mieście! – Krzyknąłem. – Jeszcze kogoś postronnego trafi. Głupia pipa!
– Kobieta zmienną jest. Jedź!– Kot skulił się na przednim siedzeniu w poszukiwaniu schronienia za lichym oparciem fotela.
Bez namysłu nacisnąłem gaz, ale mój wóz nie nadawał się do dynamicznej jazdy po mieście. Nie w zimie i nie na letnich, niemal rowerowych, oponach. Przednie koła w ramach kontestacji kręciły się w miejscu. Chwilę trwało nim załapały odrobinę adhezji. W końcu się to udało i ruszyliśmy z godnością przed siebie. Na czerwonym… Z boku jakieś nerwus prawie wjechał mi w bok. Nie rozumiał, że mam na ogonie babę z bronią. Na szczęście tylko zahaczył zderzakiem i oderwał listwę od drzwi złorzecząc coś o moich rodzicach.
Ulica Krakowska była już pusta o tej porze. Majestatycznie rozpędzałem auto do prędkości nadświetlnej, co w tych warunkach oznaczało, że gnałem prawie stówą. Płatki śniegu spadały na szybę w tempie błyskawicznym. Włączyłem wycieraczki, ale dziura w szkle natychmiast uszkodziła im gumę więc na niewiele się zdały. I tak niewielka widoczność w związku z tym została ograniczona jeszcze bardziej. Modliłem się, aby nikt nie próbował wchodzić mi w drogę. Na skuteczne hamowanie nie było najmniejszych szans.
– Covalus, zabijesz nas. – Jęczał Kalota.
Nie reagowałem. Czerwone auto uderzyło z impetem o nasz tylni zderzak. Miało szersze opony i na pewno były one odpowiednie do tej pory roku. Sienna na moment przestała słuchać się kierowcy. Aby zapanować nad tym niekontrolowanym tańcem musiałem zjechać na przeciwległy pas ruchu. Dopiero po chwili udało mi się wrócić na prawą stronę, ale momentalnie wyrosła przede mną barierka przystanku tramwajowego. Nie miałem szans i musiałem się o nią otrzeć. Ze zgrzytem dartego plastiku odpadło lusterko. Całe szczęście, że tylko się otarłem o ten płotek. Uspokoiło to zdecydowanie tor mojej jazdy. Czerwony samochód nabierał impetu do kolejnego uderzenia. Nagle Kalota zanurkował pomiędzy fotele. Myślałem, że szuka schronienia, ale on triumfalnie uniósł z podłogi czerwoną butelkę gaśnicy. Zważył ją z prawej dłoni.
– Lekko przyhamuj i trzymaj kciuki. – Syknął odwracając się twarzą w kierunku przestrzeni po tylnej szybie. Nie wiem co knuł, ale zrobiłem posłusznie to o co prosił.
– Co on wyprawia? – Kot nie widział co się dzieje więc wyciągając szyję próbował się zorientować.
– Nie wiem. – Odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Czerwony wóz ponownie uderzył w nasz zderzak. Coś szczęknęło głucho. Tym razem udało mi się jednak utrzymać fiata prosto. Gdy samochód goniący nas oddalił się nie więcej niż na 3 metry od kufra mojego bagażnika Kalota gwałtownym ruchem ręki cisnął gaśnicę wprost w jego szybę. Usłyszałem huk i w ostatnim ocalałym wewnętrznym lusterku zobaczyłem jak nissan zaczyna hamować próbując rozpaczliwie złapać przyczepność.
– Nareszcie się do czegoś przydała. – Burknąłem zadowolony.
– Zwolnij! – Ryknął Kot – Ona nie może nas zgubić.
Zdziwiłem się, ale posłusznie zwolniłem. Baba mimo pajęczyny na przedniej szybie, szybko odzyskała wigor i ponownie zbliżyła się do nas na jakieś 20 metrów. Tę odległość utrzymywała przez jakiś czas, jakby bała się kolejnego naszego ataku.
– Mamy jeszcze jakieś gaśnice? – Spytał Kalota.
Nie udzieliłem odpowiedzi. Powinien się był domyślić, że jedyną jaką mieliśmy właśnie wyrzucił. Zgodnie z wydanym przez Kota poleceniem skręciłem w kierunku Brochowa, tuż przed najeżdżającym tramwajem linii 3. Czerwony wóz trzymał się z tyłu. Aby nie dać mu się zgubić znów musiałem zwolnić. Jak tylko czerwone auto pojawiło się w wewnętrznym lusterku, przyśpieszyłem. Uśpione osiedle kolejarzy zostawiliśmy po prawej. Wyglądało na uśpione. Wjechałem na kamienistą drogę prowadzącą na górkę rozrządową. Starą grupę H, pełną trupów nikomu niepotrzebnych wagonów. Skręciłem ostro w prawo, zahaczyłem o rów melioracyjny i wjechałem pomiędzy dwa tory przyjazdowe, zastawione padliną. Musiałem uważać na otwarte szeroko, przeżarte rdzą drzwi od węglarek. Wyłamane deski ze ścian wagonów krytych, leżały wokoło porozrzucane niczym wyrwane siłą niewidzialnego tornada. Na szczęście czerwony nissan miał ten sam problem z utrzymaniem zbliżonego do naszego toru jazdy. Panowała absolutna ciemność. Stare latarnie zabił czas i złodzieje kabli. Mimo tak ekstremalnych warunków, kierowca nissana nie odpuszczał. Do punktu, w którym wszystko miało się rozstrzygnąć, zostało niewiele. Minęliśmy malutką przesiekę prowadzącą do dawnej wagonowni. Jeszcze kawałek i nasza droga gwałtownie urwała się niemal po środku pola. Tarasował ją stary, powyginany, metalowy szlaban w kształcie rury. Zatrzymałem gwałtownie wóz i skuliłem się na siedzeniu. Prześladowca również zatrzymał się za nami.
– Co dalej? – Zapytałem nieśmiało.
Czekaliśmy w milczeniu, podobnie jak nasza prześladowczyni, jakby czekała ma ruch z naszej strony. Chyba zdała sobie sprawę, że jesteśmy w pułapce. Ale nie dane jej się było napawać się naszym widokiem w spokoju. Ustawiła samochód drzwiami idealnie na wysokości przesieki. To z niej właśnie wyjechał czarny wóz i z impetem wbił się w bok nissana. Pchał go przez całą szerokość drogi, aż dobił do starego wagonu. Kobieta była zakleszczona i chyba nieprzytomna. Jakby znikąd pojawili się goście z gumówką i zaczęli wydobywać zdobycz z wozu. Do mojego auta podszedł mężczyzna z papierosem w ustach. Rozpoznałem dość szybko Grabarza. Otworzył sobie drzwi od strony Kota. Śmierdzący tytoniowy wyziew wypełnił auto.
– Dobra robota, Kot. Teraz pojedziecie za nami…
Za jego plecami, z ciemności wyłoniła się laweta. Dość szybko stanął na niej czerwony nissan. Kierowca miał problem z zawróceniem w ciasnej uliczce, ale dał sobie radę wywijając na trzy, niczym na egzaminie na prawo jazdy. Ruszyliśmy w konwoju. Na przedzie czarny wóz z pokiereszowaną maską, potem laweta, a na końcu mu. Musieli mieć wzmocnione wozy. Gdyby mojego użyć jako tarana to po zderzeniu z pudełkiem zapałek na pewno by nie był w stanie wrócić o własnych siłach do swego miejsca postojowego w moim garażu. Wyjechaliśmy na ulice uśpionego Brochowa, następnie przez mosty nad pękami torów przebiliśmy się na szosę wylotową w kierunku Brzegu. Była prosta jak linijka i zaprowadziła nas do osłoniętej tujami prywatnej willi na Radwanicach. Na jej podwórku mieścił się warsztat samochodowy, oraz zakład usług pogrzebowych „Kalia”. Wjechałem i zaparkowałem wśród wraków. Kątem oka zauważyłem jak dwóch gości taszczy jak worek zakrwawioną Tatianę do wnętrza willi. Rozpoczęła się realizacja najbardziej mrocznej części planu Kota. Nie byłem pewien czy chcę w tym uczestniczyć.
***
Siedzieliśmy w salonie, który umeblował ktoś, kto miał mniej więcej takie pojęcie o sztuce dekoracji wnętrz jak ja na temat lotów na księżyc. Dostałem kieliszek drogiego koniaku w dłoń. Pawłow wsadził sobie w usta kolejnego papierosa. Rozparł się wygodnie w fotelu i zaciągnął się dymem tak mocno, że aż mnie zakuło w piersi.
– Moi ludzie ją obrobią. Trochę to potrwa. Na szczęście nasze prosektorium jest dobrze wygłuszone. – Oznajmił niemal wesoło.
W sumie to niemal mi zaimponował. W końcu nie każdy ma w domu dobrze wygłuszone prosektorium. Osobiście wolałbym osobny pokój na makietę kolejową, z dźwiękoszczelnymi drzwiami, aby żadna baba mi nad głową nie burczała. Jak w każdej branży, podobnie przy metodach Grabarza, dobry warsztat to podstawa. Sącząc koniak patrzałem bezmyślnie na pozłacany zegar na stole przede mną. Minęły jakieś dwie godzin gdy do pokoju wszedł barczysty facet i szepnął coś Pawłowowi do ucha.
– Panowie, nasza podopieczna to prawdziwy zawodowiec. Poza zaszyfrowanym numerem telefonu, nie wie nic o swoim zleceniodawcy. Wygląda też na to, że nie wie nic o was ponad to co powinna wiedzieć aby wykonać zadanie. Przykro mi. – Grabarz szeroko rozłożył ręce. Sprawiał wrażenie jakby mu było wstyd za jego podwładnych. – Co do mojego brata to nadepnęły mi na odcisk rosyjskie służby specjalne. – Kontynuował. – Partacze. Daleko im do dawnego, dobrego KGB, powinni zacząć ode mnie. Teraz będą tego żałować. – Grabarz zacisnął prawą dłoń w pięść i uderzył o lewą. Zdaje się, że ktoś w Rosji będzie miał przechlane. Ale to nie moja działka.
Kot wstał ze swojego fotela lekko wzburzony.
– Spodziewam się… – Burknął nalewając sobie kolejną porcję złocistego trunku do szklanki.
Grabarz również wstał z fotela i zapalił kolejnego papierosa.
– Nie ma na co czekać panowie, pora umierać. Rozbierajcie się! – Władczo wydał polecenie.
Oniemieliśmy. Poza Kotem. Ten szybko zdjął ubranie. Ja z Kalotą zrobiliśmy to dopiero po dłuższej chwili ponaglani gestami i pomrukami Grabarza.
***
Ubrania były nowe. Wyglądaliśmy jakbyśmy co dopiero wyszli ze sklepu odzieżowego. Nie pytałem Kota skąd mają nasze dokładne rozmiary. Tej części dealu z Grabarzem policjant nam nie objaśnił. Może to i lepiej? Dla mnie był on już zbyt przerażający. A jak się domyślałem był to skromny początek. Pawłow obejrzał nas i cmoknął z podziwem.
– Ślicznie chłopaki. Mógłbym pracować jako doradca w sprawach mody… Prawda?
– Po raz pierwszy karabiny maszynowe zadebiutowałyby na wybiegach. – Mruknąłem pod nosem. Na całe szczęście na tyle cicho, by nie wkurzyć gospodarza. Ten zaś wstał i machnął na nas ręką. Ruszyliśmy za nim. Weszliśmy do wąskiego korytarza o betonowych ścianach. Prowadził on do prosektorium. Pokój był oświetlony jasnym diodowym światłem. Wypełniały go cztery stoły o blatach ze stali nierdzewnej. Całkiem jak z amerykańskich filmów o laboratoriach policyjnych. Obok stały szafki z różnymi przyrządami do oporządzania zwłok. Na stolach leżeli trzej mężczyźni w naszych ubraniach. Zupełnie do nas niepodobni.
– Nasi zmarli są już gotowi. – Poklepał z uśmiechem jednego z nich po policzku. Uśmiech nie został odwzajemniony.
– Przecież widać kompletny brak podobieństwa. – Podsumowałem plan, który ani trochę nie wydał mi się genialny.
– Słuszna uwaga panowie, ale to jeszcze nie koniec. Wydarzy się wypadek, straszny wypadek… – Pawłow zaciągnął się głęboko dymem. – Dwa samochody spowiją płomienie, zanim pobiorą DNA i inne, znajdą Wasze dokumenty w pobliżu, gdyż podczas zderzenia saszetka jednego z was wypadnie przez przednią szybę, na tyle daleko, aby przetrwać. Pan, Panie Covalus, nosi charakterystyczny łańcuszek, mam rację? – Chwyciłem się niego odruchowo, a on kontynuował niezrażony. – Srebro nie topi się tak szybko. Najtrudniej będzie z panem Kalotą, ale podmieniliśmy już zdjęcia zębów u pańskiego dentysty. – Jego uśmiech mógł zdobić bilbord reklamujący pastę do zębów. – Teraz najważniejsze: Uderzy w was samochód prowadzony przez naszą gwiazdę… – Grabarz podszedł do czwartego stołu. Ten był przykryty złotą folią, używaną do ratowania ludzi przed wyziębieniem. Zdecydowanym ruchem zrzucił ją na podłogę. To co pod nią ujrzałem, sprawiło, że prawie mój obiad zapragnął się przewietrzyć. Leżące ciało było zmasakrowane. Nie było miejsca z nienaruszoną skórą. Ktoś odwalił kawał profesjonalnej roboty. Grabarz pochylił się nad częścią, która kiedyś była twarzą i dmuchnął w nią dymem. Ciało poruszyło się i próbowało zakaszleć. Olbrzymi ból uniemożliwił jednak tą czynność. Ze zmasakrowanych ust wydobył się tylko cichy jęk. Kalota padł na kolana i oddał zawartość żołądka do studzienki odpływowej z głośnym rzężeniem. Grabarz zupełnie się tym nie przejął i kontynuował swój wywód. – Tatiana Skoraja, zabójczyni mojego brata. Obecnie utrzymywana przy życiu dzięki wiedzy mojego człowieka, którego w niektórych kręgach nazywają „Morzem Miłości”. Nie możecie panowie zaprzeczyć, że to genialny farmaceuta, tworzący własne, cudne specyfiki. Dziś naszpikował tą sukę kilkoma swoimi wynalazkami. Pierwszy z nich nie pozwala jej odejść, drugi stracić przytomności, a trzeci zwiększa doznania bólowe ponad przeciętność… To taki mój mały bonus na koniec. – Pochylił się nad stołem. – Tatiano, to jeszcze nie koniec, mam nadzieję, że mnie słyszysz i żałujesz.
Odwróciłem głowę. Mimo, że miałem na uwadze zawód tej pani i jej ostatnie zlecenie, nie popierałem metod tutaj stosowanych. Naziści przy Grabarzu byli oazą dobroci i humanitaryzmu.
Pawłow przykrył Tatianę folią. Jego ludzie zaczęli wynosić po cichu ciała ubrane w nasze ciuchy. Zanim zabrali się za kobietę, wyszliśmy z powrotem do pokoju. Kolejny raz poprosiłem o coś mocniejszego do picia. Dostałem szklaneczkę, którą musiałem dopełnić aby specyfik miał moc mogącą ukoić moje zszargane nerwy.
-Te zwłoki, które mają nas udawać… – Próbowałem zadać pytanie, ale Grabarz wszedł mi w słowo zgadując co chce wiedzieć.
– Bezdomni. Ostatnio dużo ich zamarza. Takie życie. My ich chowamy za państwowe pieniążki. Tych trzech jest sprzed tygodnia. Ich pogrzeb już się odbył. Przynajmniej tak twierdzą wystawione faktury. – Znów ten uśmiech z jak reklamy…
Trzymaną w ręku szklanicę wypełnioną do połowy bursztynowym płynem wlałem w siebie nieprofesjonalnie, jednym haustem. Gdzieś pod czaszką rodziła mi się myśl, że w tym wszystkim zaszliśmy za daleko. Jednocześnie przed oczyma stanęła mi Anna. Ktoś kolejny raz dolał mi alkoholu. Upiłem łyk. Potem kolejny i dziwnym trafem wątpliwości zniknęły. Nie ja rozpocząłem tę wojnę, ale obiecałem sobie, że ja ją skończę. A, że wojna jest okrutna to muszą być ofiary. Cieszyłem się, że nie mi przeznaczono tę rolę.
Nasze ciała wsadzono do mojej Sienny. Pozwolono mi ją osobiście poprowadzić przez noc na miejsce kaźni. Było to moje małe z nią pożegnanie. Służyła dzielnie przez tyle lat. Tym razem odda mi ostatnią przysługę. Wyjątkowo tym razem moi pasażerowie nie komentowali niczego. Nie mogłem tylko włączyć ogrzewania. Gdybym to zrobił mogłoby zacząć lekko zalatywać, a tego nikt by nie chciał.
Skręciłem do punktu docelowego jaki mi wyznaczono zanim wyjechaliśmy. Była to boczna, polna droga prowadząca w ciemną dal w Radwanicach. Czerwony wóz Tatiany, z nią w środku, już tam stał. Grabarz osobiście zaserwował jej środki pobudzające. Wyszedłem z samochodu, a moje miejsce zajął fachowiec. Sienna uderzyła w bok nissana z taką siłą, że kierowca wyszedł lekko zataczając się. Przy blasku latarek przełożono „moje” zwłoki za kierownicę. Potem wszystko oblano benzyną, a z worków wysypano świeży śnieg zasypując ślady lawety. Buchnęły płomienie. Grabarz zaordynował odjazd. Na odchodne słyszałem przeraźliwy krzyk cierpiącej Tatiany. Po takiej dawce alkoholu zupełnie mi jej nie było żal.
Na szczęście, po zatrzaśnięciu pancernych drzwi z szybą grubą na dwa centymetry nie docierał do wnętrza samochodu Grabarza.
– Co teraz? – Spytałem siedzącego obok Kota.
– Hiszpania… – Odpowiedział w zamyśleniu.
Wyjechaliśmy jeszcze ten samej nocy. Samochodem Grabarza, nową spluwą dla Kota i gotówką. Nie powiem aby mi się podobały te prezenty więc nie omieszkałem znów napastować Kota.
– Dlaczego Pawłow jest taki miły? To wszystko za wystawienie Tatiany?
Milczał skupiając się na prowadzeniu wielkiego wozu pożerającego kolejne kilometry autostrady.
– Kot, draniu, cóż żeś mu obiecał ? – Walnąłem go pięścią w ramię.
– Udział w zyskach… – Syknął Kot.
– Jakich kurwa zyskach?
Nie odpowiadał. Nie spodobało mi się to. Zasadniczo patrząc na poczynania Grabarza to chyba wolałbym szybką śmierć z ręki zawodowca. Wyciągnąłem podarunek dla mnie. Kwadratową butelkę z kojącą nerwy, bursztynową zawartością. Pociągnąłem konkretną dawkę.
– Nie przesadzasz czasem?
– Kto jeszcze wie o tym planie? – Nie odpowiedziałem.
– Nikt…
– A Kościej i reszta?
– Muszą sobie jakoś bez nas radzić…
– Jesteś stuknięty Kot.
– Dzięki temu, jeszcze żyjemy.
Przestałem polemizować. Skupiłem wzrok na pasach autostrady i uczeniu się na pamięć nowej tożsamości. Do Hiszpanii daleka droga. Z tyłu Kalota zaczął dość głośno chrapać. On przynajmniej miał zdrowe podejście do wszystkiego.
<< Rozdział VIII – Żywe trupy; Rozdział X – Mieszając zupę >>
0 Comments