Nie pamiętam kiedy się urodziłem. Pierwsze wrażenie jakie odczuło me bakelitowe ciało, wiązało się z wyciągnięciem z pudełka. Ciepłe promienie słonecznego światła, ogrzały zimny fenowo-metanalowy pancerz. Powstały przez polikondensację mienił się pięknym czarnym połyskiem. Ustawiono mnie na drewnianym stole w ciasnym służbowym pomieszczeniu. Obok wznosiła się szafka na dokumenty. W niej drzemały ważne księgi wyciągane przy różnych okazjach. Po prawej stronie zauważyłem blaszany kubek z którego unosiły się obłoki pary wodnej. Jego sąsiedztwo towarzyszyło mi do końca służby. Jak tylko zaznajomiłem się z otoczeniem do pracy przystąpił teletechnik. Zaczął podpinać wystające przewody do gniazdka o potem umieścił w nim moją wtyczkę. Poczułem przyjemne buzowanie prądu stałego. Moje prymitywne obwody zaczęły się budzić do życia. Nie byłem skomplikowanym modelem. Nad tradycyjną tarczą cyfrową mieściły się dwa dodatkowe przyciski. Buraczkowy i biały. Przyciśnięcie któregokolwiek z nich pozwalało nawiązać połączenie z sąsiednią placówką. Gdy pozostawały wolne, można było wyjść poza kolejowe okablowanie i zadzwonić na przykład do miasta. Pierwsze próbne połączenie pozwoliły mi na poznanie sąsiadów. Biały przycisk odpowiadał za połączenie z Lipinkami, a czerwony z Grabownem. Również wtedy poznałem swoje imię – Jemielna. Pierwsze tygodnie mojej pracy to ciągłe próby i testy. Również dotychczasowi mieszkańcy pomieszczenia musieli się przyzwyczaić do zmian. Najbardziej okrutnie potraktowano dotychczasowe systemy bezpieczeństwa ruchu, a mianowicie aparat dzwonowy. Z okna widziałem cały ten okropny proceder. Najpierw odcięto mu zasilanie. Jego ciało ostygło i pokryło się rdzą. Nie wiem, czy żył jeszcze, jak na stacje zajechała drezyna. Panowie w drelichach uderzali weń młotami, aż się poddał i przewrócił na bok. Potem wrzucili go na wózek i odjechali. Pozostał malutki cokolik, lecz i on zniknął wśród roślinności. Zaraz po tym zdarzeniu rozpocząłem regularną służbę. Zaczynała się ona z samego rana. Do pomieszczenia wchodził człowiek i rozpalał stojący w rogu piec. Przyjemne ciepło pozwalało rozszerzyć się nieco skurczonemu polimerowi. Człowiek też najpierw siadał przy piecu i niemal tulił się do niego. Trwało to krótką chwilę. Potem na blaszanej płycie lądował kubek. Wsypywał coś do niego i wlewał wody. Całość gotował niemal pół godziny. Nazywał to kawą. Gdy kubek stanął obok mnie, człowiek wyjmował z półki księgi i coś w nich notował. Zanim zdążył skończyć zaczynałem głośno dzwonić. Nadchodził pierwszy pociąg.
Odbiegając nieco od chronologii zdarzeń, muszę udzielić kilku wyjaśnień. Pomieszczenie, które stało się moim domem nazywało się “nastawnia”. Było położone na pierwszym piętrze budynku stacyjnego i roztaczał się zeń widok na całą równie stacyjną. Jemielna, bo tak nazywała się stacja, była pośrednią mijanką na lokalnej linii. Od pojedynczego toru głównego odgałęziały się jeszcze dwa dodatkowe. Na nich stawały pociągi, czekając na zwolnienie się miejsca na szlaku. Czasami przyglądałem im się wytrwale. Były czymś magicznym i nadprzyrodzonym. Ludzie też mają taką istotę- mówią na nią Bóg. Dla nas urządzeń, Bóg istniał pod postacią składów przemierzających stacyjkę. Żyliśmy dla nich i im oddawaliśmy hołd. Dla nich powstaliśmy. Pierwszy poranny to osobowy. Prowadzony przez parowóz TKt18 składał się z trzech wagonów Bi. Wszystkie z nich były drugiej klasy. Wypełnione zaspanymi twarzami przyklejonymi do pokrytych lodem okien. Zamknięte oczy i dalekie myśli- tym był przesiąknięty. Wieloma krótkim nerwowymi urywkami sennymi, pobudzanymi ciepłem parowego ogrzewania. Pierwszy poranny znikał, jak tylko człowiek odłożył mą słuchawkę.
Był baśniową iluzją w jeszcze śpiącym świecie. Jego istnienie potwierdzał telefonogram – “3345 dotarł do stacji Lipinki o godz. 4.53”
Następny przybywał, już jak słońce głaskało szyny i oblodzone ramiona strażników. Był dłuższy i przebudzony. Inny był też przewodnik. Przysadzisty i zgrabny Ty2 ciągnął za sobą stado różnych wagonów. Wszystkie osobowe, pochodziły z różnych czasów. Zdarzały się 1A z dziurawymi fartuchami chroniącymi pomosty, pojedyncze 21A przemieszane z Bi i 102A z charakterystycznym ryflem. Wewnątrz tętniło życie młodych ludzi jadących do szkół. Pełne entuzjazmu lekko psotliwe. Stał u nas dość długo, czekając na jadący z przeciwka kolejny 3346. Oba składy gaworzyły przez krótką chwilę z miejscowymi i rozjeżdżały się ku swoim stacjom. Wszystko dopiero po uzgodnieniu ze mną.
Następowała stagnacja związana z życiem miejscowych ludzi. Brak chęci przemieszczania powodował spokój na stacji. Podczas tego okresu zmieniała się moja rola. Młody Dyżurny ruchu nie korzystał z guzików tylko z tarczy. Wydzwaniał do dziewczyny o miłym tonie głosu. Aksamitnym i miękkim tak, jak kosz pierza do poduszki. Gaworzyli długą chwilę o stałych porach dnia. Ich rozmowę przerywał zazwyczaj przejazd pierwszego towarowego. Był to zbiorowy do samego Kępna. Nie stawał na naszej stacji. Mijał ją w amoku rozkładu, wznosząc tumany śniegu. Ty 42 gwizdał przeciągle na zbyt śmiałe furmanki wychylające się na niestrzeżonym przejeździe za stacją. Potem patrzałem na kolejne drewniane kryte. Pozbierane z różnych bocznic, były mieszaniną różnych typów. Różnorodność zestawionego pociągu była tak barwna i nieprzewidywalna, że nawet Dyżurny czasami się uśmiechał. “Cyrk na kółkach” mawiał.
“55674 dodarł o godzinie… w całości…”
Zawsze czekałem na ten komunikat. Bo nigdy nie miałem pewności, że to nastąpi.
Przedpołudniowy osobowy, nazwany przeze mnie targowym, przybywał koło dwunastej. Większość pasażerów stanowiły kobiety z tobołami i koszami. Zajęte omawianiem wydarzeń minionych, nie zwracały uwagi na krótki postój na naszej stacji. Wypuszczaliśmy go od razu bojąc się gniewu w nim jadących. Popołudnie było kalką porannego przedstawienia, tylko w odwrotnej kolejności. Lokalna linia była barwna, ale jednocześnie powtarzalna. Na tym polegał jej klimat i to w niej kochałem.
Pierwsze naruszenie schematu nastąpiło wraz z odejściem parowozów. Zastąpiły je lokomotywy spalinowe. Z początku tylko to, było zauważalne. Do dnia w którym odwołali targowego. Był to pierwszy niepokojący sygnał, który zlekceważyłem. Po kolejnych dwóch latach nagle stałą się rzecz straszna. Zawieszono ruch na linii. Nastąpiło to nagle i bez ostrzeżenia. Byłem tak oszołomiony, że nie mogłem uwierzyć. Na drugi dzień zamiast Dyżurnego, przyszli inni ludzie i zamknęli nastawnię. Nastał czas umierania. Strażnicy opuścili ramiona i odeszli stojąc na baczność. Tak jak służyli, z godnością i bez słowa. Wysoka roślinność pokryła ich ciała. Nocą na stację przyszli niszczyciele. Powybijali okna w naszej nastawni. Wielkie butelki od wina padały blisko mnie. Jedna z nich strąciła słuchawkę z widełek. Ciągły sygnał bólu towarzyszył wszystkim, aż do odcięcia zasilania. Ktoś wyrwał kabel ze ściany. Do środka też próbowali się dostać, lecz kraty dzielnie broniły nas. Drżeliśmy każdej nocy, słuchając szumu brzeszczotu penetrującego ich strukturę. Wreszcie skapitulowały. Rozpoczął się armagedon. Wszystkie metalowe przedmioty, ginęły odginane, wyrywane i przecinane. Nie miały siły krzyczeć. Kolejno w każdą noc zadawano im rany i bezczeszczono ich ciała. Samego końca nie widziałem, bowiem ktoś chwycił mnie za kabel i wyrzucił za okno. Słyszałem śmiech i czułem zapach alkoholu. Wylądowałem w krzakach obok peronu pierwszego. Obok mnie ważne księgi i niepotrzebna szafka, kafle z rozbitego pieca i naczynia Dyżurnego. Przykrył mnie śnieg i inne śmieci.

***

Szedłem zarośniętym torem dawnej lokalnej linii. Aparat obijał się o prawy bok, a słońce raziło w oczy. Moim celem wycieczki była dawna stacja Jemielna. To co zobaczyłem przyprawiło mnie o mdłości. Budynek stacji wzesadzie nie istniał. Porozbijane szyby i powyrywane metalowe elementy, czyniły konstrukcję niebezpieczną do zwiedzania. Butelki po napojach alkoholowych i ludzkie odchody budziły niesmak i odrazę W dawnej nastawni ktoś rozpalił ognisko i zapadła się podłoga. Wszystko co metalowe zostało rozkradzione. Zrobiłem kilka zdjęć równi stacyjnej i już miałem wrócić do auta, gdy mój wzrok przykuła kupa potłuczonych kafli od pieca. Były piękne i starałem się odnaleźć chociaż jeden cały. Na próżno. Pod kaflami leżał czarny telefon. O dziwo był cały. Wyciągnąłem go i oczyściłem z trawy i kurzu. Zawsze mi było szkoda takich urządzeń. Wsadziłem znalezisko do bagażnika, licząc na to, że uda mi się je przemyć pod czujnym okiem Żony do domu. Kolejny grat znaleziony na śmietniku. Pamiątka dawnych czasów. Małżonka pokręciła nosem i spytała “po co Ci to?”. Jeszcze nie wiedziałem, ale żal było zostawić. Wziąłem czyściwo i rozkręciłem telefon. Wszystkie zardzewiałe kable, oczyściłem i delikatnie pociągnąłem towotem. Bakelitową obudowę wymyłem płynem z octem. Parciany kabel był w kilku miejscach przetarty ale cały. To samo miało się ze spiralką łączącą słuchawkę z aparatem. Ustawiłem go na szafce obok innych kolejowych drobiazgów. Między innymi aparatu blokowego i metalowych zamknięć. Mój kot obwąchał znalezisko i szybko się z nim zaprzyjaźnił. Musiałem przesunąć telefon, aby zrobić mu miejsce do leżenia. Czemu obok, nie mam pojęcia. Być może dlatego, że sam był znaleziony na śmietniku. Jako rzecz którą trzeba było utopić w rzece…

***

Znalazłem się w nowym domu. Wprawdzie nie pracuję już, bo nowy właściciel nie potrafi mnie podłączyć, ale żyję. Jestem w raju przedmiotów niepotrzebnych. Na ścianie obok mnie wisi pokrywa od maźnicy starego wagonu, pode mną na półce leżą części aparatu blokowego, na regale z przodu odnowione lampy semaforowe. W szafach za szklanymi drzwiami, drzemią pożółkłe instrukcje kolejowe. Brakuje mi tylko pieca, ale zastępuje mi go kot. Jest równie ciepły. Często mruczy przez sen. Jak długo tu będę nie wiem. Nie ma już dla mnie nowych zadań, nikt nie zatrudni mnie do służby. Jestem jednym z wielu- przedmiotów nikomu niepotrzebnych. Nasz czas już minął.

KONIEC

Wrocław 27. 03.2011r.

Powrót do listy opowiadań z 2011r.

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *