Siedziałem jakiemu pedałowi na zderzaku. Koleś jechał środkiem dwupasmowej ulicy mając pięćdziesiąt na budziku. Moja bryka wyraźnie męczyła się przy takiej jeździe. Silnik buczał na niskich obrotach. Ledwie go słyszałem, przez mocne techno bijące swoje bity z głośników.
Kilkakrotnie mrugnąłem gościowi światłami, lecz on ani myślał zmienić stylu swojej pedalskiej jazdy. Zobaczyłem niewielką lukę na przeciwnym pasie. Zrzuciłem bieg niżej i wdepnąłem gaz do podłogi. Niunia zawyła mocą i zgrabnie przeskoczyła przez ośnieżone torowisko tramwajowe. Trochę mnie rzuciło w lewo, bo ślisko było. Łyknąłem pedała i zjechałem mu przed maskę. Okazało się, że za kierownicą siedzi przestraszona młoda cipa, przyklejona jak glonojad do przedniej szyby. Nacisnąłem hebel tak, aby jeszcze nie przyłapał a zaświeciły stopery. Spojrzałem we wsteczne lusterko. Laska spanikowała, jej bryka wpadła w poślizg i gruchnęła w wielką lodową górę, usypaną przez pługopiaskarki. Kto takie niedorobione wypuszcza na jezdnię? Nie miałem ochoty na rozmowę z pałami, więc dodałem do pieca i szybko oddaliłem się z miejsca zdarzenia. Za dwa skrzyżowania skręciłem w lewo na swoją parafię.
Wjazd na moje podwórko, to wąska brama. Wygląda jak wielkie usta przydrożnej dziwki spełniające swą powinność. Ciemne tchnące wilgocią. Ksenonowe żarówki wydobywały zeń wszystkie szczegóły. Plamy moczu i starych rzygowin na ścianach. Bit ostro gnał do przodu i zapowiadał mój powrót. Gdy wjechałem na podwórko, a wzesadzie wąską studnie, tworzoną przez cztery kamienice, odszukałem moje miejsce do parkowania. Zawsze było wolne. Kiedyś próbował je zająć ten pojebany społecznik spod czwórki, ale jak mu grabę złamałem dał se spokój. Do dziś ma krzywą. Zgasiłem silnik i jeszcze przez chwilę słuchałem muzy.
Tak naprawdę to nie była moja rodzinna dzielnia. Dostałem tutaj zadanie. Zadanie od samego “Zielonego”, a jemu się nie odmawia. Znaczy można, ale tylko raz. Potem się gnije w starej studzience z gównem na twarzy. Zielony zawezwał mnie dwa lata temu. Był to czterdziestoletni facet o dość lichej posturze. Siedział w knajpie “Złoty Baron” i sączył mocne piwo. Przebiwszy się przez dym i jego ochroniarzy usiadłem naprzeciw niego. Kelner postawił przede kufel piwa. “Zielony” uniósł swój i oboje łyknęliśmy złotego napoju.
-Młotek…
Tak mnie nazywali. Na początku waliłem w ryj każdego, kto śmiał się tak do mnie odezwać. Potem zacząłem odróżniać tych, co wypowiadali to z szacunkiem i innych. Ci inni też byli łatwi do odróżnienia, najczęściej po przetrąconym nosie.
-… jesteś moim żołnierzem, dość dawno. Powiem więcej, wiem, że można na ciebie liczyć. Do dziś wykonywałeś wszystkie zlecenia wzorowo. Dlatego mam dla ciebie jeszcze jedno nietypowe… “Zielony” zawiesił głos.
Spokojnie czekałem, aż łyknie sobie browara. Wiedziałem, że nie należy być natarczywym. Chodziły legendy, że “Zielony” zajebał gościa tylko za to, że ten otworzył jadaczkę nie o czasie. Koleś oberwał kosę i wynieśli go na śnieg. Tam zdechł i nikt niczego nie widział. W oczekiwaniu na dalszy ciąg łyknąłem browara.
…-kiedyś pewien gość uratował dupę, mojemu staremu…
Stary “Zielonego” był zwykłym robolem. Nie domyślał się jaką robotą papra się jego synalek. Nie było odważnego, kto by mu o tym doniósł.
…-a wiesz Młotek rodzina to ważna rzecz…
Mnie to mówił. Człowiekowi, którego starzy zapili się na amen a opieka społeczna wcisnęła go do domu dziecka. Troszkę kabaret.
…- ten człowiek ma teraz kłopoty. Nic poważnego, zachorował. Mój staruszek nie ma już sił mu pomagać, dlatego zlecę to tobie. Masz tu klucze od jego mieszkania, koleś jest w szpitalu, opiekuj się chatą. Papiery i pełnomocnictwa do tego też masz…
“Zielony” podsunął mi jakieś dokumenty w przeźroczystym etui. Wziąłem bez czytania i schowałem za pazuchę.
…-obyś nie nawalił Młotek. Masz go traktować jak Ojca, zrozumiałeś?
Skinąłem głową. “Zielony” użył niewłaściwego sformułowania. Własnego starego to bym nabił na pal, przedtem patrosząc. Ale niech mu będzie. Skinąłem głową na kształt potwierdzenia.
…-to tyle Młotek, spisz mi się a będę Ci wdzięczny. Innego scenariusza nie widzę…
“Zielony” wstał i wyciągnął dłoń. Uścisnąłem ją mocno i wyszedłem z lokalu. Na dokumentach był adres chaty gościa. I tak znalazłem się w nowej rzeczywistości. Gdy po raz pierwszy pojechałem do szpitala, aby gościa oblukać, nie spodziewałem się tego co zastałem. Młoda fajna siostrunia z wielkim cycem, zaprowadziła mnie do sali z robotami. Kurwa mać, były tam łóżka na których leżały żyjące zwłoki, przypięte do mnóstwa rurek. Część z nich srała pod siebie, część z nich jęczała, krzyczała i bóg wie co jeszcze. Spytałem nieco oszołomiony o mojego. Siostrunia wskazała ostanie łóżko. Podszedłem doń i spojrzałem na leżącego. Szeroko otwarte oczy wpatrywały się w brudny sufit. Ręce nieruchomo splecione na piersi, straszliwie wychudzone. W sinoniebieską żyłę lewej dłoni wbita była kroplówka. Mój podopieczny milczał. Tylko unosząca się chuda pierś świadczyła o tym, że żyje. Gdy spytałem łapiducha co mu dolega, ten pierdolił coś o katatonii starczej i niewiele z tego bełkotu zrozumiałem. Poszedłem do szefa tego burdelu i dałem gościowi w łapę nieco szmelcu, aby przeniósł dziadka do osobnej sali. Starczyło na siostrunie, która czuwała przy nim prawie dwadzieścia cztery na dobę. Jasne było, że gość niedługo wykorkuje. Był jak robot, otwierał usta jak mu żryć dawali. Srał pod siebie i ciągle wpatrywał się w sufit. Normalnie jakieś koszmar. Gdyby nie “Zielony” dawno rzuciłbym to gówno. Ale wtedy opuścił bym ten padół szybciej niż ten stary. Cóż, nie z takiego doła się wychodziło.
Odwiedzałem gościa regularnie codziennie. Siadywałem przy jego łóżku, z początku milcząc, potem zagadywałem. Mówiłem mu, że opiekuję się jego chatą i że wszystko ok. Takie tam pierdoły. Lekarze nie potrafili stwierdzić, czy to słyszy. Chuj z nimi, mnie się wydawało, że gość słyszy. Po upływie pół roku przyzwyczaiłem się do codziennych wizyt i monologów ze staruszkiem. Mieszkając na jego chacie, gdybym tego nie robił dawno by ją obrobili, poznałem jego żywot. Nie było za różowo, podobnie jak u mnie. Gość wiele się wycierpiał, a mimo tego nie poddał. Był żołnierzem, tylko w innym świecie. Tym który mi odebrało pierdolone życie…
Zgasiłem odtwarzacz w bryce i zamknąłem pojazd. Udałem się do bramy numer sześć na drugie piętro. Drewniane schody skrzypiały niesamowicie przy każdym kroku. Czasami miało się wrażenie, że zjebią się z tobą, na sam dół. Na półpiętrze zastałem leżącego kundla. Miejscowy żul zaprawiony denaturatem próbował przetrwać mroźną noc. Był jak dawniej mój stary. Nienawidziłem takich. Z wielkim obrzydzenie wyciąłem skopa leżącemu. Coś zagulgotał i otworzył oczy. Uniósł się na kolana i patrzał bezmyślnie na mnie. Kopnąłem go jeszcze raz. Tym razem celnie. Z wielkim hukiem spadł na sam dół, tocząc się jak szmaciana piłka po drewnianych schodach. Jęcząc podniósł się i wyszedł na zewnątrz. Na chwilę wpuścił mroźne powietrze. Pomieszane z oparami dykty i moczu stanowiło sól tej dzielnicy. Wszedłem do mieszkania starannie wycierając buty. Dziadek Zenon, gdyż tak miał na imię, wielbił porządek. Chata była czysta i zadbana. Nie chciałem tego niszczyć. Powiesiłem skórzaną kurtę na wieszaku w nyży i wszedłem do kuchni. Podpaliłem pod blaszanym czajnikiem, aby trzasnąć sobie jeszcze kawę. Wsypałem sześć łyżeczek proszku i zalałem wodą. Nauczyłem się tego w celi, taka najlepiej kopała. Mocniejsza mogła zabić. Z parującą szklanką udałem się do jedynego pokoju. Zapaliłem górne światło. Centralnym miejscem owego pomieszczenia był drewniany okrągły stół. Podłożywszy pod gorącą szklankę reklamówkę znalezioną na wycieraczce, aby nie zniszczyć blatu, usiadłem za nim. Gdy pierwszy raz tu wszedłem na środku leżał stary album ze zdjęciami. Lubiłem go przeglądać. To był świat Zenona. Ubrany w kolejarski mundur pozował na tle starych lokomotyw. Ciekawe co robił na tej PKP? Jeździł nimi? Na żadnym zdjęciu nie widać było, go w budce.
Najładniejsze foty były na ostatnich stronach. Musiała to być nieduża wiocha ze stacyjką. Malutki budynek przystrojony kwiatami, a w oknie kobita. Nawet ładna była na swój sposób. Ubrana w kwiecistą suknie przypominała moją starą, którą pamiętałem jak przez mgłę.
Apropo kobiet, to właśnie zatrzęsła się moja komóra. Dzwoniła Małgośka. Odebrałem, aby wysłuchać jakieś bzdur, o tym że ją zaniedbuje. Nie chciało mi się tego trawić, więc uciąłem krótko i się zamknęła. Przerwałem łącze. Cały problem Małgośki polegał na tym, że był to osiedlowy lachociąg, który się do mnie przykleił. Owszem nawet ładna była i cyc znośny. Tego jej nie mogłem zarzucić. Od kiedy się ze mną zaczęła zadawać, nikt nie chciał tknąć dziewczyny “Młotka”. Nie to żebym był zazdrosny, ale nie lubię pchać po kimś. Więc ją swędziała a nie było odważnego. Ot cały problem.
Walić to. Wróciłem do albumu. Pozwalał mi się przenieść gdzieś, gdzie zawsze chciałem żyć. Ale los spłatał mi figla i dał inny przydział. Zastanawiałem się, czy bym podołał. Na przykład pracując na takiej lokomotywie. Wrzucać węgiel do wielkiego pieca. Trochę ciężki kawał chleba. Mnie czasami męczy kominek, a co dopiero taka wielka suka. Zresztą o czym ja dywaguje? Dziś już takich nie ma. One istnieją tylko w muzeum lub w albumie Zenona. Te u Zenona są lepsze pod jednym względem, one żyją. Dymią i są ciepłe. To znaczy, tak myślę, bo na fotce ciepła nie widać. Kawa zaczynała działać. Krew zalewała mi czachę. Po chwili wszystko ustawało i mogłem oglądać dalej. Widziałem te fotki setki razy, a mimo to zawsze na każdej odkrywałem coś nowego. Z początku na przykład myślałem, że te kurwa lokomotywy, są takie same. Wszystkie czarne i kopcące. Ale tak nie było. Najpierw dojrzałem że mają inną liczbę kół. Wkrótce na jaw wyszły inne szczegóły. Nawet zaciekawiło mnie ile takie czajniki wyciągają. I tu kopara mi opadła do samej podłogi. Kupiłem se taki atlas z nimi. Ale ubaw normalnie. Pierwsza książka od czasów podstawówki. A w środku zamiast fajnych cip, lokomotywy. Ale wracajmy do tematu, tam były takie które waliły pakę sześćdziesiąt. Normalnie bez jaj, myślałem że pierdolą jakieś farmazony, ale dwa takie znalazłem. Raz nawet chłopakom o tym powiedziałem. Nie mogli uwierzyć.
-Ciekawe w ile te pakę osiągają?
-Chuj wie, nie napisali…
-Znaczy chyba z moją bryką szans nie ma.
-Jak bym ci do dupy 500 ton podczepił.
-Kurwa Młotek, to bym rady nie dał…
Ciekawych rzeczy się człek z tak małej książki może dowiedzieć.
Któregoś dnia zabrałem album do szpitala. Tak aby zrobić przyjemność Zenonowi. Położyłem go przed jego nieruchomymi oczyma i powoli przewracałem kartki. Nieruchome oczy nie reagowały. Jak zwykle zresztą. Nastała ostania strona. Na niej malutki dom i kobieta w sukni. Z początku nie byłem pewien… Cofnąłem kartkę i jeszcze raz obróciłem. Kurwa cud! Zawołałem siostrę. Chciałem jej pokazać, że ten aparat co nawilża oczy się popsuł. Ona długo przy nim gmerała. Wreszcie zawołała jeszcze jedną. Potem łapiducha. Ten kazał im przestać i wyłączył urządzenie.
-Co jest doktorze?! Spytałem
-Nic, to nie awaria, on naprawdę płacze…
Olbrzymie łzy spływały po policzkach starego. I tylko tyle. Bałem się zabrać album z przed jego oczu. Próbowałem zmajstrować jakąś podpórkę. Nic z tego, Zenon oddychał i ruch klatki przewracał książkę ze zdjęciami. Więc trzymałem ją tak długo, aż w oczach zabrakło łez i trzeba było znów włączyć aparat. Kiedy już go włączyli i wyszli złapałem starca za rękę.
-Chcesz tam pojechać?
Szkliste oczy skierowane w sufit milczały.
-Zabrać cię tam?! Kurwa daj mi jakieś pierdolony znak!
Powieki obu oczu powoli opadły i uniosły się w górę. Powtórzyły tą czynność i zamarły. To nie był przypadek, gość nie mrugał od czasu, gdy tu trafił. Znaczy od czterech lat.
-Załatwione, tylko mi nie umrzyj do tego czasu.
Zabrałem album ze sobą, aby go ktoś nie zajebał w tej norze. Na drugi dzień poprosiłem o kontakt z “”Zielonym”. Ta sama zadymiona knajpa. To samo piwo.
…-Co mogę dla ciebie Młotek zrobić?
Opowiedziałem całą moją historię pielęgnacji Zenona. Wraz ze wczorajszymi zdarzeniami. Streściłem też mój zamiar zabrania Zenona.
…-Gdzie chcesz go zabrać Młotek?
Wyciągnąłem album zza pazuchy. Ochroniarze lekko się posrali, bo myśleli, że mam jeszcze jednego gnata. Mojego zabrali mi przy wejściu. Otworzyłem książkę na stronie z domem. kwiatami i kobietą. Wskazałem na zdjęcie palcem.
-… w czym problem Młotek?
Wyjaśniłem, że nie kumam, gdzie to jest. To pierwsze. “Zielony” wyciągnął fona z aparatem i cyknął fotkę fotce z albumu. Zrozumiałem, że poda mi namiary. Po drugie, że dziadek może nie podołać podróży.
-… Młotek słuchaj mnie uważnie. Drugiego problemu nie ma. Postaw się w roli Zenona. Gdzie ty byś wolał odwalić kitę? W brudnym szpitalu z osraną dupą, czy na jakieś młodej cipie, która robi ci loda? Gdy się umiera szczęśliwym, to dobra śmierć.
“Zielony” to był gość. Patrząc z jego perspektywy rzeczywiście drugiego problemu nie było. Pożegnałem się i odebrawszy swojego gnata wyszedłem. Pozostało tylko czekać na namiary.
Przyszły w środę rano na sms-a. Wklepałem ten adres do GPS-a. Kurwa nie bardzo się orientował. To jakieś pieprzone zadupie. Uruchomiłem brykę i podjechałem pod szpital. Wszedłem na salę do Zenona i zacząłem go ubierać w to co przywiozłem. Ciepły sweter z jego szafki, wełniane skarpety i kalesony. Kupiłem też paczkę pieluszek dlań, żeby mi się nie zesrał. W tym momencie do sali weszła siostra i zaczął się raban. Co ja robię? Kazałem jej spierdalać i kontynuowałem ubieranie. Przyszła z ordynatorem. Koleś się na mnie wydarł i to był jego błąd.
Grzecznie poprosiłem, aby siostra wyszła z izolatki. Niechętnie, ale wreszcie zamknęła za sobą drzwi. Pierdolnąłem wtedy dyrektorka w pysk tak, że zatoczył równe koło i klapnął na podłogę. Ukląkłem nad nim i wyciągnąłem najpierw gnata, a potem zwitek mamony. Grzecznie oznajmiłem, że zabieram dziadka z tej budy, a on ma to oficjalnie załatwić. W kieszeń kładę mu dziesięć kawałków i jak się komuś poskarży, albo naśle pały, to oficjalnie zeznam, że szamał. Przedtem jednak kulkę dostanie jego gruba szmata, a córeczkę wyrucham tak, nigdy nie usiądzie. Chyba zrozumiał. Wstał i szybko wyszedł. Patrzałem czy bierze kasę, bo gdyby ją zostawił, znaczyłoby że dzwoni na pały. Dziesięć kawałków wystarczyło. Siostrunia przyprowadziła wózek i dała krople do oczu. Zapytałem po co? Pan Zenon regularnie mrugał oczyma. A może nawet się uśmiechał? Miałem nieco kłopotów, by umieścić go na przednim siedzeniu. Był nieco sztywny, a nie chciałem go uszkodzić. Gdy udało mi się go wpasować i zapiąć pasy spociłem się nieco. Kurwa, jak na siłowni. Odpaliłem silnik i GPS-a. Bryka powoli stoczyła się z krawężnika i ruszyliśmy w trasę. W pierdolone wielkie nieznane.
Gdy skończyła się dobra droga zaczęły się kłopoty z dziadkiem. Kutas się zesrał i trzeba było go przewinąć. Zjechałem na Orlena i zapytałem o jakieś pomieszczenie. Wskazali mi kibel. Jazda się zaczęła. W pomieszczeniu wielkości trumny, usiłowałem przewinąć sztywnego dorosłego człowieka. Udało mi się po godzinie. O mały włos nie puściłem hafta. Kurwa wielki szacun dla tych ze szpitala, co robią to codziennie. Już nigdy nie nazwę ich nierobami. Znów wpakowałem dziadka do wozu. Pomyślałem, że coś by zjadł. Na stacji były same batoniki. To nie pokarm dla robota. Dobrze, że miałem ze sobą bułkę. Rozmoczyłem ją w soku owocowym i powoli wkładałem do ust Zenona. Reagował na to i nawet zgrabnie połykał. Udało mi się go nie zabić, bo się nie udławił. Wpakowałem się w niezłe bagno. Zrozumiałem, że mogę sam nie dać rady. To nie co pykanie niewygodnych gości. Tego się da załatwić gnatem. Na szczęście do magicznego miejsca z albumu było niedaleko.
Zjechałem na jakąś nie odśnieżoną dojazdówkę. Wielkie bryły zmrożonego śniegu rysowały mi zderzak. Walić to. Minąłem malutki budynek z czerwonej cegły. Był śliczny, nie miałem wątpliwości, że to ten z albumu. Brakowało tylko kwiatów, ale była zima. Dawna stacja była zadbana. W środku domku mieszkała jakaś rodzina. Wyszli zobaczyć kto ich nawiedza. Zaparkowałem przed krańcem dawnego peronu. Gdzieś pod grubą warstwą śniegu leżały dawno nieużywane tory. Pociąg tu był jedynie mglistym wspomnieniem. Coś zaczęło ruszać się w aucie. Zenon! Usiłował sam wypiąć się z pasów. Kurwa cud, i to po raz drugi !!!
Uwolniłem go z homonta i pomogłem wstać. Oparł się na moim ramieniu i zaczął kręcić głową. Musiało mu to sprawiać ból, bo lekko się krzywił. Niewyrobione mięśnie nie nadążały. Ludziska z domku podbiegły i chciały dziadka zabrać do domu. Zenon machnął ręką nieudolnie i zaczął patrzeć w kierunku drewnianej ławeczki przy oknie. Zrozumiałem go. Gospodarz odsunął śnieg z desek i posadziłem nań starca. Oddychał jakby szybciej. Chciałem odejść, lecz nagle poczułem jego uścisk na nadgarstku. Pochyliłem się i słabo zamocowany gnat wypadł na śnieg. Rodzinka cofnęła się nieco przestraszona. Zenon otworzył usta i usłyszałem powoli wypowiedziane słowo.
…d…z…i…ę…k…u…j…e
Potem obie powieki opadły na oczy i już nie podniosły się. Pierś zamarła wpół drogi. Ręka trzymająca mój nadgarstek opadła bezwładnie. Zenon odszedł na wieczną służbę.
Stałem tak pochylony nad nim przez dłuższą chwilę. Coś ciepłego rozlało się w mej pierdolonej duszy. Przypomniały mi się słowa “Zielonego”. Powoli podniosłem gnata i umieściłem go za paskiem. Kurwa popłakałem się. Rodzinka stała niepewnie w drzwiach. Oznajmiłem, że odszedł i udałem się do auta. Widziałem jak kobieta wbiega do środka. Miałem niewiele czasu. Ostatni widok jaki zapamiętałem to płatki śniegu na zimnej, ale uśmiechniętej twarzy Zenona. Gdy wyjeżdżałem na autostradę minęły mnie mendy na sygnale. Szykują się kłopoty. Cóż… przywykłem. Odpaliłem odtwarzacz i bit zalał wnętrze bryki. Gnat uwierał mnie za paskiem. Położyłem go na przednim siedzeniu i przykryłem albumem. Nie pamiętam kiedy otworzyłem go na stronie ze zdjęciem domku z kwiatami…

KONIEC

Wrocław 6.01.2011r.

Powrót do listy opowiadań z 2011r.

One Responses

  • Marek

    petarda. po prostu 🙂

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *