Deszcz lał od dobrych paru godzin. Była to solidna ulewa. Wycieraczki ledwie nadążały z usuwaniem warstwy wodnej zaległej na przedniej szybie samochodu. Inne szyby zaparo-wały od nadmiaru wilgoci w aucie. Marek włączył nawiew ciepłego powietrza na przednią szybę, tak aby cokolwiek wi-dzieć. Zwolnił znacznie zgłośnił radio. Muzyka towarzyszyła mu w codziennych zajęciach. W pracy miał zawsze wetknię-te w ucho kawałek przewodu zakończonego słuchawką. W samochodzie korzystał z odtwarzacza kaset. Miał ich jeszcze sporo w domu, wyrzucić szkoda, a w drodze zawsze miło czegoś posłuchać. Dominował głównie ciężki rodzaj muzyki. Metal, trash metal i death metal. Przy tym najlepiej mu się pracowało i funkcjonowało. Dziś w tyrze jak pieszczotliwie nazywał swoją pracę nie poszło najlepiej. Najpierw zapropo-nował klientowi kupno akcji FSD. Wedle obliczeń i symula-cji, nawet w dobie, gdy wszystko się wali, miała to być dobra inwestycja. Do około trzynastej wszystko wskazywało na to, że się nie pomylił. Około 1330 radio podało zaskakujące infor-macje: Agenci CBŚ wkroczyli do biur spółki FSD w związku z toczącym się od dwóch miesięcy śledztwem… Dalej to już była

klęska. Akcje spadły i jego kontrahent stracił sporo pienię-dzy. Całe szczęście, że Marek był ubezpieczony od tego typu nieszczęśliwych wypadków. Szef wezwał go do siebie i oznaj-mił niezbyt miłym głosem:

– Panie Marku, dzisiejszy dzień nie będzie najlepszym w historii irmy. Całe szczęście, że to nie Pana wina. Nie można wiedzieć wszystkiego. Na przyszłość proszę jednak o ostroż-niejsze posunięcia. Tylko tyle, lub jak kto woli, aż tyle.

Marek zapewnił, że podobna sytuacja się nie powtórzy. Cóż innego mógł zrobić. Wiedział jednak, że notowania jego osoby w irmie bardzo spadły.

W świetle re lektorów coś zamajaczyło. Marek zobaczył kompletnie przemoczoną starszą Panią idącą po poboczu. Staruszka ciągnęła za sobą olbrzymią walizę. Samochody ja-dące z naprzeciwka ochlapywały ją strumieniami wody. Ma-rek włączył kierunkowskaz i powoli wyminął starszą panią. Coś jednak zagrało mu w duszy i zatrzymał samochód. Wy-siadł z auta i wściekły deszcz począł orać jego twarz. Osłonił się ręką i podbiegł do pani z wielką walizą.

– Niech pani wsiada! Powiozę! – usiłował przekrzyczeć nawałnicę.

Kobieta spojrzała na niego i chwilę się wahała. Potem zo-stawiła mu walizę i wsiadła do samochodu. Marek otworzył bagażnik i umieścił tam pozostawiony mu dobytek. Zatrza-snąwszy klapę wsiadł do auta. Gdy zamknął drzwi zrobiło się bardzo cicho.

– Pomoczę Panu siedzenie – przywitała się Staruszka.

– Nie szkodzi, dokąd jedziemy? – Marek nigdy nie przy-wiązywał wielkiej wagi do wystroju wnętrza swojego auta.

– Dworzec Główny – odparła pasażerka.

Marek wrócił na drogę. Chciał włączyć znów radio, ale zre lektował się. Jego ulubiona muzyka mogłaby przestraszyć starszą Panią. Z początku milczeli oboje. Z siwych wło-sów pasażerki ściekała woda. Potem Marek zapytał o powód tej karkołomnej wędrówki. Dowiedział się o kłótni starszej Pani z córką. Decyzję o powrocie do domu podjęła sama i nie chciała, aby jej ktokolwiek pomagał. Znaczy córka i jej mąż. Z początku nawet radziła sobie nieźle, lecz wkrótce przyszedł deszcz. Straciła orientację w mieście o tylu podobnych uli-cach. No i zjawił się Marek.

– Pan pewnie myśli, że zwariowałam?

– Nie… skądże – odparł trochę niepewnie.

Martwił się, że kobieta zachoruje. Była kompletnie mokra. Chyba potra iła czytać w jego myślach, bowiem głośno roz-wiała jego obawy:

– Dam sobie radę, obóz przeżyłam, rok w lesie i wywózkę. Nie straszny mi byle deszcz. Twarda jestem.

Marek uśmiechnął się. Gdzieś z głębi serca zapałał sympa-tią do starszej Pani za jej niezłomność i niezależność. Powoli podróż zbliżała się ku końcowi. Ona chyba też to wyczuwała, bo zapytała nagle:

– Ile się należy?

Marek machnął ręką.

– Nic. Ważne, że Pani nic się nie stało.

Nagle przypomniał mu się dzisiejszy dzień w pracy. W gło-wie zaskowytała jedna potrzeba: „Wiedzieć wszystko”. Skrę-cił na parking przed dworcem o zatrzymał auto. Starsza Pani spojrzała na niego jakoś tak przenikliwie.

– Na pewno nic się nie należy? – zapytała prawie szeptem.

– Jest Pani wróżką?

Staruszka przyjęła pytanie niezwykle spokojnie.

– Gnębi Cię coś młodzieńcze. Coś niezwykle kuszącego i jednocześnie strasznego.

– Chciałbym wiedzieć wszystko – odparł bez kozery.

– Nie polecam. Ale decyzja należy do Ciebie.

Dziwna cisza zawisła między nimi. Tylko migotanie ulicz-nych latarni zakłócało spokój i powagę chwili.

– Chcę – wyszeptał Marek.

Starsza Pani otworzyła drzwi. Delikatnie i powoli. Potem coś zaczęła szeptać pod nosem.

– Twoja wola.

Wszystko wróciło do normy. Marek wypakował walizę pa-sażerki i pożegnał się z nią. Wsiadając do auta mimowolnie spojrzał na siedzenie pasażera. Było suche, tak jakby nikt na nim nie siedział. Przetarł oczy i jeszcze raz pogładził je ręką.

– Chyba śnię na jawie… – mruknął.

Przekręcił kluczyk w stacyjce i wrócił do domu. Zrobił so-bie gorącą kąpiel. Lekko ożywiło to jego zmęczone ciało. Zjadł kolację a potem otworzył butelkę piwa. Usiadł przed telewi-zorem. Zanim szklany ekran rozjaśnił się pełnym blaskiem Marek zdążył wypić pół butelki. Stek bezwładnych reklam uderzył w jego twarz. Mężczyzna patrzył na nie wyłączając myślenia. Czekał na prognozę pogody na jutro. W połowie podpasek i keczupu znanej irmy w jego głowie eksplodowa-ły informacje. Jutro ma padać i temperatura nie przekroczy trzynastu stopni. Wiatr umiarkowany i nie za ciepły. Potęgo-wać będzie uczucie nieprzyjemnego chłodu. Pojawiła się po-godynka. Śliczna brunetka o nogach do samego nieba. Marek czekał tylko na potwierdzenie. Usteczka i wskaźnik krok po kroku powtarzały przypuszczenia Marka. Mężczyzna dopił piwo i wyłączył telewizor. Poczuł zmęczenie. Nie pamiętał jak doszedł do łóżka.

***

W pracy było jak zwykle. Duży ruch i telefony. Marek dzia-łał jak nawiedzony. Za nim podniósł słuchawkę znał problem. Rady dawane klientom okazywały się niezwykle trafne. Rosły notowania jego i irmy. Szef przypatrywał się z boku i nie mógł wyjść z podziwu. Pewne operacje były na granicy cudu. Wezwał więc podwładnego do siebie.

– Panie Marku, jestem dumny z tego co Pan zrobił przez ten tydzień.

– Dziękuję.

– Mam tylko jedno ale, pewne Pana decyzje graniczyły z cudem. Opierał się Pan na informacjach, których treści nie mógł Pan znać. Jak Pan to robi?

– Ja to po prostu wiem, sze ie.

– Przypominam, że handel informacjami jest nielegalny Panie Marku.

– Zdaję sobie sprawę sze ie. I nimi nie handluję.

Szef nie miał więcej pytań. Marek opuścił pomieszczenie. Spojrzał na zegarek, dochodziła piętnasta. Koniec na dziś. Przez ten tydzień załatwił więcej spraw niż wynosiła jego norma. Ludzie chcieli, by tylko on zajmował się ich kontami. Jego rady zaczęły być przeliczalne w twardej walucie. Gdzieś zrodziło się przezwisko „nieomylny”. Marek ubrał marynar-kę i zabrał swoją raportówkę. Zamknąwszy swoje biuro wy-szedł na korytarz. Ruchome schody powoli sprowadzały go ku wyjściu. Przed nim jechał Rafał. Dawny kumpel z działu „rynki walut”. Nagle Marek poczuł mrowienie w brzuchu. Pewnie z głodu – pomyślał. Mrowienie narastało. Zaczynała też boleć głowa. Marek mocniej ścisnął jadącą poręcz. Wzrok począł mu mętnieć. Tak, jak zepsuty telewizor. Wizja pojawi-ła się znikąd i eksplodowała w jego głowie.

„Rafał wchodzi na jezdnię. Uderzenie. Krew. Głowa z otwar-tymi ustami. Oderwana dłoń przebierająca śmiesznie palcami. Jak pająk, wielki pająk…” Potem pojawił się licznik. 00.05.00. Czerwony wielki licznik. Zaczął odliczanie z wielkim hukiem przesuwając cyfry. 00.04.30. Marek upadł na kolana. Zwymiotował. Licznik nadal był. Migotał jak oszalały. 00.03.45. Jacyś ludzie podbiegli do niego. Ktoś krzyczał. Marek ode-pchnął ich rękoma. Wiedział: 00.01.30. Rafał stał przy kra-wężniku i rozglądał się. Marek chwiejnym krokiem ruszył ku szklanym drzwiom. Wizja znowu runęła nań niczym jastrząb. Wbiła ostre szpony w mózg. „Uderzenie, otwarte usta, krew i śmieszne ruchy palców. Rodzina Adamsów na żywo. Usta chcą coś powiedzieć. Z rozwartych warg wydostają się tylko wypy-chane drgawkami czerwone bąbelki.”Marek uderzył o szklane drzwi. 00.00.09. Nie miał siły ich otworzyć. 00.00.02. Zapa-dając w mrok usłyszał jeszcze przeraźliwy pisk hamulców i tępe uderzenie. 00.00.00. Ostatkiem sił otworzył oko i ujrzał głowę Rafała z otwartymi ustami. Głowę bez tułowia.

***

Gazeta Wyborcza.

Makabryczny wypadek na ulicy Krupniczej. Wczoraj w go-dzinach popołudniowych kierowca rozpędzonego volvo ude-rzył w przechodzącego mężczyznę w miejscu do tego nie prze-znaczonym. Siła uderzenia była tak duża że ciało mężczyzny zostało pozbawione rąk i głowy. Kierowca miał 1,2 promila alkoholu we krwi.

***

Marek otrzymał miesięczne zwolnienie. W szpitalu nie wykryli żadnych anomalii poza kompletnym wyczerpaniem organizmu. Po nawodnieniu pacjent został wypisany do domu. Tam przeczytał co wydarzyło się tamtego popołudnia. Marek nie mógł się z tym pogodzić. Był tak blisko i zabrakło mu sił. A może odwagi? Przecież dokładnie wiedział. Głupie pytania zadawane w pustkę. Odpowiedzi już dawno zostały zarejestrowane przez mózg. Życie straciło swój najwięk-szy aut, tajemnicę i niepowtarzalność chwili. Stało się takie zwyczajne i męczące. Dar który otrzymał wykańczał go psy-chicznie i izycznie. Jednym zajęciem jakiemu się poświecił przez ten miesiąc, było poszukiwanie tajemniczej pasażerki. Nadaremno. Wizje Marka nie opuszczały. Stawały się tylko coraz sugestywniejsze. Marek coraz mniej jadł. Przypominał powoli chodzącego trupa. Wieczorami jak uwolnił umysł od „wizji” snuł plany jak to skończyć. Śmiał się przy tym głośno, bo wiedział, że nie ma odwagi na ten krok. Tak mijały dni za dniami. Każdy taki sam. Aż nastał pewien piątek. Zaczęło się, tuż po północy, od snu. Marek nie był w stanie określić miejsca akcji. Były tam fotele i malutki korytarz. Szedł przez niego do przodu. Ludzie w fotelach nie zwracali na niego uwagi, byli zajęci własnymi sprawami. Rozmawiali ze sobą, niektórzy spali, inni zaś obserwowali ilm, który wyświetlano za szklanymi ekranami okien. Każdy fotel miał swoje okno. Swój własny projektor i ilm. Marek próbował uchwycić sens migających obrazów. Nie były przeznaczone dla niego. Nic z nich nie rozumiał. Irracjonalny potok informacji. Nagle dro-gę zastąpiła mu dziewczynka o niebieskich oczach. Jej blond włosy upięte były w dwa warkoczyki. Olbrzymie czerwone kokardy bujały się na boki. Dziewczynka wyciągnęła do nie-go dłonie. Chwycił za nie i unieśli się w górę. Lot trwał krót-ko a lądowanie nie było subtelne. Marek wraz z dzieckiem upadł na zeschłą trawę obok torów. Dziewczynka wyciągnęła rękę przed siebie. Chciała mu coś pokazać. Na torach leżały tłumoki. Poukładane były wedle wielkości. Marek chciał po-dejść bliżej, lecz dziecko mu nie pozwoliło. Mężczyzna zmru-żył oczy i wtedy spostrzegł, że tłumoki zamieniły się w ciała, zmasakrowane ciała. Najpierw leżały dzieci. Niektóre jeszcze śpioszkach inne w nosidełkach. Potem starsze z tornistrami. Później już tylko dorośli. Marek chciał krzyczeć. Dziewczyn-ka ścisnęła mu dłoń.

– Pomóż – szepnęła.

Dziewczynka rozpadła się na kawałki. Mężczyzna ściskał w ręku kikut oderwanej dłoni z poruszającymi się palusz-kami. Potem pojawił się licznik 12.00.00. Marek obudził się. Licznik zaczął odliczanie. 11.59.59.

***

Marek wziął kąpiel. Spojrzał na budzik. Była trzecia w no-cy. Licznik migotał 10.23.09. Nie sprawiał już bólu. Marek pró-bował dopasować fakty. Widział we śnie tory, co sugerowało na pociąg. W mieście był tylko jeden dworzec. Odjeżdżało z niego mnóstwo pociągów. Na szczęście miał licznik. Tylko że pokazywał on czas katastrofy. Za mało danych. Nagle Mar-ka olśniło. Zadał w myśli pytanie: „Kiedy odjeżdża pociąg?”. Wzrok wypełniła mu kasza. Śnieżenie zepsutego telewizora. Zrobiło mu się niedobrze. Pobiegł do łazienki i zwymiotował. Za mało danych. Licznik nadal odliczał czas do zdarzenia. Przypomniał mu się sen: twarz dziewczynki. Tylko to pamię-tał doskonale. To była wskazówka. Ubrał się szybko i zszedł do garażu. Uruchomił samochód i pojechał na dworzec. Tam usiadł na drewnianej ławce, wewnątrz pustego jeszcze holu i obserwował tych, co kupują bilety. Licznik powoli odmierzał czas. 07.55.43. Kolejne pociągi odjeżdżały i zabierały swoich podróżnych. Marek trwał na swoim posterunku. Wiedział, że to dobry trop. Gdy licznik z głośnym hukiem zmienił swoje wskazanie na 02.00.00 zobaczył ją. Szła za rękę ze starszą Panią. Obie ciągnęły wielką walizę. Tą samą co wtedy na po-boczu szosy. Marek zastąpił im drogę.

– Pamięta mnie Pani?

Starsza Pani spojrzała zimnym i przenikliwym wzrokiem.

– Nie…

– Padało wtedy i podwiozłem Panią na dworzec.

–Nie wiem o czym Pan mówi, proszę się odsunąć, bo za-wołam policję.

Marek zszedł im z drogi. Obie ustawiły się w kolejce po bi-lety. Marek bał się doń podejść. Wizyta na komisariacie mo-gła pokrzyżować jego plany. Poczekał, aż staruszka kupi bilet i udał się za nią na peron. Odjeżdżał zeń tylko jeden pociąg do Oleśnicy. Marek nie miał czasu na powrót do kasy i kupienie biletu. Wsiadł do pociągu i zajął miejsce. Ledwie to uczynił, skład ruszył. Marek udał się na poszukiwanie konduktora. Znalazł go w pierwszym przedziale na czele pociągu EN57. Dla Marka nie miało to znaczenia, bowiem nie odróżniał Elektrycznego Zespołu Trakcyjnego od normalnego składu z lokomotywą. Konduktor zapytał Marka dokąd chce bilet. Mężczyzna podał stację i pracownik kolei zaczął wypisywać blankiet. Kiedy skończył i wręczył go Markowi ten spojrzał na licznik. 00.30.00.

– Gdzie będziemy za 30 minut?

Konduktor zdziwiony pytaniem zaczął szperać w rozkładzie

– W Długołęce.

Marek wyszedł. Zajął wolne miejsce obok jakieś student-ki. Jego myśli zaczęły oscylować wokół tematu „jak zatrzy-mać ten skład”. Jak powiedzieć tym ludziom, że za 28 minut staną się tylko zimnymi ciałami. Na razie nie miał pojęcia. Nie chciał mieć. Jego dar go wyczerpywał. Nie chciał stracić siły za wcześnie. Kulminacja zdarzeń miała dopiero nadejść. 00.15.00. Kolejne mijane stacyjki. Pasażerka obok szczebio-ce coś przez telefon. Jej głos jest pełen aksamitu. Marek sły-szy tylko jego ton, nie rozumie słów. 00.13.04. Gdzieś płacze dziecko. Trzy siedzenia obok matka kołysze nosidełko miaro-wymi ruchami. 00.10.06. Jakieś malec idzie z tatą do ubikacji.

Pociąg trzęsie na boki, jak statek w sztormie. Malec cieszy się niemiłosiernie. Odbija się od kolejnych siedzeń. Marek patrzy na niego dopóki nie zniknie za przesuwanymi drzwiami. Po-ciąg staje w Długołęce. Krótki postój. Rusza znów. 00.09.33. Marek pyta konduktora ile do następnej stacji.
– Piętnaście minut. Musimy zmienić tor. Roboty mamy

– Konduktor wyjaśnia i odchodzi do tyłu pociągu.

Więc to gdzieś pomiędzy. Trzeba działać. Przechodzi do przedsionka i mocno ciągnie za rączkę hamulca bezpieczeń-stwa. Rozlega się syk uchodzącego powietrza. Skład szarpie i z piskiem staje. Konduktor biegnie do niego.

– Co się dzieje ?

– Widziałem człowieka, wpadł pod pociąg – kłamie. Konduktor otwiera drzwi i wychodzi na zewnątrz. Są jeszcze na stacji, tuż przed semaforem wyjazdowym. Świeci się na nim zezwolenie na jazdę po torze niewłaściwym, bez roz-kazu pisemnego. Licznik staje w pozycji 00.08.54. Marek pa-trzy nań i modli aby się wyzerował. Konduktor wraca, klnie jak szewc na Marka i grozi mu karą. Słychać syk powietrza. Maszynista sprawdza hamulce. Nagły błysk w głowie Marka. Mężczyzna pod wpływem impulsu upada na kolana. Z nosa cieknie mu krew. Licznik zgrzyta i przesuwa się 00.14.05. Zy-skał trochę czasu. Idzie do kabiny maszynisty. Widzi jak ten zwalnia hamulec. Wie, że ta dźwignia to hamulec. Zaraz po-jadą. Nie może na to pozwolić. Próbuje wytłumaczyć. Nada-remnie. Maszynista wzywa przez radio patrol SOK. Pociąg zaczyna się powoli toczyć do przodu. Marek wraca na swoje miejsce. Ma pomysł ale nie ma czym go zrealizować, jest bez bagażu. 00.11.05. Studentka jest przerażona. Pokazuje palcem na jego koszulę. Marek na oczach wszystkich uderza ją w twarz. Bardzo mocno, aż dziewczyna traci przytomność. Sięga po jej bagaż. Z tyłu biegnie do nich mężczyzna.

– Cofnij się koleś, mam tu bombę! – wrzeszczy Marek pokazując na szary plecak.

Mężczyzna cofa się. 00.09.05. Marek trzymając plecak przed sobą idzie do kabiny maszynisty.

– Mam bombę zatrzymaj skład! Rozkazuje!

Pociąg staje. Jego przedni człon jest już na torze niewła-ściwym. Mechanik mimochodem otwiera wszystkie drzwi. Marek nie reaguje. Ludzie wybiegają ze składu. 00.04.00. Ma-szynista patrzy na twarz intruza i zaczyna powoli wstawać. Marek nadal siedzi jakby był zrobiony z kamienia. W koń-cu zostaje w kabinie sam. W lusterku widzi jak patrol SOK ostrożnie pomaga ludziom odejść na bezpieczną odległość od pociągu. 00.02.34. Wszyscy są bezpieczni. 00.01.12. Marek układa plecak na kolanach. Wie, że wynieśli też pobitą przez niego dziewczynę. Przeprasza ją w myślach. 00.00.39. To już jest tylko jego licznik. Zamyka oczy i układa się do snu. Jest zmęczony i szczęśliwy. Odchodząc słyszy przez radio głos.
– Długołęka co to za skład na moim torze?

Z hamującej lokomotywy pociągu towarowego wyskaku-je maszynista. Koziołkuje kilkukrotnie w krzakach i wstaje na nogi. 00.00.06. Ucieka jak najdalej. Marek nie widzi po-twora jadącego naprzeciw. Śpi snem głębokim i zasłużonym. 00.00.02. Śni mu się wielka łąka i dziewczynka o blond wło-sach. Razem biegną gdzieś przed siebie. 00.00.00

KONIEC

Wrocław, 31. 05. 2009r.

Powrót do listy opowiadań z 2009r.

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *