II część “332226”

Szlak spowijała mgła. Skład prowadzony przez SM 42 powoli przedzierał się przez białą zasłonę. Część mleka osiadała na szybach wagonów, tworząc tajemnicze wzory, potem spływała w dół. Oparłem się o drewniany stolik i wpatrywałem w mijany krajobraz. W większości dominował las. Ciemny i gęsty przytulający się mocno do torów. Tam gdzie skapitulował ziemię pokrywały płaty brudnego śniegu. Prędkość pociągu nie była imponująca, dawały się odczuć przyczyny tego stanu rzeczy. Wagon raz po raz przechylał się na boki niczym łódź na wzburzonym jeziorze. Szlak dogorywał, nie remontowany latami. Mignęła mi podniesiona tarcza ostrzegawcza. Jej blady dysk pokryty był rdzawymi odpryskami. Zbliżałem się celu mojej wędrówki. Nie musiałem się nawet ubierać. Pociąg miał awarię ogrzewania i nie miałem odwagi ściągach kurtki. Na drucie pędniowym łączącym tarczę z semaforem osiadły szklane koraliki. Pęd powietrza strząsał je w brudną trawę. Przed strażnikiem stała kolejna tarcza ostrzegawcza. Opuszczony dysk wskazywał maszyniście konieczność zatrzymania się na stacji. Tak na wszelki wypadek. Zakołysało, gdy wózek dotknął elementów rozjazdu. Potem następnego. Wreszcie cienki pisk klocków hamulcowych i koniec. Musiałem użyć znacznej siły by otworzyć drzwi. I tak udało mi się to tylko z jednym skrzydłem. Zszedłem na peron starając się jak najmniej dotykać brudnej poręczy. Byłem jedyny, który opuścił pociąg. Kierownik składu zagwizdał i wagon zaczął toczyć się dalej. Ktoś podał semafor wyjazdowy. Nie minęło wiele czasu jak światła końcowe rozmyły się w szarym mleku. Zaraz doszedł do mych uszu zgrzyt opadającego ramienia semafora. Krwawa łuna czerwonej latarni przebiła się do mych oczu. Stacja była niewielka. Dochodziły doń dwa tory główne. Oplatały one wąski wyspowy peron. Od toru nr. 1 odchodził tor boczny nr 3. Służył do odstawiania nielicznych składów towarowych kursujących na tej linii. Od trójki odgałęział się króciutki tor ładunkowy zakończony rampę czołową. Porastające go chaszcze świadczyły, iż dawno nie był używany. Ruszyłem ku budynkowi stacji. Jego mdłe kontury rysowały się przed mną. W miarę zbliżania się coraz więcej szczegółów wychodziło na jaw. Spadzisty dach pokryty dachówką i zielonym mchem spływał wodą z topniejącego śniegu. Nieliczne rynny ciekły i wyżynały swe żale w przestrzeniach pomiędzy kostką brukową, którą był wyłożony peron pierwszy. Zardzewiała tablica z nazwą “Dębiec” przechylona była na jedną stronę. Musiały puścić mocowania omywane strugami wody. Wszedłem do poczekalni i swe kroki skierowałem do drzwi oznaczonych tablicą “Obcym wstęp wzbroniony”. Zaraz pod nią była jeszcze jedna wyblakła “Dyżurny Ruchu”. Nacisnąłem klamkę i drzwi zaskrzypiały głośno. Kalota był w środku. Coś grzebał przy aparacie blokowym. Odwrócił się i na jego twarzy wykwitł rogal serdecznego uśmiechu.
-Witaj, właź i zamknij wrota bo zimno.
-Co to kurwa jest ?! Zatoczyłem ręką dookoła
Kalota podrapał się po głowie i długo ważył odpowiedź.
-Witamy na stacji “Dębiec”. Mój nowy odcinek służby.
Usiadłem na krześle patrząc z obawą czy się nie złamie.
-Za co Kalota cię tu zesłali, przecież wszystko wygląda tak jakby się miało zaraz zawalić ?!
Dyżurny wskazał mi wieszak i pomógł zdjąć wilgotną kurtkę. Podszedł do kaflowego pieca i dorzucił doń dwie szufelki mokrego węgla. Spomiędzy nieszczelnych drzwi wypełzł gryzący dym, by zniknąć w nieszczelnościach okien. Na nierównym żeliwnym blacie Kalota postawił blaszany kubek z wodą. Pilnując byśmy się nie zaczadzili odpowiedział.
-Drobna różnica zdań z przełożonym.
Patrzałem i nie mogłem uwierzyć. Drobna w rozumieniu Kaloty oznaczało nawałę z użyciem broni nuklearnej. Przy “znacznej różnicy zdań” Dyżurny używał bezpośredniej siły fizycznej. Niejeden tego doświadczył. Kubek zaczął wibrować od gotującej się wody. Kalota wsypał doń dwie łyżeczki kawy. Chwilę przypatrywał się jak tonie życiodajny pył i dosypał jeszcze jedną. Przykrył na chwilę naczynie blaszaną pokryweczką. Tak powstawała słynna zawałówka. Nie minęło pięć minut a Dyżurny ściągnął kubek i postawił przede mną. Od samego widoku zrobiło mi się lepiej. Poezja smaku wypełniła mój organizm. Kalota postawił przede mną coś jeszcze. Pachniało ziołami i było przeźroczyste. Wypełniało dno drugiej szklanki. Była to zdrowotna “wkładka” do zawałówki. Zamknąłem oczy i wypiłem duszkiem. Łzy popłynęły mi po policzkach. Oddech palił ogniem piekielnym. Wstrząsnąłem głową z aprobatą. Zrobiło mi się znacznie cieplej na duszy. Dopiłem jeszcze kilka łyków zawałowki i mogłem góry przestawiać. Kalota powinien zostać lekarzem dusz a nie Dyżurnym Ruchu.
-Stacja przypomina piekło na ziemi. Stwierdziłem, gdy odzyskałem zdolność mówienia.
Kalota pochylił się nade mną.
-Nie przypomina Covalus, ona nim jest.
Spojrzałem głęboko w jego oczy. Nie żartował i był wyraźnie czymś zaniepokojony. Lekko zacząłem się bać. Wypiłem jeszcze kilka łyków kawy. Do pomieszczenia wszedł mężczyzna o smutnej twarzy. Najpierw podszedł do mnie i przywitał się.
-Strózik, zmiennik Pana Kaloty.
-Covalus.
Uścisnąłem mu dłoń. Mężczyzna podszedł do Kaloty i ściszonym głosem wypowiedział parę zdań. Dyżurny pokazał mu dokumenty i zdał posterunek. Dopiłem kawę do końca i odstawiłem kubek z mułem na bok stolika. Kalota wymył go w malutkim zlewiku. Potem wyszliśmy na zewnątrz. Dyżurny miał pomieszczenie służbowe w budynku stacji, lecz zjeść można było w miasteczku. Tam też się udawaliśmy. Kamienna droga wiła się pomiędzy głębokimi rowami. Owe rowy poprzecinane były licznymi mostkami. Drogi odchodzące w bok znikały za zasłoną mgły. W jedną z nich skręciliśmy. Miałem nadzieję, że Kalota zna drogę. Widoczność nie przekraczała dwóch centymetrów. Ledwie widziałem swoje czubki butów. Okazało się, że nie potrzebnie się martwiłem. Wyszliśmy wprost na rynek małego miasteczka. Dyżurny skierował swe kroki do wyszynku “Pod Jeleniem”. Weszliśmy do pomieszczenia rodem z lat siedemdziesiątych. W powietrzu unosił się dym papierosowy. Na sali poustawiane były bez ładu i składu drewniane stoliki. Przy wielu z nich siedzieli ludzie i sączyli piwo, lub jedli obiad. Kilku z nich pozdrowiło Kalotę skinieniem głowy. Dyżurny odpowiedział każdemu i wskazał mi stolik w rogu sali. Kiedy usiedliśmy podeszła do nas gruba i wąsata baba. Z jest ust nie padło ani jedno słowo, przemówił Kalota.
-To co zwykle Pani Zosiu dwa razy.
Pani Zosia obrzuciła mnie taksującym spojrzeniem. Potem obróciła się na pięcie i znikła, gdzieś za barem. Kalota rozsiadł się wygodnie i z przymkniętymi oczyma oczekiwał jej ponownego nadejścia. Przydreptała piętnaście minut później z dwoma talerzami parujących “ruskich” pierogów i kuflami piwa. Z górnej kieszeni wyjęła dwa widelce i wetknęła w talerze. Kiedy odeszła spróbowałem tego co przyniosła. O dziwo pierogi były “jak u mamy”. Z cebulką i boczkiem na okrasę. Kiedy zniknęły w czeluści mego brzucha sięgnąłem po kufel piwa. Było mętne i miało osad na dnie.
-Pszeniczne niepasteryzowane, z miejscowego browaru. Wyjaśnił Dyżurny widząc moje wahanie.
Smakowało wyśmienicie. Gdy tylko ugasiłem pierwsze pragnienie zadałem znaczące pytanie.
-Co jest grane Kalota?
Ten odsunąwszy pusty talerz po pierogach sięgnął po kufel. Zaspokoiwszy swoje pragnienie zaczął opowiadać. W tym oto momencie poznałem historie składu 332226. Kiedy Dyżurny skończył i wpatrywał się we mnie oczekując reakcji, wypaliłem.
-Nabierasz mnie prawda? To jakieś pieprzony żart?
Kalota milczał.
-Sądzisz, że uwierzę, że po okolicznych torach kursuje morderczy skład i zabija ludzi?!
W knajpie nagle zrobiło się cicho. Zbyt późno zorientowałem się, że jesteśmy inwigilowani przez wszystkich obecnych na sali. Mój głos powątpiewania dotarł do ich uszu. Nie byli zadowoleni. Od jednego ze stolików wstał mężczyzna. Zataczał się zahaczając inne. Gdy wreszcie dotarł do mnie, poczułem wyraźny odór wielu kieliszków wódki podłego gatunku. Ów pochylił się nad moją osobą i wysyczał niezbyt wyraźnie.
-To uwierz, albo spieprzaj stąd jak najdalej. Miejsce na cmentarzu nam się kończy. Malinowski Ci nie popuści.
-Przestań pieprzyć Stachu!!! Rozległ się inny głos z głębi sali.
Stachu wyprostował się nagle niczym rażony prądem. Kiwając się to w przód to w tył ryknął.
-Bo co, wszyscy wiedzą, że sprzedał duszę diabłu. To jego wina, wampir jebany !!!
Do Stacha podszedł inny biesiadnik z sali. Chwycił go za poły koszuli i przycisnął do ściany. Dominował nad nim tężyzną fizyczną.
-Przestań pieprzyć, jak dobrze Ci radzą. Niosłam trumnę Malinowskiego, to porządny chłop był. Nie jego wina, że tak się to skończyło. Jak jeszcze raz chlapniesz coś, to Ci mordę skuję.
Nagle między mężczyznami wyrosła wąsata Zośka. Chwyciła za dłonie silniejszego i wykręciła je na boki. Stachu siny z braku powietrza opadł wzdłuż ściany.
-Bez bójek mi tu ! Głos przypominał piłę z tartaku.
Mężczyźni rozeszli się bez słowa, każdy w swoją stronę. Zosia zbliżyła się do nas
-Dość na dziś Panie Kalota, nie chcę tu zadymy. 332226 to drażliwy temat i lepiej go nie poruszać. Dokończcie piwo i do zobaczenia jutro.
Kalota nie oponował.
-Dobrze prawisz, już się zbieramy. Nieoczekiwanie przeszedł z potworem na ty.
Walnęliśmy resztę z kufli i wyszliśmy z lokalu. Dyżurny na zewnątrz odwrócił się do mnie i pouczył:
-Na drugi raz ciszej wyrażaj swoje wątpliwości. To jedyna knajpa w okolicy.
-Dobra, gdzie teraz?! Spytałem przepraszającym tonem.
-Na cmentarz… Zarządził Kalota.
Droga na cmentarz prowadziła przez jakieś stary park. Wyłaniające się z mgły wielkie powyginane drzewa, budziły lęk. Brakowało tylko na nich wisielców, skrzypiących na wietrze, którego nie było. Co za dziwna okolica? Za parkiem wyrósł żelazny parkan. Za nim dostrzegłem rząd nagrobków. Niektóre z nich przechylone na bok, inne przewrócone zupełnie. Pośród nich widniały świeże granitowe płyty. Weszliśmy przez uchyloną cmentarną bramę. Dyżurny zaprowadził mnie do niewielkiej kwatery. Na nieco zapuszczonej płycie ktoś wyrył:
“Andrzej Malinowski
zmarł śmiercią tragiczną.
pracował na kolei.”

-Ponąć od niego się zaczęło. Szepnął Kalota, potem wziął mnie za rękę i poprowadził do następnego grobu.
Przeczytałem napis:
“Zdzisław Kamiński
zmarł śmiercią tragiczną.
pracował na kolei.”

Ledwie zdołałem dokończyć ruszyliśmy dalej.
“zmarł śmiercią tragiczną.
pracował na kolei.”

Potem jeszcze:
“Mateusz
zmarł śmiercią tragiczną.
pracował na kolei.”

I kilka kolejnych. Wreszcie zatrzymaliśmy się na dłużej. Kalota puścił moją dłoń.
-Nadal uważasz, że żartuję?
-Niekoniecznie… Odpowiedziałem masując obolałą rękę.
Usłyszałem trzask łamanych gałęzi. Odwróciłem się gwałtownie. Kalota też. Niestety brudnoszare mleko zasłaniało wszelki widok. Trzask powtórzył się. Wreszcie zza mgły wyszła zakapturzona postać. Podeszła ku nam i ściągnęła kaptur. Mężczyzna był chudy i miał stare rogowe okulary. Wyglądały komicznie na jego nosie.
-Dzień dobry Panom, co was tu sprowadza? Spytał z lekką nutą wrogości.
Zauważyłem że w prawej dłoni miał metalową rurkę długości około 60 cm. Cofnąłem się lekko. Inicjatywę przejął Kalota.
-Witam Pana, jestem Kalota miejscowy Dyżurny ruchu, a to mój przyjaciel Covalus.
Mężczyzna z rurką nagle uśmiechnął się.
-Jak godność Pana przyjaciela? Spytał ponownie.
-Covalus… Powtórzył Kalota.
-A to dobre…
Nie bardzo rozumieliśmy. On chyba to zauważył, bo zaraz wyjaśnił.
-Jestem Covalus, miejscowy stróż tego przybytku i patolog. Myślałem, że mam oryginalne nazwisko. A tu psikus. Rzeczywiście wszystko tu było dziwne. Znalazłem swego “nazwisko-nika”. Dyżurny w kilku słowach rozwiał nasze intencje przebywania w tym miejscu. Stróż pokiwał dłonią i wskazał na rurkę.
-Przepraszam za to, ale nie często się widuje dwóch panów prowadzających się za rękę po cmentarzu w taką mgłę.
Wolałem nie ryzykować. A co do Malinowskiego i innych, proszę ze mną coś wam o nich powiem. Mimo chłodnego przywitania poszliśmy za nim. Droga wiodła pomiędzy śliskimi płytami nagrobnymi. Doprowadziła nas do parterowego budynku przypominającego barak. Weszliśmy do pomieszczenia w którym mieszkał stróż. Było tam wiele książek, głównie z tematyki II W. Ś. W rogu stało obdrapane biurko, a na nim nowoczesny komputer. Był włączony, a na ekranie widniał edytor tekstu. Mimo woli zerknąłem. “Miasto mgieł”, dość duży akapit wieńczył szpaltę tekstu. Stróż podszedł do komputera i widząc moje zainteresowanie wyjaśnił.
-Takie hobby, pisuję opowiadania do Internetu. Moi sąsiedzi- wskazał za okno- nie są zbyt towarzyscy.
-Można i tak. Wzruszyłem ramionami.
Stróż zgasił komputerowy ekran i zaprosił nas do stołu. Postawił na nim dzbanek z herbatą i dwie szklanki. Siadając dostrzegłem jeszcze stalowe drzwi obok stolika z komputerem.
-Co tam Pan ma ? Spytałem zdziwiony, niecodzienną kubaturą wrót.
-Przejście do prosektorium, chcecie zobaczyć?
-Niekoniecznie. Odparliśmy niemal jednocześnie z Kalotą.
-Proszę nas wtajemniczyć, w sprawę tego Malinowskiego. Kalota upił nieco herbaty.
Stróż i pisarz jednocześnie był wyraźnie poruszony, że może komuś opowiedzieć tą historię.

Maszynista Malinowski mieszkał w Strzelincu. Miejscowość ta położona jest niecałe dwadzieścia kilometrów od naszego miasteczka. Prowadziła tam niegdyś jednotorowa linia, miejscowego znaczenia. Malinowski strasznie się z nią identyfikował. Znał każde zakole pojedynczego tory, każdy podkład czy zwrotnicę. Osobiście prowadził parowóz z wagonami pełnymi pielgrzymów do tamtejszego sanktuarium. Był to niewielki drewniany kościółek, zbudowany, gdzieś w mroku dziejów. Jego niezwykłością, było to iż uzdrawiał. Sama wizyta w jego wnętrzu powodowała, iż wiele dolegliwości ustępowało. Wieści o takich rzeczach szybko się niosą i wkrótce kościółek w Strzelincu stał się bardzo popularny. W jego funkcjonowanie była zaangażowana żona Malinowskiego Agata. Była to nadzwyczaj piękna kobieta. Całe swoje życie poświeciła tej świątyni. Pomagała miejscowemu księdzu w obsłudze wiernych dowożonych pociągami męża. Ta popularność tego miejsca nie bardzo podobała się władzom świeckim i kościelnym. Komuniści bali się nagłego rozkwitu zabobonu, jak ów popularność kościółka nazywali. Naciskali na dostojników Kurii, aby ci coś zrobili w sprawie. Tym musiało być naprawdę źle, z faktem, iż przez jakąś pipidówkę, ktoś zakłóca ich błogi spokój. Poszli na współpracę. Najpierw zmienili księdza, na jakiegoś spoza rejonu. Ten szybko odciął wiernych od cudów. Zaczął od ograniczenia dostępu do kościoła Agacie. Pojawiły się niejasne plotki. Władza partyjna orzekła wysoką nierentowność linii do Strzelinca i zamknęła ją. Nagle i bez uprzedzenia. Do miasteczka prowadziła wąska i wyboista droga, więc wiernych zaczęło ubywać. PKS dziwnie ograniczył kursy. Malinowski pisał pisma i monitował. Był wściekły. Nic to nie dało. Kościołek popadł w ruinę. Ksiądz nakazał zamknąć świątynie pod pozorem katastrofy budowlanej. Nikt nie zaprotestował. Ludzie się bali. Zresztą mieli większy kościół tu u nas w Dębcu. Najbardziej cierpiała na tym Agata. Ona jedna nie mogła pogodzić się, z tym co się stało. Któregoś dnia znaleziono ją martwą przed domem. Odeszła ze zgryzoty. Malinowski chciał pochować Żonę obok jej ulubionej świątyni. Odmówiono mu tłumacząc, że cmentarz przykościelny jest zamknięty. Musiał wieźć jej ciało, aż tu na cmentarz w Dębcu. Podobnie jak inni mieszkańcy Strzelinca. Narastała opozycja. Ludzie szumieli, bo raziły ich niewygody i trudności z brakiem świątyni. Malinowski był na nich wściekły, że dopiero teraz to czynią. Oskarżał ich o tchórzostwo. Stał się najbardziej znienawidzonym mieszkańcem miasteczka. Aż musiał się przeprowadzić do Dębca. Tu przycichł na moment. Do czasu, aż usłyszał o decyzji o ponownym otwarciu kościółka w Strzelincu. Nie mógł znieść tej zniewagi. Obmyślił ze złości straszny plan. Kiedy ludzie otrzymali zgodę na otwarcie budynku i przyszli pod niego, zastali wyłamane drzwi. Weszli do środka. Przerażenie sięgnęło zenitu, gdy dostrzegli powieszonego na jednym z ramion krzyża Malinowskiego. Na podłodze zaś napis wykonany własną krwią
“Dopadnę was wszystkich”
Nikt już nie chciał się modlić w tak splamionej świątyni. Ciało Malinowskiego pochowano w Dębcu. Trumnę niósł jeden z jego przyjaciół pomocnik parowozowy Chrzan. Silne niesamowicie chłopisko. Po pogrzebie w kościółku w Strzelincu wybuchł tajemniczy pożar. Drewniana budowla zniknęła z powierzchni ziemi. Dziś już niewielu o niej pamięta. Wybudowano nowy ceglany kościół po drugiej stronie. Za to na torach pojawił się skład 332226 prowadzony ponąć przez samego Malinowskiego. Mówię ponąć, bo wszyscy, którzy go dokładnie widzieli trafiali do mnie. Za stalowe drzwi. Umierali ogarnięci potwornym strachem. A 332226 z każdą ofiarą stawał się coraz potężniejszy. I tak jest do dziś. Miejscowi boją się go jak ognia. Wiedzą co czynić, aby nie wchodzić mu w drogę.

Stróż skończył. Zamyśliłem się chwilę nad usłyszaną historią.
-Powiesił się z wściekłości… Myślałem głośno nad determinacją tego człowieka.
Kalota nie mówił nic. Myślał intensywnie. Naraz zadał nam pytanie:
-Czym jest tak naprawdę 332226 ?
Stróż skrobiąc się po brodzie odpowiedział.
-Myślę, że jest jakąś metafizyczną formą strachu.
-Strachu? Powątpiewałem. Może złości?
-Też tak myślałem, ale złość Malinowskiego była tylko fizycznym objawem strachu. Odrzekł mój “nazwiskownik”- Dla Malinowskiego sensem życia była ta linia kolejowa i jego miłość do Agaty. Kiedyś nawet zwierzył się Chrzanowi, że najbardziej się boi utraty swojego sensu istnienia.
-Skoro już wiemy czym jest 332226, to pozostaje pytanie jak go zatrzymać? Przerwał Kalota
Zapadła krępująca cisza. Na to pytanie nie było gotowej odpowiedzi. Nagle Dyżurny spojrzał na zegarek i zerwał się na nogi.
-Już późno Panie Covalus, dziękujemy za opowieść. Musimy wracać na stację.
-Nie ma za co, miło mi było, nie często mnie tu ktoś odwiedza.
Stróż odprowadził nas do bramy. Zamknął ją na kłódkę jak tylko opuściliśmy teren cmentarza. Potem rozpłynął się we mgle, jak wszystko w tym miasteczku. My zaś wróciliśmy pośpiesznym krokiem na stację. Na piętrze w ciasnym lokum Kaloty, Dyżurny wskazał mi lóżko. Z przyjemnością zrzuciłem wilgotną kurtkę i poszedłem się wymyć w zagrzybionej łazience. Dobrze, że ciepła woda była. Otuliwszy się w pidżamę wyszedłem z pomieszczenia. Tam już Kalota ustawił coś “na sen” obok mojego łóżka. Na dole odjeżdżał ostatni pociąg. Poczekałem, aż dopełni toalety i ruszyły wspomnienia. Nawet nie pamiętam kiedy zasnąłem. Śnił mi się dziwny sen.

Mężczyzna wstał i podszedł do telefonu. Spojrzał na słuchawkę, tak jakby chciał, aby ta przemówiła. Stało się, telefon zadzwonił. Powoli zacisnął dłoń na bakelitowej rączce. Przystawił mikrofon do ucha. Nie słyszał nic, tylko grobową martwą ciszę. Nawet zakłócenia generowane przez pierwszy śnieg oblepiający druty, były niesłyszalne. Gdzieś w głowie posterunkowego tajemniczy głos wydał polecenie. Zawsze tak było. Mężczyzna odłożył słuchawkę i podszedł do dźwigni sygnałowej. Uniósł ramie semafora odstępowego do góry, pod katem czterdziestu pięciu stopni. Zapadka zablokowało je w tej pozycji. Mężczyzna usiadł znów za stołem. Zatkał dłońmi uszy i zamknął mocno oczy. Nie chciał słyszeć. Nie mógł tylko wyłączyć zmysłu czucia. Przez jego nogi przechodziły drgania drewnianej podłogi. Potem wibracje stołu i krzesła. Przez to wiedział, że on nadjeżdża. Nie mógł nic zrobić tylko czekał, aż pierwsza oś zwolni, uruchomi sprzęgło semafora i ramię opadnie pod własnym ciężarem. Wiedział, że nic mu nie grozi. Ściśle stosował się do wskazówek przekazanych mu przez poprzednika. Nie opuszczał pomieszczenia. Wreszcie, gdy drgania ustały, a płomień świecy znów spokojnie rozjaśnił mrok, urzędnik wstał i podszedł do telefonu. Zakręcił korbą i wywołał następny posterunek.
-332226 minął posterunek nr 61. Zameldował.

W tym momencie sen odszedł nagle jak przybył. Zerwałem się do pozycji siedzącej. W głowie mi jeszcze szumiało. Przez ten szum przebijał się łoskot… parowozu! Chciałem wstać, aby potwierdzić moje przypuszczenia. Żelazny uścisk dłoni Kaloty na ramieniu nie zezwolił na żaden ruch.
-Nie próbuj, to 332226 nadchodzi. Jego głos nie znosił sprzeciwu.
Do mych uszu doszedł wibrujący dźwięk wielu osi wagonowych. Był nieznośny i powodował spory ból głowy. Zatkałem uszy, lecz on nie ustawał. Zrobiło mi się niedobrze. Chciałem wstać i uciec z tego miejsca, nie mogłem. Po chwili wszystko ucichło.
-Oddychaj głęboko, zaraz przejdzie. Poinstruował mnie Kalota.
Jak kazał zrobiłem, ból głowy minął. Chciałem coś jeszcze powiedzieć, ale dopadł mnie straszliwa ochota nagłego snu. Do rana nic już mi się nie przyśniło. Obudziłem się gdzieś koło dziesiątej. Kalota dawno urzędował na dole na służbie. Skorzystałem z łazienki i zapasów Dyżurnego przekąszając co nieco. Po tych czynnościach zszedłem na dół. Za oknem otulina z mgły gasiła wszelkie kształty. Znajomy ziąb i poczucie wszechobecnej wilgoci. Miałem wrażenie, że moje ciało obrasta grzybem. Kalota właśnie zapisywał coś do pomarszczonej księgi przyjazdów. Przywitał mnie krótkim skinieniem głowy i wskazał na piec, gdzie gotowała się kawa. Skorzystałem z oferty.
-Myślałem o wczorajszym, chyba wiem jak tego dziada załatwić. Odparł Dyżurny.
-Zwariowałeś, lepiej z tym nie zadzierać, odsłużysz swoje i wracasz. Po co się narażać?
Przerwałem by napić się życiodajnego płynu.
-Kiedyś inni próbowali mnie strachem złamać. Udowodnić, że muszę być im posłuszny bo sam niewiele znaczę. Ci, którzy nie wytrzymywali umierali. Tak jak tamci na cmentarzu. Dziś już mam to za sobą i umiem nad tym panować.
-Kiedy to było?
-Nieważne, nie chcę o tym rozmawiać. Wspomnienia są bolesne.
-Dobrze, więc jak planujesz to rozegrać?
-Tym samym orężem, którym wojuje 332226.
-A jeżeli wszyscy łącznie z tobą się mylą? Jeśli 332226 nie jest tym , za co go uważacie?
Kalota zadumał się mocno. Takiego pytania nie przewidywał. Musiał znaleźć na nie odpowiedź. A ona nie była łatwa.
-Jest jeszcze wiele miejsca na tutejszym cmentarzu.
Nie podobało mi się to stwierdzenie. Jak i cała ta sytuacja. Wyglądało na to jednak, iż mój przyjaciel podjął decyzję. Moją rolą było go wspierać w tym działaniu. Nawet jeżeli mi się ono nie podobało. W posterunku rozległ się dźwięk telefony. Nadjeżdżał pociąg. Kalota ustawił mu wolny przelot. W białym mleku ledwie rozpoznałem zielonego “gagarina” ze sznurem węglarek wypełnionych drewnem. Od łoskotu jego silnika trząsł się cały budynek. Zagłuszył zgrzyt opadających semaforów. Kalota oddzwonił na okoliczne posterunki potwierdzając przybycie i informując o odejściu pociągu ze stacji. Dopełniwszy swoich obowiązków, zwrócił się do mnie.
-Gadałem dziś z moim zastępcą. Szlak ze Strzelinca łączy się z naszą linią za posterunkiem odstępowym nr. 61. Kiedyś w miejscu łączenia była strażnica, która pełniła tą rolę. Po zamknięciu tej linii wybudowano posterunek 61. Zwrotnica jest zamknięta na klucz. Od strony Strzelinca stoi semafor kształtowy z ramieniem zablokowanym na “stój”. Chcę, abyś tam poszedł i uruchomił wyciąg latarniowy. Weź z dołu oliwiarkę i klucze…
-Do zrobienia, jak mam tam dojść?
-Torem, dostaniesz pomarańczowy kubrak i latarkę. Mimo to uważaj, w tej mgle wszystko jest możliwe. Około 11.45 będzie Cię mijał osobowy. Potem dopiero o 13.00 towarowy. Po drugim torze do 12.30 ruchu nie ma. Mimo to idź tak abyś pociągi miał z przodu.
Jak kazano tak zrobiłem. Otuliwszy się szczelnie kurtką, wyszedłem z dyżurki. W kieszeniach miałem klucze, a w ręku oliwiarkę. Z początku szedłem torem, ale kilkukrotnie mokre podkłady o mały włos nie wywróciły mnie. Zszedłem na boczne podtorze. Po zostawieniu za sobą semaforów wjazdowych zagłębiłem się w las. Około 11.45 przystanąłem na moment by usłyszeć pociąg. Był punktualnie. Zszedłem mu z drogi ma drugi tor. Wyskoczył z mgły w ostatniej chwili. Maszynista SM 42 dał przeraźliwe Rp1 na mój widok. Uniosłem prawą rękę do góry. Minęły mnie cztery wagony bezprzedziałowe- puste. Mgła zgasiła dźwięki odchodzącego składu, bardzo szybko. Zapadła cisza. Ruszyłem dalej i wkrótce doszedłem do posterunku 61. Przywitałem się z obsadą. Wyjaśniłem cel mojej wędrówki. Posterunkowy zapewnił mnie, że nie ma obaw i do 13.00 mam wolny tor. Do rozgałęzienia szlaku dotarłem w niecałe piętnaście minut od minięcia posterunku 61. Tor na Strzeliniec odgałęział się od toru nr 1. Pomiędzy torami 1 i 2 było przejście zwrotnicowe zamknięte na klucz. O dziwo nie było sierżantów. Przejazd odbywał się z pełną prędkością. Zszedłem na tor odgałęziający się. Mimo upływu czasu nie był porośnięty jak inne tego typu linie. Rośliny unikały torowiska. Semafor strzegący wjazdu był pordzewiały. Płaty brunatnej narośli pokrywały kratownicę i blachy. Całe szczęście, że była korba od wyciągu latarniowego. Sam wyciąg był w położeniu dolnym. Szkła o dziwo całe. Zacząłem oliwić zębatkę i tryby. Zbiłem kluczem rdzę z bębna na który nawinięta była lina. Odkułem zabezpieczenie. Potem zacząłem kręcić korbą. Wyciąg zgrzytał i wydawał inne potworne dźwięki. Sanie ruszyły do góry, strącając na mnie całą gamę tlenku żelaza. Kręcenie korbą nie było łatwe. Musiałem napierać nań całym ciałem. Bałem się, że puści lina. Nie puściła i oprawy latarniowe, wraz z podstawą na lampę dotarły pod ramię. Powtórzyłem operację jeszcze ze dwa razy. Nagle we mgle rozległ się stukot kół. Mijał mnie jakieś pociąg. Opary były tak gęste, że nie mogłem rozpoznać co to. Spojrzałem na zegarek. Była 13.00. Opuściłem wyciąg do poleżenia dolnego i chciałem zabezpieczyć zapadką, gdy ten raptem ożył. Zanim zdążyłem wycofać ręce bęben wykonał jeszcze jeden obrót, a korba uderzyła mocno w obie dłonie. Wrzasnąłem z bólu i usiadłem obok semafora.
Kiedy ponownie spojrzałem na dłonie wyglądały nie zaciekawcie. Lewa zsiniała na całej powierzchni i wydawało mi się, że nie mogę ruszać palcami. Prawa miała paskudne przecięcie na grzbiecie. W jego środku widziałem kości, nie wszystkie były na miejscu.
Próbowałem podnieść opuszczoną oliwiarkę. Nie dawałem rady. Zdecydowałem się wracać, gdy za moimi plecami spostrzegłem jakąś postać w kolejarskim mundurze. Nie słyszałem jak nadchodził. Próbowałem rozszyfrować rysy jego twarzy. Nadaremnie, on jej nie miał. Stanął na przeciw mnie i się przyglądał. Potem wskazał ręka kierunek na Dębiec. W mej głowie eksplodowało niewymówione polecenie.
-Spieprzaj stąd !
Domyśliłem się, że sam Malinowski zaszczycił swoją obecnością. Kiedyś mój znajomi powiedział, że zmarli nigdy nie zrobią mi krzywdy, trzeba obawiać się żywych. Bardzo się mylił. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem z powrotem. On tam stał i wydawało mi się, że się śmieje. Gdy wróciłem do Dębca, Kalota natychmiast wezwał taksówkę i kazał zawieść mnie do lekarza. Tam orzeczono liczne złamania palców w obu dłoniach i założono gips. Wyglądałem jak siódme nieszczęście. Nawet nie mogłem rozpiąć sobie rozporka. Wróciłem pokonany na stację. Kalota wysłuchawszy mojej opowieści zdał sobie sprawę, że nie będzie łatwo. Wróg był silny i nieprzewidywalny. Upewnił się tylko, czy moim zdaniem da się uruchomić nocne oświetlenie semafora. Potwierdziłem. Dyżurny jak tylko przyszedł następca zaczął przygotowywać się do wyprawy. Pobrał z magazynu lampę naftową i napełnił jej zbiornik. Dwa pełne pudełka zapałek umieścił w foliowym worku. Aby nie zamokły. Około jedenastej pożegnał się ze mną i wyszedł. Wiedział, że linia w nocy jest martwa, dlatego szedł środkiem toru. Mimo ciemności niesiony jakąś energią dość szybko doszedł do odgałęzienia. Pomagając sobie latarką umocował lampę w uchwycie. Zapalił knot i zamknął szkiełko. Potem mocno trzymając korbę uniósł ją do góry. Czerwone światło rozwiało mrok. Kalota odnalazł oliwiarkę i ustawił ją przy podstawie semafora. Wydawało mu się że słyszy dziwny dźwięk. Jakby szelest papieru. Coś spadało mu na głowę. Gdy przyświecił latarka okazało się, że to rdza ze strażnika. Zdumiony Dyżurny patrzał na zjawisko zdrowienia materii. Zrozumiał, że zyskał sojusznika w swojej walce. Około północy zjawisko ustało i zapadła cisza. Mgła zaczęła gęstnieć, a temperatura spadać. Wiatr zamarł przerażony. Gdzieś od strony Strzelinca pojawiła się łuna. Nadchodził 332226. Kalota wsłuchał się w dźwięk dobiegający zza lasu. Rozpoznał charakterystyczny dźwięk Ty2. Pociąg nagle zaczął hamować. Sypał iskrami spod kół, niczym sztuczne ognie na sylwestra. Kalota wreszcie go mógł obejrzeć. Cztery wagony 102A i dwa Bi. W ich środku jarzyło się mdłe światło. Dyżurnemu wydawało się, że widzi pasażerów. Lub tylko to co z nich zostało. Parowóz wytracił szybkość przed strażnikiem. Ze środka wyszedł maszynista bez twarzy. Stanął na przeciw Kaloty. Chyba po raz pierwszy ktoś mu się sprzeciwił.
-Myślisz, że on mnie zatrzyma?! Szlak jest pusty, wiem o tym. Codziennie go mijam. Nędzne ramię zakazujące wjazdu. Rdzewiało na potęgę. Czekałem kiedy odpadnie. Dziś zapaliłeś latarnię i co z tego?
-Szlak nie jest pusty Malinowski. Przerwał mu Kalota
Tamten zawahał się. Działo się coś, co dotychczas nie miało miejsca.
-Splamiłeś spokój świątyni Malinowski, masz szczęście, że Bóg dał Ci jeszcze jedną szansę. Jednak za nim trafisz przed jego oblicze, masz przed sobą prawo kolejowe. Jego przestrzeganie było filarem zawodu, który stanowił o sensie twojego istnienia.
-Bredzisz, nade mną nie ma żadnego prawa. Zaraz Ci to udowodnię. Szlak jest tylko mój. Potężne pchnięcie cisnęło Dyżurnym o pień drzewa. Potem jeszcze jedno. Z ust Kaloty popłynęła krew. Mimo bólu podniósł się z powrotem na nogi.
-Oni też bili, już na mnie to nie działa.
Malinowski wspiął się do budki parowozu.
-Nie wiem dlaczego się nie boisz i nie zdychasz jak inni i nie obchodzi mnie to. Żegnaj.
Ty2 zaboksował kołami. Piasecznice rzygnęły piaskiem. Koła złapały szyny. Składem szarpnęło. Z wagonów doszedł Dyżurnego jęk. Pociąg minął semafor. Kalota obserwował go ze spokojem. Malinowski wychylony z okna po prawej stronie rozwarł przepustnicę do końca. Gdzieś z przodu pojawiły się światła. Maszynista Ty2 poczuł drgania szyn. Jasność wykwitła przed czołownicą jego maszyny. Do końca miał nadzieję, że skład z naprzeciwka jedzie po drugim torze. Mylił się. Olbrzymi Ty 51 z wagonami towarowymi uderzył z pełną prędkością w Ty2. Z okna tamtego do końca wystawał… Kalota. W miejscu starcia rozgorzało światło o jasności przekraczającej ludzkie pojęcie. Huk zmieniał się w dźwięk wyzwolenia. 332226 odchodził w niepamięć. Światło zaczęło maleć, Malinowski wyrzucony siłą uderzenia próbował wyjść z jego kręgu. Nadaremnie. Stanął odwrócony w kierunku Kaloty.
-Co to było? Jego głos był słaby.
-Mój lęk. Odparł Kalota.
Potem wszystko zgasło i zapadła cisza. Tory były puste. Dyżurny podszedł do semafora i oparł się o jego podstawę. Czuł, że ma połamane kilka żeber. Lekceważył ten fakt. Mimo bólu ściągnął i zgasił naftową lampę. Ostatni rekwizyt pozostały po 332226.

KONIEC

Wrocław 28.01.2009r.

Powrót do listy opowiadań z 2009r.

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *