Dla wszystkich motorniczych MPK Wrocław, których znam… 

Powoli otworzyłem skrzynkę pocztową i przeglądnąłem na miejscu jej zawartość. Najpierw były dwa rachunki, gaz i telefon, potem reklamy banków. Zawsze zostawiałem je nieotwarte na górnej powierzchni skrzynki- nie były tam osamotnione, co oznaczało, że większość mieszkańców też ich nie czytała. Na sam koniec trafiła mi się koperta zaadresowana ręcznie. Odwróciłem ją, ale nadawca nie raczył się ujawnić. Ciekawość wzięła górę i zapakowałem ją do torby, obok gazety. W domu najpierw należało przygotować coś na ząb. Dla mnie nie było to trudnym zadaniem. Gazeta wraz z kopertą spoczęła w dużym pokoju na komodzie. Zapomniałem o niej, do momentu, kiedy ujawniła się ponownie wieczorem. Zasiadłem w fotelu ze szklaneczką czeskiego piwa i zapragnąłem zgłębić wiadomości, czytając prasę, w którą zaopatrzyłem się rano. Koperta upadła na podłogę. Sięgnąłem po nią i otworzyłem. W środku były złożone kartki w kartę formatu A4. Całe zapełnione starannym ręcznym pismem.
Zdziwiłem się, gdyż era listów odeszła dawno w zapomnienie. Czasami niespodzianki się zdarzają. Z początku nie maiłem ochoty na czytanie jakieś anonimowych wypocin. Jednak starannie wykaligrafowane frazy zdawały się zapraszać. Skusiłem się i zacząłem czytać. List okazał się całkiem ciekawą opowieścią. Zaczynał się…

Szanowny Panie Covalusie
Mój wnuk jest z zamiłowania wielbicielem stalowych szlaków. Obeznany z nowoczesną techniką często przesiaduje przed monitorem i wyszukuje ciekawostki dla swojego hobby.
Jestem dumny z zaangażowania jakie prezentuje to dziecko. Ostatnio natrafił na prowadzony przez Pana serwis. Siedział długie godziny i czytał coś z wielką uwagą. Gdy zapytałem, co tak przykuwa jego uwagę, odparł, że opowiadania o treści kolejowej. Poprosiłem go o streszczenie mi kilku, jako, że mój wzrok nie pozwala na czytanie z monitora. Oczy łzawią straszliwie i ciężko potem pieczenie znieść. Chłopak nie miał zamiaru mi opowiadać, tylko wydrukował kilka. Specjalnie powiększył litery abym nie miał kłopotu. Obiecałem mu, że przeczytam i porozmawiamy.
Muszę przyznać się do tego, iż sam jestem związany z pociągami. Niestety nie takimi jakie ukochał mój wnuk. Całe życie przepracowałem jako motorniczy tramwaju. Może się Pan z tym nie zgodzić, ale tramwaj to też pociąg, tylko jadący po mieście. Zresztą z niemieckiego Straßenbahn, to oznacza uliczny pociąg i tego będę się trzymał. Mój wnuk też toczy słowne potyczki ze mną o to nazewnictwo. Ale wróćmy do rzeczy. Rano, gdy nikogo w mym domu nie było, przeczytałem zadrukowany papier. Muszę przyznać, że historie, które Pan w nich zawarł są niesamowite. Czasami, aż trudno uwierzyć w ich prawdziwość. Mi jest łatwiej, bo sam doświadczyłem zdarzenia na tyle niezwykłego, że aż nieprawdopodobnego. Postanowiłem je do Pana przesłać. Wnuk załatwił mi adres, macie wspólnych znajomych.
Całość miała miejsce dość dawno. Prowadziłem wtedy ostatni pociąg relacji Kudyba-Olszynka. Ruszałem w kurs dopiero wtedy, kiedy przyjechał skład z Katowic. Dyrekcja nakazywała oczekiwać na skomunikowanie. Stałem więc na trzecim torze, pętli w Kudybie i oczekiwałem na jedno wagonowy skład 102Na. Pętla położona na całkowitym odludziu wieczorem budziła respekt. Mój kurs zaczynał się o zmroku 22.30. Przynajmniej tak mówił rozkład. Ale ze względu na skomunikowanie często opóźniał się i to znacznie. Katowice prawie zawsze bywały spóźnione. Tak było i dziś. Na mym zegarku widniała już 22. 40 a 102Na linii 36 dopiero wtaczał się na tor pierwszy. Wysiadła zeń grupa pasażerów. Głównie górnicy na wieczorną szychtę i kobiety z fabryki obuwia. Jedni z pracy a drudzy dopiero do. Poczekawszy, aż wszyscy zajmą miejsca w mym wozie typu LH, dzwoniłem i zasuwałem drzwi. Tor trzeci wiódł mnie bezpośrednio na szlak ku Olszynce. Wóz zgrzytał obrzeżami na ciasnych łukach pętli. Pojedynczy reflektor, jeśli nie liczymy mdłej żarówki oświetlającej tarczę numer 56, rzucał niewiele światła. Tory z początku szły w głównej ulicy Kudyby- Przodowników Pracy. Były już znacznie wyeksploatowane dlatego LH trząsł się niesamowicie i kołysał na boki. Nie dało się ujechać więcej niż 15 km/godzinę. A i to było czasami zbyt dużo. Wskazywały na to snopy iskier idące spod kół, gdy metalowe fragmenty tarły o kamienny bruk. Pierwszy przystanek był na skrzyżowaniu z Nowotki. Zahamowałem, co nie było trudne przy tak niewielkiej prędkości. Spojrzawszy w lusterko dostrzegłem pustkę i żadnego chętnego by opuścić wóz. Dałem sygnał i ruszyłem w dalszą trasę. Wtedy nie trzeba było martwić się o samochody. Było ich strasznie mało. Nie to co dziś. Mój ostatni kurs czasami odbywał się po pustych ulicach. Kolejny postój na Marcela. Tam kilka kobiet opuszczało wóz. Czasami słyszałem dobrej nocy od nich. Cóż, młody byłem i pewnie niejednej wpadłem w oko. Mundur dodawał wigoru. Za Marcela tory skręcały w bok i schodziły na pobocze drogi. Z lewej strony towarzyszył nam ciemny las, z prawej nieliczne ruiny wygasłych zakładów przemysłowych. Modliłem się, aby mój wóz nie zdefektował w tym rejonie. Gazety rozpisywały się o Wampirze polującym na kobiety. Facet napadł i zabił kilka właśnie w tym parku. Milicja była bezradna. Na szczęście odcinek ów nie był długi. Zaraz za parkiem zaczynały się pierwsze zabudowania kopalni Pokój. Wciśnięta pomiędzy ciasne zbudowania Olszynki była jedynym zakładem pracy w tym rejonie. Przystanek był umiejscowiony przed samą bramą zakładu. Tu tramwaj opuszczali wszyscy moi pasażerowie. Dalej jechałem sam. Jak tylko mur kopalni się skończył musiałem stawać po raz drugi. Zaraz za zakładem był położony stary cmentarz ewangelicki. I tu wzesadzie rozpoczyna się moja właściwa opowieść.
Przed bogato zdobioną bramą cmentarza musiałem zatrzymać pociąg i opuścić wóz. Dwutorowy odcinek przechodził w jednotorowy ciągnący się, aż do samej pętli w Olszynce. Moim obowiązkiem było uruchomienie urządzenia zabezpieczającego ruch w tym rejonie. Było ono stare, proste i niezawodne. Przynajmniej do czasu, aż się nie popsuło. Niekoserwowany staruszek coraz częściej odmawiał posłuszeństwa. Owo urządzenie składało się z dwóch wyłączników naprzemianległych, połączonych. Pierwszy motorniczy, który dotarł do mijanki przesuwał wyłącznik numer 1 i zapalał zajętość na torze. Uwalniał klucz, który wkładał do skrzynki na pętli, by zgasić zajętość. Zgodnie z rozkładem na pętli oczekiwał na mnie pociąg zjazdowy 345 nr 46. Nie miał on prawa wkroczyć na jednotor przede mną. Kluczem który dzierżyłem przypięty do górnej kieszeni otworzyłem skrzynkę. Przesunąłem dźwignię wyłącznika Nr 1 i nad torami rozkwitł czerwony zakaz semafora. Wyjąłem odbezpieczony klucz, który służył do odblokowania wyłącznika Nr 2. Wyłącznik drugi gasił zajętość. Zamknąłem skrzynkę a klucz do wyłącznika nr 2 wpiąłem w łańcuszek i schowałem do kieszeni. Wsiadając do wozu spostrzegłem mężczyznę, który zajął miejsce z tyłu. Lekko zdziwiłem się, bo nie widziałem, by ktoś stał na przestanku. Zasunąłem drzwi i wjechałem na jednotor. Lekki spadek spowodował pójście korby hamulca ręcznego w ruch. Najgorzej tu było zimą lub jesienią. Czasami wóz osiągał niebezpieczną chyżość. Muszę Panu powiedzieć, że przed samą pętlą był niemiły zakręt prowadzący na mostek nad rzeczką. Aby bezpiecznie weń wejść i wyjść chyżość pociągu nie powinna przekroczyć 10 km/godzinę. Czasami mimo zaciśniętej korby było to trudne. A i uważać trzeba było by klocków nie pourywać. Mi się zawsze udawało i tak było i dziś. Zgrzyt mostownic i po strachu. Za mostkiem była już końcówka. Jednotorowa. W razie awarii były tu nie lada kłopoty. Całe szczęście, że takt był rzadki, więc do zapchania dochodziło nieczęsto. Stanąłem elegancko za wozem 46. Sięgnąłem by uchylić drzwi i zamarłem. Wagon był pusty. Mężczyzny nie było. Z początku myślałem, że wyskoczył przez tylne drzwi napierając na nie ciałem. Zdenerwowałem się, mógł poprosić o wysadzenie a nie ryzykować. Motorniczy 46 czekał pod skrzynką. Podszedłem do niego i wręczyłem mu klucz. Podziękował i jego wóz zajął teraz jednotor. Ja też już teraz mogłem zjeżdżać do zajezdni. Musiałem tylko odczekać aż kolega zgasi zajętość i wyjeżdżałem z pętli. Byłem ostatnim pociągiem na linii i nie miał mi kto przywieść klucza. Jechałem bez aktywnego semafora. Podobnie było rano, pierwszy pociąg też pokonywał jednotor do pętli przy wygaszonej zajętości i czekał na niej na klucz. Stare zabezpieczenie miało swoje wady. Odprowadziłem wóz do zajezdni i od Dyspozytora odebrałem przydział na taką samą zmianę jutro. Wszystko odbywało się podobnie jak dnia wczorajszego. Katowicki pociąg miał siedem minut spóźnienia, więc ja również. Przy cmentarzu uruchomiłem zajętość i znowu zamarłem. Mężczyzna, który wczoraj wyskoczył z wozu, zasiadł z tyłu. Głośno wyraziłem swoje niezadowolenie na temat czynu jakiego się dopuścił. Wyraźnie mnie zignorował. Nie chciałem zaogniać sytuacji i czas ku temu był nieodpowiedni, spóźnienie nie zmalało, ruszyłem ku krańcówce. Gdy tam zajechałem wściekłość moja sięgnęła zenitu. Mężczyzna znowu wyskoczył. Ludzie bywają tak nierozsądni.
Zajechawszy do zajezdni obmyśliłem szatański plan. Drzwi tylne były wyposażone w skoble do zamykania w razie awarii. Jutro na zmianie przedzierzgnę przez zeń skobel od kłódki i pasażer mi nie ucieknie. Poszedłem do majstra pożyczyć kłódkę. Majstrem na warsztacie był stary Maciej Jesion. Przedwojenna krew i temperament powodowały, iż był powszechnie lubianym na zajezdni. A wiedzę fachową miał przeogromną, przez co wozy nasze szły jak szwajcarskie zegarki. Maciej zdziwił się nieco moją prośbą i nieśmiało spytał, po co mi ta kłódka. Pewnie myślał, że z drzwiami coś nie tak. Rozwiałem jego obawy opowiadając mu o niesfornym pasażerze wieczorną porą.
Maciej roześmiał się serdecznie i orzekł, że kłódka nic nie da, bo ducha zatrzymać się nie da. Myślałem, że popił coś w warsztacie, chociaż to do niego niepodobne, że takie głupoty gada. Maciej wziął mnie pod rękę i zaprowadził do swej kanciapy. Tam wyjaśnił co następuje. Kiedy budowano ten odcinek rolę zabezpieczenia pełnił konduktor. Czekał przy cmentarzu w długim ciepłym płaszczu i wsiadał do pociągu w kierunku pętli. Bez niego nie można było na jednotor wjechać. Cały dzień podróżował na trasie cmentarz – pętla – cmentarz. Deszcz, śnieg, tęgie mrozy a on tam był. Przeprowadzał bezpiecznie pociągi. Gdy pierwszy nadjechał on codziennie przestrzegał motorniczego, by zaczekał nań na pętli. Konduktor zjawiał się na krańcówce wraz z drugim pociągiem. Pobierał niewielką pensję za tą monotonną pracę. Ale zaskarbiał sobie wdzięczność wszystkich motorniczych z którymi jechali. Z nim czuli się bezpiecznie. Nikt nie pamiętał jego imienia, czy nazwiska, ale każdy mówił o nim wiele dobrego. W wkrótce jego rola urosła niemal do nieśmiertelnej. Ale jak to bywa, nikt matce kostusze uciec nie może. Dobra passa skończyła się pewnego jesiennego wieczora. Na jednotor wjechał dwu wagonowy A 43. Młody motorniczy nie utrzymał w ryzach chyżości i pociąg wyleciał z łuku i wpadł do rzeczki. Nie jest ona głęboka, ale wtedy wystarczyła, by oboje przeszli na służbę do Pana Boga. Czasami jednak dobry Pan Bóg zwalnia konduktora u siebie, by pomagał w doczesnym świecie. Pojawia się tuż przed nieszczęściem. Dopóki jest z tobą jesteś bezpieczny. Bacz jednak uważnie, bo gdy go zabraknie diabeł weźmie sprawę w swe ręce i będzie krucho.
Maciej zakończył swoją opowieść. Potraktowałem ją jako nieszkodliwą bajkę, dla takich jak ja i poszedłem do domu. Rano przed pracą kupiłem kłódkę. Już sobie pogadam z tym duchem i to ostro. Gdy zajechałem pod cmentarz, byłem na bakier z rozkładem aż o trzydzieści minut. Deszcz lał jak z cebra, trudno było hamować, a i Katowice miały sporo do tyłu. Wyszedłem z wozu i naciągnąłem kołnierz. Zimne krople wody i tak znalazły sobie drogę do mojej szyi i wywoływały dreszcze. Podszedłem do tylnych drzwi i zamknąłem je na kłódkę. Wóz był pusty więc i tak nikogo w nim nie więziłem. Potem podszedłem do skrzynki i przesunąłem wajchę wyłącznika. Semafor nie zaskoczył. Spróbowałem ponownie i nic. Widać woda weszła między stuki i szlak trafił urządzenie. Mimo braku zajętości klucz udało mi się wyciągnąć. Szmelc już nawet tego nie potrafił zablokować. Teoretycznie nie powinienem wjeżdżać dalej, ale wiedziałem, że 345 będzie czekał ja zwykle. Wsiadając do wozu zerknąłem na tył. Tajemniczego pasażera nie było. Zrezygnował z wojny ze mną. Wiedziałem, że to zwykła chuliganka a nie duch. Lewą ręką pocierałem ręczną wycieraczką szybę. I tak niewiele było widać. Deszcz zacinał jak wściekły. Około dziesięciu metrów przed zakrętem na spadku straciłem zasilanie. Lekko zbladłem, ale wiedziałem, że jeszcze mam korbę. Zacząłem energicznie zawijać. Z początku wóz zwalniał, lecz nagle coś zgrzytnęło i korba luźno w kółko poczęła kręcić się. Próbowałem nie panikować, ale czas nagle przyśpieszył. Zbliżałem się zbyt szybko do zakrętu i mostku. LH zatrząsł się w łuku i lekko przechylił. Chyżość była zbyt wielka. Mimo wszystko wagon utrzymał się na szynach. Przede mną otworzyły się drzwi nadziei. Zaraz za mostkiem spadek kończył się i była szansa stanąć. Wtedy zauważyłem na przeciw mnie czarną sylwetkę innego wozu. Był bardzo blisko. Spotkałem 345 przed sobą. Nie wiem dlaczego pobiegłem na tył i padłem na podłogę. Tramwaje starły się na mostku. Trzymałem się siedzenia, które pęd uderzenia oderwał od podłogi. Potem niewiele pamiętam. Obudził mnie chłód chwytający za pierś. LH spadł z mostku do rzeki i ugrzązł przodem w mule. Na niego runął 345. Ów chłód to woda przedostająca się przez stłuczone przednie szyby. Musiałem wyrwać się z pułapki. Droga ewakuacji wiodła przez tylne drzwi. One jedyne nie były pod wodą. Z braku napięcia powinny dać się lekko otworzyć. Szarpnąłem za klamkę i nic. Spróbowałem jeszcze raz. Z tym samym skutkiem. Wtedy zdałem sobie sprawę z głupoty którą uczyniłem. Tylne drzwi spinała kłódka. Pozostało mi wybić szybę. Cały przód tramwaju był już pod wodą. Konstrukcja trzeszczała niesamowicie. Zrozumiałem, że grozi mi zgniecenie przez leżący na górze wóz. Wybijanie szyby byłoby wielką nieroztropnością. One jeszcze trzymały sztywność tylnej części pudła. Pozostała mi niewesoła alternatywa- gniecenie lub utopienie. Mętna woda obierała memu ciału chęć do istnienia. Wtedy ktoś chwycił mnie za ramię. Odwróciłem wzrok i ujrzałem konduktora. Jego dotyk był zimny i silny. Nic nie mówił tylko dłonią zakrył mi usta i wciągnął pod wodę. Nie widziałem nic, gdyż muł zalepił mi ślepia. Coś ciągnęło mnie i obijało o ostre krawędzie miażdżonego wozu LH. Płuca pękały z braku powietrza. Wydawało mi się, że to już koniec. Za sobą usłyszałem huk, zapadało się pudło wagonu LH. Mnie w niej na szczęście nie było. Milicjanci znaleźli mnie na brzegu rzeki nieopodal miejsca katastrofy. Fale wyrzuciły me ciało z wozu. Tak brzmiał raport komisji. Ja jednak wiem swoje. To on mnie wyciągnął- konduktor. Za przyczynę wypadku orzeczono- awarię sygnalizacji, hamulca mego wozu i samowolne wjechanie wozu 345 na szlak, a także utratę zasilania w trakcji na feralnym odcinku. Motorniczy 345 na szczęście wyskoczył tuż przed uderzeniem, widząc, że nie mogę się zatrzymać. Konsekwencje wypadku poniosłem czysto finansowe. Mimo, że nie wolno mi było wjechać na jednotor, w mojej obronie stanął Dyspozytor, tłumacząc, że urządzenie psuło się tak często, że każde czekanie groziło paraliżem linii. Konduktora nie spotkałem już nigdy. Dziś już nie istnieje linia tramwajowa i, kopalnia Pokój. Rozebrano ją a rolę tramwajów przejęły autobusy. Całe resztę swojego czasu poświęciłem na odnalezienie mojego wybawcy, by podziękować. Po przez księgi parafialne udało mi się rozwikłać tajemnicę. Konduktor zmarł w 1915 roku. Został pochowany na cmentarzu w Katowicach. Co roku daję na mszę za Tomasza Koconia, aby mu służba u Pana Boga lekka była. Pozdrawiam serdecznie…

Tu był niewyraźny podpis autora listu. Piwo w szklance zdążyło ocieplić się. Mimo wszystko postanowiłem znieść toast. Za konduktora! Potem zgasiłem światło i poszedłem spać.

KONIEC

Wrocław; 11. 07. 2008r.

Powrót do listy opowiadań z 2008r.

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *