WAGON 9
(Martwe konie)


Dla Dyżurnego Zbycha z Rybnika. On już wie za co.

Wokoło była wodnista szara mgła. Wszelkie kontury stały się nijakimi. Nie znaczyły już nic i nie mogły wskazać drogi. Mały chłopiec szedł do przodu z wysuniętymi przed siebie rękoma. Był sam, ubrany w lekką pidżamę. Bose stopy oblepiało zimne jesienne błoto. Nagle malec przystanął. Usłyszał równomierny tętent wielu kopyt. Zimny pot wystąpił mu na czoło. Wiedział już co będzie dalej. Zasłonił oczy i czekał. Mleko zaczęło pulsować od nadmiaru dźwięku. Pojawiły się tuż przed nim. Całe stado, ogromnych białych rumaków. Szły jak oszalałe bez opamiętania. Nie musiał ich oglądać, dobrze wiedział jak wyglądają. Najbardziej przerażające było to, iż wszystkie były ślepe. Zamiast oczy z pustych oczodołów lała się posoka. Z szeroko rozwartych pysków zionął trupi odór. Były coraz bliżej. Martwe i szalone. Chłopiec zaczął krzyczeć- to zawsze pomagało. Tak było i dziś. Mężczyzna zerwał się z łóżka spocony i zdyszany. Wstał i powoli udał się do kuchni. Otworzył lodówkę i wlał do gardła schłodzoną wodę. Dreszcz przeszył jego rozgrzane ciało. Zgasił strach i ostudził kołatanie serca. Mężczyzna wrócił do łóżka i odwrócił mokrą kołdrę na drugą stronę. Nie miał siły jej zmieniać. Wtulił lico w wymiętą poduszkę i zamknął oczy. Zasnął równie szybko, co się obudził. W drugiej części nocy nie śnił już o niczym.

***

Siedząc w fotelu oglądał zdjęcia wykonane aparatem telefonu komórkowego. Wszystkie były podobne do siebie. Widniał na nich ten sam mężczyzna. Wchodził do budynku Dyrekcji PKP przy ulicy Dyrekcyjnej we Wrocławiu. Siedzący zwilżył językiem usta i sięgnął po pożółkłą teczkę leżącą obok fotela na podłodze. Starannie rozłożył ją na stole i wyciągnął zawartość.
Były nią równie stare gazety. Mężczyźnie zaszkliły się oczy. Przed nim leżały relikwie, które zmieniły na zawsze jego życie w koszmar. Tytuły krzyczały w jego głowie.
KATASTROFA KOLEJOWA- KOMISJA WYPADKOWA USTALIŁA WINNYCH.
Przewrócił kartkę, pod nią był maszynopis w postaci protokołu zdarzeń. Nie chciał go czytać. Nie musiał znał go na pamięć. Opuszkami palców wymuskał jeszcze jeden dokument. Miał nagłówek Orzeczenie winy i był o nim. Łzy spłynęły nagle spod powiek po policzkach. Palce same zacisnęły się na papierze. Zaczęły nieskoordynowanie drżeć. Szybko jednak się uspokoiły. Wzrok dotarł na sam dół tekstu. Tam, gdzie widniało nazwisko śledczego. Tego samego, którego tak usilnie fotografował…
Mężczyzna złożył papiery do teczki i zasznurował ją. Kiedyś zebrane tam dowody budziły w nim przerażenie i potworne poczucie winy. Raz nawet chciał się powiesić, ale nie miał odwagi kopnąć stołka. Konopny sznur stał katalizatorem uczuć najpodlejszego gatunku. Słodkiej i lepkiej strucli zemsty. Komisja nie miała racji i skrzywdziła go. Mimo kolejnych odwołań nikt nie chciał wziąć jego argumentów pod uwagę. W końcu zrozumiał, że to bezcelowe. Jeden podpis skreślił, go dla społeczeństwa. Dziś już był gotów by za to odpłacić. Z nawiązką. Czas rozpocząć show- on będzie jego reżyserem. Marionetkami zaś ci którzy go skrzywdzili. Konkretnie- mężczyzna z telefonu komórkowego.

***

Na stadionie Na niskich łąkach w niedzielny poranek było już sporo ludzi. Mężczyzna w prochowcu nie szukał tanich rowerów, radia i innych towarów wystawionych na łaskawe oko klientów. Podszedł pewnie do malutkiego stoiska wciśniętego pomiędzy stare pralki i lodówki. Sprzedawca nawet na niego nie spojrzał, dopóki ten nie przedstawił się.
– Jestem Jan i mam kasę.
Sprzedawca podniósł wzrok do góry.
– Nieaktualne…
Mężczyzna sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyciągnął stamtąd pomiętą kopertę. Cisnął ją na stolik imitujący ladę.
– Co to? Zdziwił się sprzedawca.
– Zobacz…
Sprzedawca otworzył papier. W środku było zdjęcie. Gdy mu się przyjrzał ręce mu zadrżały. Jego córka siedziała na kolanach faceta stojącego przed nim. Zdjęcie zrobiono dwa dni temu na placu zabaw przed blokiem telefonem komórkowym.
– Skurwysynu…
– To tylko gwarancja udanej transakcji. Mam jeszcze gwarancję dobrej ceny.
W ręku mężczyzny pojawiły się dwie probówki wypełnione czerwoną cieczą.
– Co jest? Sprzedawca był coraz bardziej przerażony.
– Twoja Żona pracuje w sanepidzie na drukarskiej, mają tam lichy sprzęt. Wczoraj dotarła tam paczka z krwią zwierzęcą. Cóż prawda jest bardziej bolesna. Jest to ludzka jucha z wirusem HIV. O zakażenie nietrudno, szczególnie, że stacja nie jest przygotowana do badania takich próbek. Ja znam numer paczki, a ty masz coś co pragnę od Ciebie kupić. Twoja Wanda ma poranną zmianę, paczka dotarła tam wczoraj wieczorem…
Sprzedawca kopnął coś pod stołem. Był czerwony ze złości i bezsilności.
– Zabiję Cię, jak im coś zrobisz.
– Jasne, jeżeli komukolwiek piśniesz słówko wszyscy się dowiedzą czym zajmuje się tatuś były wojskowy.
– Masz towar w torbie, kładź kasę na stół.
Mężczyzna sięgnął pod stolik i zajrzał do przepastnej szarej sportowej torby. Kostki były nieopakowane, a zapalniki spięte recepturką. Tak jak sobie życzył. Położył pieniądze na stole. Było tam tyle ile chciał były wojskowy. Co do grosza. Do całości dołączył przekaz pocztowy.
– Jeżeli to nie zadziała, wrócę po Twoją rodzinę.
– Zadziała, możesz o mnie zapomnieć.
– W końcu mam gwarancję. Mężczyzna się uśmiechnął.
– Spieprzaj już ! Syknął sprzedawca.
Mężczyzna nie miał zamiaru dłużej tu zostawać. Miał już wszystko, aby rozpocząć przedstawienie. Pora zaprosić aktorów. A może nawet nie trzeba było wysyłać zaproszeń.

***

Tym razem na przeciw stadu martwych rumaków stanął dorosły mężczyzna. Nie zasłaniał oczu, już się nie bał. Konie zbliżały się szybko. Widział rozwarte pyski i czuł trupi smród wyprzedzający ich bieg. Wyciągnął przed siebie ręce i zacisnął w pięści dłonie. Konie stanęły jakby rażone piorunem. Machały łbami rozbryzgując krew z oczodołów. Potem zaczęły rozpadać się. Wielkie płaty zgniłego mięsa uderzały o ziemie. W końcu przed mężczyzną stały przedziwne groteskowe szkielety na których skraplała się mgła. Lecz i one rozleciały się w kawałki. Zapadła cisza. Mężczyzna ułożył się na zimnej trawie i zaczął spać we śnie. Pierwszy raz od piętnastu lat.. Rano obudził się rześki i skory do działania. Sucha kołdra nie wymagała wietrzenia. Strach nie zostawił na niej swojego piętna. Był poniedziałek wcześnie rano…

***

Był poniedziałek wcześnie rano…
A mi już odechciewało się pracy. Był to pewien rodzaj choroby zawodowej. Objawiał się chronicznym zmęczenie trwającym od poniedziałku do piątku i mijającym w wolne dni. Siedziałem przed klawiaturą służbowego komputera i przeglądałem ostatnie fotografie zamieszczone na Galerii Miłośników Focenia Kolei. Zawodowa frustracja zaczęła dominować nad zdrowym rozsądkiem, dlatego wstrzymywałem się od ferowania ocen. Inaczej dawałbym po jednej gwiazdce na pięć, każdej siódemce ze składem. Zadzwonił telefon i już wiedziałem, że będą kłopoty. Zawsze były. Zgadnijcie kto dzwoni. Zresztą nawet nie trzeba było się wysilać. To był mój szef. Dzwonił pewnie w sprawie raportów, które miałem mu oddać w czwartek. Tych, które leżały nieskończone na krawędzi mego biurka. Podniosłem słuchawkę i delikatnie burknąłem coś na powitanie.
– Covalus, czy masz te raporty o które prosiłem w czwartek?
Proszę żadnej kultury nie mają dzisiejsi szefowie. Żeby tak człowieka z rana atakować retorycznymi pytaniami.
– Tak mam.
– Pewnie niezrobione?
Kiedyś czytałem o telepatach. Niebezpieczni ludzie potrafiący czytać w myślach. Mój szef chyba też miał ten dar. Postanowiłem dyplomatycznie milczeć.
– Za godzinę u mnie na biurku, a potem jedź na Brochów bo mają tam wykolejenie.
Odłożył słuchawkę. Cóż życie nauczyło go jak najlepiej się ze mną rozmawia. Stosował to z całą premedytacją. Życie łatwym nie jest – musiałem zacząć nadrabiać opóźnienia. Udało się uporać z nimi w zadanym czasie i mogłem wsiąść w służbowego na Brochów. Po drodze wziąłem papiery, zgłoszenie wypadku i miejsce. Wysiadłem z zimnego kibla do Oławy. Drobny deszcz osiadał na mej kurtce. Nieprzyjemny chłód i wilgoć szturmowała wszelkie zakamarki mego ciała. Błotnistą ścieżką dotarłem do nastawni, przy grupie odjazdowej cystern. Była to grupa, gdzie rozrządzano wszelkiego rodzaju beczki na kołach. Oddalona nieco od reszty, bowiem wiele z tych beczek miało wybuchową zawartość. Po schodach dotarłem na górę i ujrzałem tam najpierw olbrzymie cielsko Kaloty, a potem jego zmianowego nieco drobniejszego dyżurnego.
– Covalus wypadkowa. Podałem mu dłoń.
– Kazimierz zmianowy Pana Kaloty.
Kalota był wyraźnie zdenerwowany. Nie przywitał się ze mną czule, tylko wpatrywał się w pulpit sterowniczy. Cóż wypadki zdarzają się najlepszym.
– Co się stało?
Kalota zdał mi relację ze swoich działań.
– Zgodnie z planem mieliśmy rozrządzać 2145. Paliwowy. Stonka zaczęła rozkładać wagony zgodnie z kartą. Aż tu nagle jedna z pełnych beczek rozkraczyła się na głowicy.
Wskazał mi jeden wagon krzywo stojący na rozjeździe.
– Nie rozszczelniła się? Spytałem.
Kalota spojrzał na mnie tak, jakbym nie miał prawa zadać takiego pytania.
– Sprawdziłem osobiście, jest cała. Czekamy na straż mają przepompować paliwo.
– Obejrzę ją. Przetok wstrzymany?
– Tak.
Zszedłem na dół. Gęste ciemne chmury zaległy nade mną. Było ciemno, ale przynajmniej deszcz przestał padać. Ostrożnie stawiając stopy, by nie wywinąć orła na mokrych szynach i podkładach dotarłem do cysterny. Przedni wózek wyskoczył z szyn jedną osią. Pozostawało pytanie czemu? Schyliłem się i z początku nie mogłem uwierzyć w to co widzę. Z obu klocków hamulcowych ktoś powyciągał szpilki zabezpieczające. Prawy wypadł gdzieś po drodze, zaś lewy zsunął się pechowo po obręczy wprost pod koło. Wywalił je z toku. Znalazłem go z wyraźnymi śladami najechania nieopodal. Sięgnąłem po radio.
– Kalota zejdź tu do mnie z papierami tego wagonu.
Nie czekałem długo. Zdyszany przyniósł mi teczkę. Sprawdziłem kartę podpisaną przez rewidenta, hamulce sprawdzano dwukrotnie. Kalota przestępował z nogi na nogę.
– Co jest grane Covalus?!
Kazałem mu się schylić i wskazałem na klocek. Z początku nie rozumiał. Ale wnet szybko poskładał puzzle do kupy.
– Ktoś się tu brzydko bawi. Bardzo brzydko.

***

Mężczyzna wyjął z torby małe zielone pudełko. Miał przed sobą rozległą scenę stacji rozrządowej. Gdzieś pomiędzy wagonami znajdowali się główni aktorzy spektaklu, który miał się zaraz rozpocząć. Widział wyraźnie ich zatroskane miny, czekał jeszcze na jeden znak. Znak, miał mu dać ten, który za to wszystko odpowiada. Mężczyzna nie mógł się doczekać. Nigdy nie czuł się tak dobrze jak dziś. Jak małe dziecko oczekujące Mikołaja z podarkami pod choinką.

***

Dziwny zapach doszedł do mych nozdrzy. Z początku go nie rozpoznawałem, lecz intuicja podpowiadała mi jakieś mdłe sygnały ostrzegawcze. Mózg zaś usiłował dopasować ów zapach do zawartej w pamięci matrycy zapachów. Nagle układy zwojów nerwowych w mym sklerotycznym mózgu znalazły odpowiedź.
– Kalota macie tu beczki z eterem etylowym?
– Taaa, to tamte. Dyżurny wskazał na tor oddalony nieco od miejsca wypadku.
Wiatr jeszcze raz zawiał od tamtej strony i przygnał wyraźną woń. Udałem się by coś sprawdzić. Gdzieś w duszy miałem nadzieję, że nie stało się to co myślę. Nadzieja jak wiadomo była matką głupich. Na miejscu zapach był jeszcze bardziej intensywny. Zapach parującego eteru. Cysterny do jego przewożenia były zbudowane w specjalny sposób. Od góry miały odpowietrzniki i sygnalizatory napełnienia. Rzadko ich używano, bowiem zgodnie z instrukcją owe beczki musiały być napełnione po sam górny gwint. Eter jest bowiem substancją, która utlenia się w powietrzu tworząc nadtlenki eteru. Owe nadtlenki są skrajnie wybuchowe i mogą spowodować niezły bajzel. Pamiętam takie wydarzenie jak eksplodowała buteleczka na laboratorium. Chciałem ją tylko odkręcić i ciepło tarcia korka o gwint wystarczyło. Nie zauważyłem, że jakieś kretyn zostawił ją wypełnioną tylko w dwóch trzecich objętości. Idealne środowisko do wytworzenia się nadtlenków. Przed sobą miałem o wiele większą objętość.

***

Mężczyzna doczekał się na swój znak. Marionetki robiły dokładnie to, co chciał. Czuł się ja Bóg kreujący jakieś świat. Wziął głębszy oddech. Szepnął sam do siebie.
– Kurtyna…
I wcisnął niebieski przycisk w zielonym pudełeczku. W górę wystrzelił ognisty słup. Show rozpoczęty i musi trwać.

***

Usłyszałem głośne pyknięcie. Z początku nic się nie działo. Potem zza stojących nieopodal cystern wystrzelił w górę ognisty słup. Na ziemię zaczęły spadać fragmenty zbiornika rozerwanego wagonu. Na jego miejscu szalało może płomieni.
– Rany boskie !!! Krzyknął Kalota.
– Co tam macie?!
Wybuch nastąpił niespełna dwieście metrów od nas.
– Grupa Orlenowa same paliwo. Musimy zabrać wszystkie zagrożone wagony. Czy eter się pali?
Kalota zadał pytanie roku. Odpowiedź wyczytał z mej twarzy.
– Te też musimy zabrać. Dzwonię po straż.
Sięgnął po komórkę. Złapałem go za dłoń.
– Odejdź trochę, tu jest tyle eteru w powietrzu że mógłbyś wywołać eksplozję. Ja zaś muszę coś sprawdzić na tych cysternach. Mam złe przeczucia.
– Nie kracz… Krzyknął Kalota i oddalił się nieco, aby zadzwonić. Doskoczyłem do drabinki prowadzącej na górny pomost cysterny z eterem. Na samej górze były wskaźniki. Miałem nadzieję, że się mylę. Będąc na górze spojrzałem na manometr i zamarłem z przerażenia. Cysterna była w jednej trzeciej pusta. Ktoś spuścił eter i chyba nie był to przypadek. Usłyszałem krzyk Kaloty z dołu.
– Kowboj złaź z beczki, bo stonka będzie ją odciągać. !!!
– Odwołaj to !!! Wrzasnąłem jak opętany.
Kalota stał z otwartą buzią na dole.
– Czemu?!
– Ktoś spuścił eter, w środku jest masa nadtlenków. W każdej chwili to może wylecieć w powietrze. A eter jest silniejszym materiałem wybuchowym jak paliwo. Ile tego tu masz?
– Sześć beczek. Jak silne jest to draństwo?
– Widzisz tą stację. Wskazałem ręką dookoła.
– Ano…
– Jak to pierdnie – to nie będzie jej, nic już nie będzie.
– Jak Ikonowicz, to je zabierzemy z stąd.
– Kalota mój oddech może spowodować, że to wyleci w powietrze, więc nie próbuj tego nawet dotykać zawiadom policję i antyterrorystów, bo mamy tu sabotaż.
Kalota odszedł zadzwonić a ja zamierzałem zejść z tego pudła pełnego niestabilnych substancji. Powoli stawiając stopy zbliżałem się do drabinki, gdy nagle mój pasek przy spodniach zaczął drżeć Odruchowo sięgnąłem doń i moja ręka natrafiła na telefon komórkowy. Mając na uwadze miejsce w którym to się stało, pełne eteru czekałem na najgorsze. Koniec nie następował, więc postanowiłem odebrać. Numer był zastrzeżony.
– Witaj Covalusie… usłyszałem głos metalizowany, jakby z puszki po pasztecie… Nie pamiętasz mnie pewnie, ale ja Ciebie zapamiętałem na całe życie. Wtedy pomyliłeś się sromotnie i pora za to zapłacić. Nie próbuj złazić z tego wagonu. Widzę Cię jak na dłoni, a do spodu przymocowałem to samo, co na grupie paliwowej. Jeżeli zrobisz ruch w kierunku drabinki nacisnę malutki przycisk. Domyślasz się co się stanie?
– Taaa
– Mądry chłopak. Teraz posiedzisz sobie w tym miejscu patrząc na ogień z lewej strony. Będziesz się zastanawiał czy dojdzie do Ciebie czy nie. Będziesz w swoistej niepewności i strachu. Tak jak ja przez dwadzieścia lat. Potem ogarnie Cię złość… Ale to będzie lekcja druga. I nie rób głupich numerów, zadzwonię za jakieś czas i trzymaj kciuki, aby komórka nie zaiskrzyła. Szkoda by było innych pracowników stacji…
Rozłączył się.
Z początku nie mogłem uwierzyć w to, co słyszałem. Mimo wszystko nie zaryzykowałem zejścia. W metalicznym głosie była znacząca jedna nuta. Lekka desperacja z przybraniem socjopatii. Nie warto było na razie sprawdzać czy facet blefuje. Pod wagon podbiegł Kalota.
– Złaź na dół !
Wyjaśniłem mu w krótkim wykrzyczanym streszczeniu co usłyszałem przez telefon. Dyżurny wczołgał się pod wagon i wylazł z stamtąd cały zlany potem.
– Covalus, ani drgnij pod spodem jest bomba !!!
Odkrycie roku. Wiedziałem, że facet nie kłamie. Zresztą po co miałby to robić. Całość akcji wyglądała na profesjonalny montaż. Cysterny z eterem blokowały część wagonów z grupy paliwowej. W środku szalał pożar. Mój spanikowany mózg zaczął odliczać czas kiedy kolejne beczki wylecą w powietrze. Te stojące bardzo blisko mnie. To działało jak kawał papieru umoczony w benzynie. Oczyma duszy widziałem biegnące ku mnie ogniki. Nie było to miłe uczucie.
– Covalus straż już jedzie, policja i grupa specjalna też. Pocieszał mnie Kalota.
– Odejdź jak najdalej stąd, jakby co dam Ci znak ręką, abyś podszedł. To wszystko może zaraz wylecieć w powietrze, nie chcę ryzykować.
– Nie pieprz kolego, nie takie rzeczy my robili po pijaku i dupy mamy całe. Żaden świr nie będzie mi mówił co mam robić. Osobiście urwę mu jaja przy samej dupie, jak go dorwę i wsadzę mu do ust. Dobry świr to martwy świr. Za to kochałem Kalotę. Facet w obliczu śmierci myślał tylko o wyrównaniu rachunków.
I potrafił to obrazowo określić w pięknej polskiej mowie. Z oddali dobiegł mnie dźwięk syren. Nachodziła kawaleria i straż.
– Covalus poprowadzę straż i policję i zaraz wracam.
Zostawił mnie samego w sennych oparach. Ja zaś wpatrywałem się w szalejące płomienie i usiłowałem sobie przypomnieć temperaturę zapłonu paliwa i wszystkich jego składników. Oraz powód dlaczego ktoś może mnie tak nienawidzieć. Po około piętnastu minutach zrobiło mi się nieco chłodno. Po trochę był to efekt działania oparów eteru, po trochu zimnego wiatru, który pojawił się znikąd. Zacząłem dygotać jak osika. Gdzieś w głębi stalowa opaska ścisnęła mój żołądek. Wiedziałem, że to strach. Strach przed tym co nieznane. Na horyzoncie pojawiły się pomarańczowe kamizelki. Straż zabezpieczała teren. Nagle wśród nich wyrósł pomarańczowy słup ognia. Kolejny wagon napęczniał i rzygnął płonącą benzyną naokoło. Złowrogi podmuch dotarł i do mnie. Był przyjemny i ciepły. Ale ja byłem daleko. Gdy opadł dym wiele pomarańczowych kamizelek leżało bez ruchu. Ich ramiona przystrajał pomarańczowy kur. Płonące ciała kurczyły się sikając dookoła ciekłym tłuszczem. Rozwarte usta zdawały się krzyczeć, ale nie miały czym. Struny głosowe pod wpływem temperatury zmieniły się w wodę i dwutlenek węgla. Pierwsza fala zawodowej straży pożarnej przestała istnieć. Wpatrywałem się w te sceny jak z piekła Dantego. Byłem obserwatorem holokaustu zgotowanego z mojej winy. Pożar ogarną drugą część grupy. Oskrzydlił mnie i podwyższył temperaturą powietrza. Jako były student chemii wiedziałem, że już niewiele trzeba, aby przekroczyć próg energii aktywacji tego na czym siedziałem.
– Covalus!!!
Głos z dołu przywrócił mnie rzeczywistości. Kalota przeżył wybuch. Jego ubranie było w wielu miejscach nadpalone, ale nie ulegało wątpliwości że był cały.
– Czego, spieprzaj stąd, jest już wystarczająco ciepło, aby to pode mną wybuchło?
– Chłopie, będziesz mógł opowiadać, że miałeś pod nogami tak napaloną panienkę, że wskutek inicjacji mogła znieść cała stację rozrządową. Strażacy na razie zbierają trupy i się wycofują. Koleś odpalił ładunki pod ich nosem. Nie są pewni ile tego jeszcze tu jest…
Pasek w moich spodniach znowu zaczął drżeć. Odebrałem szybko. Kalotę uciszyłem stanowczym ruchem dłoni. Metaliczny głos rozpoczął drugą lekcję.
– Jak tam samopoczucie Covalus? Boisz się już i jesteś wściekły? Pewnie tak. Twój przyjaciel postanowił umrzeć razem z Tobą. Widzę was obu i bardzo mnie to cieszy. Doda to trochę pikanterii mojemu przedstawieniu. Eksplozja pogrzebie dwóch przyjaciół. Romantyczne. Ale zanim to zrobię, chciałbym abyś przekazał mu, że niespodzianki są poutykane wszędzie. Mam pod obserwacją cały teren i niech strażacy nie gaszą mi dekoracji. Ty zaś zastanów się nad powtórna analizą sprawy 32 56 789 z 12 grudnia 1978 roku. Zanim umrzesz chcę jeszcze raz posłuchać co masz do powiedzenia… Na razie.
Rozłączył się. Wpiąłem telefon w pasek. Zacząłem się rozglądać. Chyba mój reżyser tego piekła popełnił błąd.
– Co jest?! Spytał Kalota.
– Sukinsyn oznajmił, że widzi wszystko dookoła.
Rozglądałem się nadal. Czułem, że jestem bliski rozwiązania. Obok stacji nie było, żadnego wzgórza poza górkami rozrządowymi. Obecnie obsadziła je straż więc tam go być nie mogło. Zresztą wydawały się za niskie, aby mnie swobodnie podglądać. Kalota wyprzedził mój nieco skomplikowany tok dedukcji.
-Kłamie gnój, musiałby by być na nastawni. Tylko stamtąd nas widać.
Utkwiłem wzrok w jednym wysokim punkcie na skłon niebie. Białym budynku z wielką przyciemnianą szybą. To musiało być tam…
– On nie kłamie Kalota. On tam jest…
– Zabiję.
– Nie , wystraszysz go i wysadzi wszystko w trzy dupy. Antyterroryści są już?
– Ponąć czekają przed stacją.
– Idź do nich i powiadom o sytuacji, albo lepiej odejdź i zadzwoń. Niech on nie widzi, że coś kombinujemy.
– ok
Dyżurny zniknął za sąsiednim rzędem wagonów. Ja zaś znowu usiadłem na pomoście i zacząłem myśleć o podsuniętej mi sygnaturze. Nic mi ona nie mówiła. Musiała to być jakaś mała nieznacząca sprawa. Coś co załatwiłem na tyle sprawnie aby szybko o tym zapomnieć.

***

Dowódca Grupy Uderzeniowej wysłuchał Dyżurnego w skupieniu. Potem na chwilę rozłączył się i zaczął myśleć. Podszedł do niego jego zastępca. Wysłuchawszy podstawowego raportu z sytuacji rozejrzał się dookoła.
– Facet może tam rzeczywiście być. Nie ma równie wysokiego punktu do dogodnej obserwacji. A i sygnał radiowy, za pomocą którego rozwala te wagony ma niewielki zasięg. Myślę, że to może być strzał w dziesiątkę.
– A jeśli nie? Zaryzykujemy i zabijemy niewinnego człowieka. Szef nadal miał opory.
Dotychczas nie spartolili żadnej akcji. Nie chciał, aby to była pierwsza.
– Pamięta Pan słowa generała ze szkolenia?
– Pamiętam i chyba się do nich zastosujemy. Zbierz chłopaków.
– Tak jest !!!
Dowódca jeszcze raz spojrzał na nastawnie. Jeżeli ten psychopata obserwuje stację to mimo okien z tyłu udało by się go podejść. Musiał by tylko się nie odwracać. To mógłby mu załatwić ten cywil, którego przyszpilił na cysternie. Psychopaci uwielbiają długie rozmowy, w których pastwią się nad ofiarami. Trzeba mu to zapewnić. Musi to obgadać z Dyżurnym, który jest łącznikiem. Całość rysowała się tak. Cywil tkwiący na bombie zajmie czubka rozmową, a odział zajdzie od tyłu pod budynek. Wejdą jak najciszej do środka i podpełzną na pięterko. Tam wszystko rozegra się błyskawicznie. To był dobry plan. Najwyższa pora przedstawić go chłopakom. Dwunastu ludzi słuchało w milczeniu dzisiejszego zadania. Nie komentowali słów Dowódcy, bowiem ufali mu bezgranicznie. Ten zaś rozwiał ich ewentualne wątpliwości moralne w podsumowaniu.
– Nie jestem na sto procent pewien, że klient na nastawni to nasz cel. Ale wszystko na to wskazuje. Ryzykujemy i równie dobrze możemy zabić niewinnego człowieka. Czasami i tak bywa. Życie jednego za wielu. W związku z tym, iż facet ma prawdopodobnie w ręku zapalnik, macie mu rozwalić łeb tak, aby nie zdążył go użyć. Przypominam słowa generała z ostatniej odprawy Panowie. Kto nie ryzykuje, ten nie rucha. Weźcie je sobie do serca i zróbcie to czego się od was żąda. Są pytania?
Nie było. Grupa w milczeniu wysłuchała dowódcy. Ten zaś zadzwonił do Dyżurnego. Jemu też wydał rozkazy. Jak czubek zadzwoni, cywil ma uderzyć wolną ręką dwa razy w pierś. A Dyżurny ma wtedy przedzwonić do niego. Potem należy się modlić, by gadali ze sobą jak najdłużej. Inaczej wszyscy spotkamy się w piekle.

***

Kalota objaśnił mi pokrótce co mam robić aby ten koszmar wreszcie się zakończył. Potem usiadł wygodnie pod cysterną i czekał. Twardy facet – ja nie wiem czy bym się na to zdobył. Chyba byłem za dużym tchórzem. Miałem nadzieję, że Kalota nie słyszy moich myśli. Powietrze gęstniało z minuty na minutę. Płomienie torowały sobie drogę ku następnym wagonom. Ja zaś czekałem na telefon od szaleńca. Kolejna cysterna skapitulowała. Tym razem musiałem się trzymać, by mnie nie zdmuchnęło. Wielki kawał dymiącego żelaza gruchnął tuż obok. Zamknąłem oczy. Nic więcej się nie stało. Graniczyło to z cudem. Eter już dawno, wedle wszelkich prawideł powinien rozerwać zbiornik pode mną. Temperatura powietrza dawno przekroczyła krytyczną dla tej reakcji. Otworzyłem oczy i spojrzałem na Kalotę. Drań rozłożył się wygodnie na międzytorzu. Pod głowę podłożył służbowego waciaka i zdawał się drzemać. Facet miał stalowe jaja.
– Kalota spieprzaj stąd, jest za gorąco !!! Wrzasnąłem do niego.
– Pieprzysz, gorąco to było jak mnie moja stara przyłapała, gdy oglądałem zgrabne pośladki sąsiadki spod dziesiątki. Mówię Ci Covalus to była kobita. Te podwozie i bufory… Ach. Teraz siedź cicho na tej beczce i pilnuj komórki. Bez odbioru.
Nie miałem zdrowia do tego wielkoluda. Usiadłem na pomoście i cierpliwie odliczałem minuty. Wreszcie zadzwonił.
– Gorąco? Pewnie tak, płomienie są już tak blisko.
Głośno kaszlnąłem, i gdy Kalota otworzył oczy walnąłem się kilka razy lewą ręką w pierś. Tak jakbym tracił oddech. Dyżurny skulił się za widłami maźniczymi sąsiedniego wagonu i zaczął wyciskać numer. Ja zaś musiałem wrócić do rozmowy.
– Doszedłeś wreszcie co za sprawa kryje się pod tą sygnaturą?
– Nie…
– O… dziwne. Zresztą pewnie było ich tyle, że nie pamiętasz. Pozwolisz, że Ci przypomnę. Szkoda tylko, że nie wyciągniesz z tej nauki żadnych wniosków. Cóż płomienie są już blisko…

***

Dowódca dał znak. Szare sylwetki były słabo widoczne w jesiennym deszczowym smogu. Utworzyły węża który powoli pełzał ku nastawni. Zgarbieni zdawali tulić się do stalowych mokrych szyn. Każdy krok przybliżał ich do celu. Jednocześnie każdy krok mógł okazać się ostatnim. Mieli nadzieje, że ten wymoczek na cysternie znajdzie jakieś ciekawy temat z tym czubkiem u góry. O ile szli po właściwego człowieka.

***

Nocny pociąg zdawczy zebrał już wszystkie wagony na swej trasie. Ty51 gładko radził sobie z niezbyt długim składem. Rozwinął już rozkładową prędkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Pogoda nie rozpieszczała. Gęsty rzęsisty deszcz otulał wszystko dookoła. Maszynista Kazimierz Szymański co chwile wystawiał głowę na zewnątrz, by kontrolować szlak. Miał ją całkowicie mokrą. Zbliżali się do Łaniek. Według rozkładu mieli ją pokonać po torach głównych bez zatrzymywania. Ledwie widoczna tarcza ostrzegawcza nie zezwalała na wjazd.
– Cholera. Zaklął Szymański. Znów śpią w tych Łańkach !
Pomocnik milczał. Rozpoczęli hamowanie. Maszynista dał ostro pary w gwizdawkę, aby przypomnieć sennemu Dyżurnemu, że zbliżają się już do wjazdowego. Liczył na to, że ten się obudzi i poda Sr2 zanim parowóz wytraci prędkość. Dziś cholernie trudno się ruszało. Dyżurny usłyszał wyjącego stokera wyraźnie. Nie mógł jednak im podać wolnego wjazdu. Nie dziś. Tor przed nimi okupował opóźniony lokalny osobowy. Prowadząca go TeKatka miała kłopoty z panewkami. Dyżurny nakazał odjazd i podał sygnał wolnej drogi dla osobowego. Ramię semafora wyjazdowego D uniosło się przepisowo pod kątem czterdziestu pięciu stopni. TKt 48 zaczął powoli nabierać prędkości. Szymański mrużąc oczu wyjrzał na zewnątrz. Mimo walących go w twarz kropel zimnej nawałnicy starał się dostrzec sygnał na semaforze wjazdowym. Jego oczy zarejestrowały wykwit zielonego światła.
– Dobra podali wjazd ! Oznajmił i przesunął przepustnicę do przodu.
Pomocnik uruchomił piasecznicę. Stoker wgryzł się w stalowe szyny i począł przyśpieszać. Szymański dał jeszcze jeden długi sygnał gwizdawką. Aby ten śpioch z nastawni więcej nie robił im takich numerów. Czując jak parowóz podskakuje na krzyżownicy zwrotnicy wjazdowej spojrzał na manometry. Wszystko grało, jak w szwajcarskim zegarku. Przerwał to dopiero krzyk pomocnika. Po jego stronie był budynek nastawni.
– Dyżurny kręci Stój !!!
Szymański zareagował odruchowo i uruchomił hamulce. Wyjrzał też na zewnątrz, by odszukać przyczynę alarmu. W ostatniej chwili zobaczył czerwone światła końcowe ryflaka.
– Boże !!! Zdołał jeszcze krzyknąć.
Potem stoker wbił się w ruszający osobowy.

***

– Zmiażdżyliśmy cały ostatni wagon. Szesnaście osób zginęło. Mnie się udało. Ty 51 to niezwykle mocne maszyny. Wtedy na arenę wkroczyłeś Ty. Byłeś młody i bardzo niezadowolony, że wyrwano Cię ze snu. Pamiętasz jakie pytanie mi zadałeś, gdy wraz z kumplem zaczęliście obróbkę? Przypomnę Ci. Czy był Pan ślepy maszynisto? Nie byłem ślepy. Wyraźnie widziałem zielone światło i dlatego wjechałem na stację. Nawet nie chciałeś tego sprawdzić. Poprosiłeś o raporty o stanie urządzeń Srk i dostarczono Ci je. Tam wszystko grało. Miałeś w dupie dokładne śledztwo, po prostu to zaakceptowałeś i wydałeś wyrok. Skazałeś mnie na kolejowy niebyt. Sentencja brzmiała:
Maszynista Szymański minął ustawiony na Sr1 semafor wjazdowy i spowodował najechanie na ruszający pociąg osobowy.
Dostałem zakaz siadania na maszynach. Zdegradowano mnie do torowca i obcięto wszelkie przywileje. Mogłem z kluczem w ręku obserwować jak moi koledzy mijają mnie swoimi składami. I wiesz co? Wszyscy odwracali wzrok. Miałem na twarzy wypisane winny śmierci szesnastu osób. Taki gość nie ma kolegów i przyjaciół. Taki gość nie ma nikogo. No może przesadzam. Zawsze zostali mi oni. Przychodzili w snach. Ich otwarte rany i złamania widziałem jak na dłoni. Wyciągali ręce i wołali o sprawiedliwość. Potem dobry Bóg zmienił ich twarze w białe konie. Wielkie stado białych martwych rumaków. Nie umiałem się bronić. Byłem jak niewinne małe dziecko, wystawione na sąd ostateczny…

Słuchając telefonu komórkowego szybko dopasowałem fakty do siebie. Pamięć wróciła niezwykle szybko. Wszystko się zgadzało. To ja prowadziłem sprawę Kazimierza Szymańskiego i to ja podpisałem się pod wyrokiem. Gdzieś wewnątrz wzbierała we mnie złość. Skurwiel przerżnął semafor na stój i teraz odgrywa się za własny błąd na całym świecie. Pamiętając jednak słowa Kaloty o jak najdłuższej rozmowie, postanowiłem kontynuować tą farsę.
– Milczysz Covalus? Metaliczny głos zadał kolejne pytanie. Postanowiłem wkroczyć do akcji.
– Myślę o sprawie Szymański. Nie rozumiem co próbujesz udowodnić. To ewidentnie Twoja wina. Przerżnąłeś Sr1.
– Mylisz się, tak jak wtedy !!! Przerwał mi ostro.

***

Grupa specjalna dotarła do podstawy nastawni. Pierwszy delikatnie pchnął drzwi. Nie były zamknięte. Najdelikatniej jak można było weszli do środka. Wąski korytarz wypełniało mdłe światło. Dawały je brudne żarówki w zakratowanych kloszach biegnące wzdłuż schodów prowadzących na górę. Żołnierze ustawili się znów w szereg. W rękach mieli karabiny czeskiego typu Scorpion. W magazynkach zakazaną amunicję typu DUM-DUM , o czubku pozbawionym płaszcza, ściętym płasko i wydrążonym w środku. Powodowała ona rozległe rany. Trafiona ofiara zwykle nie miała żadnych szans na jakiekolwiek działanie. I o to tu chodziło. Oni szli by zabić i to jak najszybciej. Powoli stawiali nogi, na drewniane stopnie pokryte postrzępioną wykładziną. Schody poddawały się i wydawały cichy trzask. Na tyle jednak spokojny, że oddział mógł się nie bać wykrycia. Gdzieś z góry dochodziła do nich rozmowa prowadzona podniesionym głosem. Ktoś prawie krzyczał do słuchawki. Dowódca szedł pierwszy. Rozkazy wydawał prawą dłonią. Jego żołnierze, niczym niesłyszący rozumieli ten swoisty język migowy. Na razie mieli iść za nim. Dojść na piętro, gdzie pomieszczenie nastawniczego zamykały jeszcze jedne drzwi. On usunie na bok. Na zawiasy zostaną założone dwa ładunki wybuchowe. Nie ma czasu na sprawdzanie czy są otwarte. Wybuch powinien wyrwać je na zewnątrz. Kilka milisekund później jego dwaj najlepsi strzelcy otworzą ogień.

***

– Przed semaforem wjazdowym była tarcza odnosząca się do semafora wyjazdowego D. Tego z pod którego ruszał osobowy. Zgodnie z przepisami powinna być ciemna jeżeli semafor przy którym stoi pokazuje sygnał stój. Tak jednak nie było. To jej sygnał widziałem.
– Bredzisz Szymański, urządzenia sprawdzono. Miałem raporty…
– Dobrze się im przyjrzałeś? Nie… Bo gdybyś to zrobił, pewnie dotarło by do Ciebie, że Dyżurny i elektrotechnik mają takie same nazwisko. Gdybyś się postarał dotarł byś do książki stanu Srk. Tydzień wcześniej wpisano tam awarię To D. Zapała się samoczynnie pod wpływem deszczu. Wyświetlała na ogół choineczkę. Pewnie jakieś zwarcie. Czort wie… Przez tydzień nic nie zrobiono w tej kwestii. Nie ma na to papierów. Zresztą pewnie Dyżurny nagabywał brata, a ten obiecywał zrobi się później. Potem jeden krył drugiego. Wiesz jaki wpis odkryłem w książce napraw?

Wymiana szkieł okularów semafora wjazdowego A z powodu trwałego zabrudzenia – lampa górna.

Może gdyby dbali o sprzęt zauważył bym czerwone. Ale to było niemożliwe. Szkła były brudne. Szkoda, że tarcza nie wyświetliła mi choinki. Skumałbym, że coś jest nie tak, odwrotna kolejność kolorów. Ta jednak dała mi wolny wjazd. Nic nie mogłem zrobić. Ty zaś orzekłeś całkowitą moją winę. Dlaczego? Nie chciało się? Śpieszyłeś się? Co !?

***

Dotarli pod same drzwi. Kolejny znak ręką dowodzącego i do drzwi podszedł technik. Obkleił zawiasy senteksem i wetknął w nie zapalniki. Żołnierze odsunęli się na bok. Tylko dwaj strzelcy przykucnęli bliżej drzwi. Na uszach mieli słuchawki hukoodporne. Nałożyli okulary i ścisnęli mocniej broń. Nagle mężczyzna ucichł. Nadszedł czas działania.

***

Mężczyzna spocił się i zmęczył. Obie ręce miał zajęte. W prawej komórka w lewej radiowy zapalnik. Na stole leżało ich jeszcze kilka. Tak, aby show mógł zakończyć się wielką kulminacją. Rozmowa z jego katem strasznie go podniecała i jednocześnie męczyła. Osiągnięta satysfakcja była okupiona kosztem wielu straconych kalorii. Nagle mężczyzna przerwał. Usłyszał bowiem nowy znajomy dźwięk. Stado znów nadchodziło. Cała podłoga zaczęła drżeć. Mgła wysnuwała się z wszelkich zakamarków. Nadchodziły. Wściekłe i martwe. Ale on wierzył, że i tym razem da im radę. Przerwał rozmowę i wyciągnął ku nim dłonie. Był u szczytu potęgi i nic nie mogło mu przeszkodzić w odegraniu sztuki do końca.
Pierwsza linia rumaków stała niezwykle wyraźna. Z rozwartych pysków zionęła zielonkawa para. Matowo biała skóra pokryta była kroplami brązowej juchy z oczodołów. Mężczyzna odważnie spojrzał w ich kierunku. Były tak blisko i zaraz pewnie się zatrzymają. Tak jak zawsze. Nie zatrzymały się. Poczuł uderzenie w twarz. Cofnął się do tyłu. Pierwszy z rumaków stanął na tylnych nogach. Za nim następne. Potem rzuciły się na Kazimierza Szymańskiego. Jego pierś eksplodowała bólem miażdżonych żeber. Potem była już tylko cisza.

***

– Co!? Szymański nagle przerwał swój monolog.
Zaskoczył mnie tym. Milczałem czekając na jakieś ruch z jego strony. Moje napięte do granic możliwości nerwy puściły w tym momencie. Cisnąłem komórką jak najdalej od siebie. Zatoczyła łuk w powietrzu i uderzając o stojącą nieopodal beczkę rozpadła się na kawałki.
– Niech cię diabli Szymański !!! Krzyknąłem.
Potem zeskoczyłem z cysterny. To był błąd. Było za wysoko, a mój organizm był nieco wyczerpany tym, co działo się przez ostanie minuty. Wyrżnąłem plecami o podsypkę. W oczach zrobiło mi się ciemno…

***

Dowódca pociągnął energicznie dłonią po szyi. Nie było na co czekać. Ładunki przy zawiasach eksplodowały z dość dużym hukiem. Potem wyrwane drzwi gruchnęły o przeciwległą ścianę. Jeszcze nie opadł dym a do pomieszczenia wtargnęło dwóch strzelców. W szkłach noktowizora ujrzeli przerażonego mężczyznę z komórką w prawej ręce i detonatorem w lewej. Patrzał gdzieś do góry. Palce same powoli nacisnęły spust. Celowali w pierś i w głowę. Przód mężczyzny eksplodował kaskadą kości i mięśni. Kolejne pociski trafiły w twarz. Rozerwały czaszkę jak dojrzałego arbuza. Strzelcy podbiegli do padające kadłuba. Jeden z nich przydepnął dygocącą dłoń, tak aby palce nie zdołały nacisnąć guzika. Po chwili i one rozwarły się i zamarły bezwładnie. Jeden ze strzelców krzyknął głośno.
– Czysto !!!
I tak skończyło się przedstawienie Szymańskiego.

***

Kalota walił mnie po twarzy zbyt ostro. Otworzyłem oczy i miałem ochotę mu za to odpłacić. Ten jednak oznajmił mi
– Po wszystkim. Spieprzamy, teren przejmują saperzy i strażacy.
Cóż zrobiłem to najszybciej jak mogłem. Na drugi dzień wróciłem do sprawy Szymańskiego. Jeszcze raz przeanalizowałem dokumenty. Bolące plecy dość mocno przypominały mi o tym, iż szalony maszynista miał rację. Ja zaś wskutek własnego niedbalstwa zawaliłem sprawę. Czasami i tak bywa…

KONIEC
Wrocław 9.11.2007

Powrót do listy opowiadań z 2007r.

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *