Jechałem do Bydgoszczy. Nocny deszcz bębnił o sklepienie wrocławskiego dworca głównego. Na klapkach pojawiła się niepokojąca informacja, że mój pociąg jest opóźniony. Potwierdził to miły żeński głos płynący z głośnika. Usiadłem na plastikowym siedzisku i obserwowałem załadunek poczty do jedynego ambulansu, jaki pozostał na tej stacji. Panowie usiłowali w szybkim tempie rozładować pomarańczowe pudło z logiem Poczty Polskiej. Kiedyś rzecz tak powszednia, że nikt nie zwracał uwagi. Dziś rzadki widok. Świat się zmienia czasami nie tak, jak bym sobie tego życzył. Po odbębnieniu czasu przeznaczonego na wypełnienie spóźnienia, mój skład znalazł się przy krawędzi peronu. Zająłem miejsce w pustym przedziale i zacząłem rejestrować rzeczywistość za oknem. Gęste dreszczowe chmury wypłakiwały się nad szarymi polami. Czasami ze złości błyskały ostrymi piorunami, oślepiając mnie przez chwilę. Pociąg gnał na złamanie karku, pragnąc nadrobić wstyd, jakim było opóźnienie. Kiedyś nie do pomyślenia, dziś norma. Mijałem brudne, pomazane stacje. Budynki, które dawno utraciły swój blask. Wreszcie gdzieś na horyzoncie zamajaczyły kontury stolicy Wielkopolski. W Poznaniu pociąg zamarudził i zrobiła się całkiem spora dziura czasowa do wypełnienia. Postanowiłem napić się czegoś ciepłego w pobliskim barze. Zamówiwszy szklankę mocnej kawy zacząłem się rozglądać za wolnym stolikiem. Z racji pogody i wszechobecnego deszczu, na zewnątrz wszystkie były zajęte. Postanowiłem dosiąść się do kogoś. Wypatrzyłem w rogu sali stolik, przy którym siedział bardzo stary mężczyzna. Spytawszy o pozwolenie i otrzymawszy zgodę przysiadłem się. Wyciągnąłem z torby jakieś służbowe pisma i zagłębiłem się w nie.
-Pan jest kolejarzem? Zapytał nagle starszy Pan.
-Nie miłośnikiem kolei.
-Aha, to coś Panu opowiem. Jeśli zechce mnie Pan wysłuchać.
Pomyślałem dlaczego nie. Lepsze to, niż przeglądanie jakieś bezdusznych papierów.
Mężczyzna zaczął snuć opowieść. Szybko przeniósł mnie tam, gdzie ona się zaczęła…

-Ukończyłem szkołę podstawową z dużym trudem. Pan Bóg nie dał mi zbyt wielkiego rozumu, by pojmować zawiłości tego świata. Stwierdził widać, że się do tego nie nadaję. Ojciec jak tylko zobaczył końcową cenzurkę, kazał mi poszukać roboty. W rodzinnym domu, było nas pięcioro i się nie przelewało. Tak, jak w wielu rodzinach zamieszkałych w okolicy. Mieliśmy małe mieszkanie na parterze ceglanej kamienicy. W około były tylko takie same lub podobne domy. Ot dzielnica biedoty. Pracę znalazłem po tygodniu. W manufakturze Pana Komornickiego. Była to niewielka fabryczka, wyrabiająca buty. Mój przyszły przełożony potrzebował stróża i pomocnika do rozładunku. Krzepy mi nie brakowało, a i chęci też były, więc mnie najął. Zadaniem moim było stawić się za piętnaście piąta rano i otworzyć główną bramę. Potem czekać na pracowników i bacznie patrzeć w ich fabkarty, czy mają pozwolenie, by w zakładzie przebywać. Notować ściśle, kto o której przyszedł i kto kiedy wyszedł. Z początku było trudno, ale w miarę upływu czasu stawałem się bieglejszy w nakazanych czynnościach. Zrywałem się wcześnie z rana. Jeszcze nawet księżyc nie myślał iść spać, a już na nogach byłem. Przy stłumionej do maksimum lampie, tak aby za dużo nafty nie wytracić, zjadałem dwie pajdy chleba i piłem mocną herbatę. Potem szedłem na zakład, zabierając ze sobą klucz od ogromnej kłódki spinającej łańcuch na bramie głównej. Zmieniałem nocnego stróża, który wpisywał w księgę ewentualne zdarzenia nocne i schodził do domu. Uwalniałem łańcuchy i rozchylałem stalowe wrota od manufaktury. Fabryczka w której pracowałem była położona niedaleko stacji kolejowej. Oparta o nasyp wychodzący w kierunku Królewca. Przez bramę wchodził na jej teren pojedynczy tor, kończący się przy budynku magazynu. W poniedziałek dostarczano jeden wagon wypełniony zwierzęcymi skórami. Trzeba go było rozładować do wtorku. W czwartek dostarczono próżny wagon, aby do piątku wypełnić go butami. I tak kręciło się życie w naszej manufakturze. Ale wróćmy do mnie. Po otwarciu bramy miałem trochę czasu. Pierwsi pracownicy pojawiali się, bowiem około 5.15. Pracę zakład rozpoczynał o 5.30. W stróżówce był czajnik i koza węglowa. Po nocnym stróżu zawsze ciepła, a i woda w czajniku na tyle gorąca, by rozgrzewała ciało wyziębione porannym chłodem. Nalewałem ją do blaszanego kubka i przez szklane okno obserwowałem budzącą się do życia ulicę. A było na co popatrzeć. Gwiazdy nocnych lokali wracały zmęczone do domu. Ich wyzywające stroje, wygniecione przez klientów zamiatały przykurzoną kostkę. Czasami wóz policmajstrów przeganiał je na chodnik. Gdzieś koło piątej, jeszcze wtedy nie miałem zegarka, od strony stacji rozlegał się przeciągły gwizd. Był tak donośny, że chyba stawiał na nogi całą okolicę. Z początku nie zwracałem nań uwagi, lecz któregoś dnia postanowiłem sprawdzić, co to takiego. Siedząc bowiem w budzie, słyszałem tylko jak jakieś lokomotyw przejeżdża, i cała ma remiza trzęsła się niesłychanie. Pierwszy raz postanowiłem sprawdzić w poniedziałek. Wyszedłem przed budę i stanąłem w rozwartych ramionach bramy. Musiałem zadrzeć nieco głowę, bo nasyp biegł wyżej niż nasza fabryka. Maszyna, która nadjechała od dworca strony była potężna. Przysłoniła horyzont i wchodzące słońce. Za nią ciągnęły się wagony, a było ich chyba ze piętnaście. Tak mi się przynajmniej wydawało. Przemknęło to zawrotną prędkością, trzęsąc podłożem co niemiara. Byłem zachwycony. Czegoś takiego nie doświadczyłem dotychczas, chyba tylko z tego względu, że nie zapuszczałem się rejony żelaznych dróg. Natarczywy dźwięk dzwonu przywołał mnie do porządku i kazał opuścić wzrok ku fabrycznemu dziedzińcu. Nadjeżdżał nasz wagon ze skórami na trzewiki, cośmy je produkowali. Pchał je malutki parowóz, groźnie pobrzękując dzwonem na budce. Zanim przekroczył drogę, zatrzymał się przed nią. Z lokomotywy zeszli pracownicy kolejowy i poczęli odkluczać stalowe drągi. Owe drągi, zamocowane były na zboczu i należało je przekręcić na drogę, przegradzając ją, tak, aby bezpiecznie pociąg mógł ją pokonać. Gdy tylko czynność ową skończono, parowóz sapnął i naparł na wagon. Szprychowane koła wagonu z początku niechętnie, ale potem coraz chyżej, toczyły się ku magazynowi. Przed końcem toru, pracownik układał płoza na szynie i wagon zamierał ze zgrzytem przy rampie. Parowóz wycofywał się przez drogę ku stacji. Za ten czas przy drągach zdążyły utworzyć się kolejki dorożek i pierwszych automobili. Te ostanie co chwila kwiliły swoimi trąbkami domagając się rychłego przejazdu. Pracownik kolejowy w mundurze groźnie spojrzał w ich stronę, co wystarczyło, aby owe kwilenie zgasić. Drągi wracały na swoje miejsce, a ja musiałem podbijać karty pierwszych pracowników. Około szóstej zamykałem bramę i goniłem pod rozładunek wagonu. Ciężkie bele sprasowanej skóry układałem na deskach magazynu. I tak czas leciał, aż do momentu, gdy przy bramie zaskoczył mnie sam Dyrektor. Jaśnie Pan przybył wcześnie do fabryki i zastał mnie na posterunku. Zapytał jaka jest godzina. Odparłem, zgodnie z prawdą, że nie wiem. Nie dorobiłem się jeszcze czasomierza. Pan zafrasował się nieco i spytał skąd wiem kiedy przy bramie być. Ja mu na to, że wstaje kiedy księżyc osiągnie komin ciepłowni. A gwizd potwora oznajmia, że niedługo, albo podstawią wagon, albo pierwsze karty podbijać trzeba. Jaśnie Pan machnął ręką i zniknął w murowanej rezydencji Dyrektora. Ja zaś czekałem na gwizd potwora. Przepłynął nad moją buda jak zwykle. Wagony tym razem policzyłem i ich liczba spadła do dziesięciu. Postanowiłem zapytać urzędników kolejowych, co to za zug i maszyna. Dorwałem ich w piątek jak zabierali wagon wyładowany butami. Spytałem o ranny pociąg pomykający po nasypie. Z początku nie mogli trafić na tego, o którego mi chodzi. Pytali o godzinę, a ja biedny bez zegarka nie mogłem im określić. Przegonili mnie jak natrętną muchę. Zrozumiałem, iż muszę sobie czasomierz sprawić, bo bez niego wiele rzeczy mi umyka. Oznajmiłem o tym fakcie Ojcu. Z początku zrugał mnie jak psa, lecz potem chyba zrozumiał i pozwolił na odkładanie z wypłaty. Ciułałem sześć miesięcy, aby ten zegarek ręczny kupić. Udałem się do zegarmistrza w rynku. Ten zobaczywszy moje oszczędności sięgnął pod ladę i położył nań busolę. Nie była tak okazała jak te na wystawie. Miała skromniejszy pasek i tarczę. Mimo tych wad postanowiłem ją nabyć. Już rano okazało się jak bardzo czasomierz jest potrzebny. Gdy księżyc osiągnął komin ciepłowni spojrzałem na tarczę mej busoli. Była godzina 4.00. W bramie czekałem na potwora. Zjawił się jak co dzień. Olbrzymi i majestatyczny. Spojrzałem na zegarek była równo piąta. Już wiedziałem, jak zapytać kolejowych o parowóz. Tym razem mnie nie zbyli i dokładnie opowiedzieli na wszystkie pytania. Potworem okazał się parowóz o tajemniczej nazwie Pu29. Pociąg zaś to międzynarodowy pośpieszny tranzytowy Berlin- Królewiec. Od tej pory uważnie przypatrywałem się ciemnym oknom wagonów. Chciałem dociec, cóż to za Panicze podróżują luks zugiem, ciągniętym przez największy parowóz jaki widziałem. Ów pociąg miał jeszcze jedna zaletę. Mogłem nastawiać swoją busole wedle jego biegu. Gdy mijał moją budę, kolejarze powiedzieli, żebym miał na zegarku- piątą trzy. Sprawdzało się. Co dzień o piątej trzy pociąg był przy mnie. Myślałem, iż chociaż raz się spóźni. Niedoczekanie moje. Kolejarze powiedzieli, że ten się nigdy nie spóźnia. Prędzej moja busola się rozleci, niż tranzytowy będzie miał opóźnienie. Mieli racje. Z czasem mój zegarek zaczął się późnić. Zegarmistrz powiedział, że te busole tak mają i trzeba je codziennie ustawiać. Najlepiej według wieży ratuszowej. Zmartwił mnie tym okrutnie, bo ową budowlę miałem z domu zasłoniętą. Na szczęście miałem swojego tranzytowca. Mogłem ustawiać wskazówki na właściwy czas. Robiłem to codziennie i stało się to niemal rytuałem. Do pewnego dnia. Przyszedłem wtedy do pracy i zdjąłem kłódkę z bramy. Wypiwszy nieco kawy, wyszedłem przed stróżówkę. Odsłoniłem busolę i czekałem. Mijały minuty a tranzytowego nie było. Patrząc na tarczę zegarka i zamarłe wskazówki czekałem na sygnał, aby wprawić je w ruch. Były gotowe do startu równo piata trzy. Minęły kolejne chwile. Byłem przerażony, bezradny i pozbawiony punktu odniesienia. Moja busola stała się bezużyteczna. Cały mój mały świat zawalił się w tej jednej chwili. Dobry Porządek dany mi przez Miłościwego Pana runął gdzieś w odmęty. Niemożliwe stało się faktem, tego dnia tranzytowy nie przyjechał…

Starszy człowiek zawiesił głos. Był myślami tam, skąd ja zdołałem już wrócić. Wpatrywałem się w jego twarz i oczy. Musiała to być dla niego ciężka chwila w życiu. Minęło około pięciu minut, gdy nagle spojrzał na mnie.
-Wie Pan co to był za dzień?
Milczałem oczekując wyjaśnień
-To był 1 września 1939 roku.
Starszy Pan wstał. Ukłonił się i wdział na swe barki płaszcz. Odprowadziłem go wzrokiem. Zgarbiona sylwetka zniknęła w szarudze smutku lejącego się z nieba. Dopiłem swoją kawę. Mój kolejny pociąg znowu miał opóźnienie…

KONIEC

Wrocław; 08.07.2007r.

Powrót do listy opowiadań z 2007r.

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *