Jesienny deszcz

To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno…
Jęk szklany… płacz szklany… a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny…
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny…
Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny…
Kto? Nie wiem… Ktoś odszedł i jestem samotny…
Ktoś umarł… Kto? Próżno w pamięci swej grzebię…
Ktoś drogi… wszak byłem na jakimś pogrzebie…
Tak… Szczęście przyjść chciało, lecz mroków się zlękło.
Ktoś chciał mnie ukochać, lecz serce mu pękło,
Gdy poznał, że we mnie skrę roztlić chce próżno…
Zmarł nędzarz, nim ludzie go wsparli jałmużną…
Gdzieś pożar spopielił zagrodę wieśniaczą…
Spaliły się dzieci… Jak ludzie w krąg płaczą…

Leopold Staff

Trzech malutkich odkrywców dotarło do nasypu i przycupnęło. Wczoraj na ich teren zabaw wepchnięto i pozostawiono ciekawy wagon. Pudło wsparte było na spawanej ostoi, ta oparta na dwóch wózkach. Góra malowana była na nietypowy ciemnoniebieski kolor. Zdawał się on opalizować tajemniczo w popołudniowym słońcu. Żółte napisy eksploatacyjne ginęły w poświacie. Sama ostoja była głęboko czarna. Chłopcy z bezpiecznej odległości dokonywali oględzin intruza. Zdawał się przyciągać, jakąś nieznaną magnetyczną siłą.
-Zobaczymy co jest w środku? Zaproponował najstarszy szkrab.
Pozostali milczeli z otwartymi ustami. Trochę się bali, lecz fascynacja była silniejsza od strachu.
-Wchodzimy wszyscy, jak drużyna. Przywódca grupy też się troszkę pękał.
Rozpoczęli wędrówkę ku swojemu przeznaczeniu. Pochyleni w jesiennej wyschniętej trawie, byli niewidoczni dla postronnego obywatela. Jak okręty Kolumba na wzburzonym morzu. Szybko przeskoczyli przez pierwszy pusty tor postojowy. Najstarszy dopadł drzwi. Klamka była ciepła i łatwo poddała się delikatnej rączce. Wrota otwarły się szeroko. Kapitan spojrzał na pozostałych i wślizgnął się do środka. Nie widać go było w nienaturalnie ciemnych oknach. Nagle do uszu dwójki pozostałych doszedł krzyk. Był to odgłos ich przywódcy, którego ogarnęło bezdenne przerażenie. Dźwięk ranił młode uszy i związał nogi. Trwał dość długo, potem urwał się jak ucięty ostrym nożem. Zdawać by się mogło, że wisi jeszcze w rozdygotanym powietrzu. Przez ciemne drzwi wypełzła cisza. Załoga pozbawiona kapitana chciała zawrócić, lecz nie mogła. Wagon bowiem zaczął opalizować. Nogi same pokierowały w ślad za pierwszym z odkrywców. Zniknęli w ciemnym otworze wejściowy. Drzwi same zamknęły się za nimi. Tym razem krzyk trwał nieco dłużej.
Rodzice na próżno wyczekiwać będą powrotu swych pociech. W trzech domach kolacja wystygnie i zapanuje rozpacz. Daremne żale, daremny trud. Ogłoszenia w gazetach nazajutrz obiecają sowitą nagrodę. Policja przeszuka okolicę. Nadaremnie… Trzy duszyczki nigdy już nie wrócą do domowego ciepła.

***

Silnik mojej stonki pochrapywał łagodnie na wolnych obrotach. Oparłszy się o pulpit sterowniczy wertowałem papiery dotyczące dzisiejszych manewrów. Wszystko szło według schematu z wczoraj i przedwczoraj. Rutynowa kolejność zdarzeń na sennej jesiennej stacji.
Poza moim partnerem. Józek dziś nieco się spóźniał. Wczoraj miał siódme urodziny swego syna, więc traktowałem to ze zrozumieniem. Na wszelki wypadek wystukałem na klawiaturze namiar na jego przywoływacz gsm.
-Spoko Covalku, trzy minutki. Usłyszałem zasapany komunikat.
Na więcej nie starczyło sił w przeżartych papierosami płucach. Spojrzałem za okno. Mdły ranek urozmaicał deszcz. Zaczął padać dziś w nocy i nie zanosiło się aby prędko skończył. Nastawnia dobijała się na kanale manewrowym.
-Covalus ruszycie dupsko wreszcie?! Tarcza podana od dawna !!!
Trzeba było coś wymyślić i to szybko.
-Covalus do Wg5, mam awarie sprężarki, dajcie mi trzy minuty.
-Jasne, ciekawe co wpiszesz do książki awarii? A propos gruby wali już przez postojową. Nie będę go opieprzał za spóźnienie, bo sądząc po widoku jego twarzy umrze na zawał. Jak wlezie do środka ruszaj.
Sądząc po tonie głosu, był lekko wkurzony za poranne wałki. Trzeba będzie coś w tej książce nasmarować, albo dyplomatycznie nie dopełnić obowiązków. Zanim zdołałem wymysleć rozwiązanie Józek wpadł do kabiny. Okraszony kacową czerwienią dyszał jak rozjuszony byk.
Pierwsze słowa jakie padły z jego ust nie nadają się do druku więc je pominę. Gdy uspokoił nieco oddech, wskazał ręką na przednią szybę. Zrozumiałem, że rozpoczynamy manewry. Ruszyliśmy tak jak w rozkazach wskazali. Na siedemnastkę. Wibrator prychał czarnym smogiem. Koła lekko ślizgały się na mokrych szynach. Dobiliśmy do składu na Mokrany. Pomarańczowi zarzucili hak i dali znak rękoma. Potem wpakowali się na przedni pomost. Nim dotarli do mej kabiny z ich kasków lała się woda.
-Kuźwa bangla i bangla od rana. Skwitował pogodę kierownik manewrów.
Sięgnąłem po radio.
-Covalus do Wg5, możemy zawijać w perony.
-Memento, niech przeskoczy kibel do Jelcza.
Mokry Stach odwrócił się do nas twarzą i pociągnął nosem.
-Widzieliście ile niebieskich na peronach?
-Nie bo od razu z grupy nas przysłali. Odparłem
-Coś się stało? Józek opanował już ciśnienie po porannej zaprawie.
-Trzech chłopców zaginęło wczoraj popołudniu.
-Przykra sprawa. Wzruszył ramionami Józek
-Ano… Stach nie miał siły na zbyt wylewne komentarze.
Grzybek znowu opiórkał nas za opieszałość. Potem wepchnęliśmy skład w perony. Tam rzeczywiście Policji było od nagłej i trochę. W półmroku wywołanym zachmurzeniem wyczuwało się jakieś napięcie. A może to tylko jesienne mary?

***

Po odpięciu od podstawianego składu znowu ugrzęźliśmy pod pięciokomorowym w oczekiwaniu na Ms2. Jak tylko na kolorofonie wykwitła biała perła przesunęliśmy się na wiecznie remontowaną 18. Tam zastopował nas karzełek. Brudny EN57 przesunął się po mokrym angliku przed samym nosem. Bryzgał nitkami brudnej opadówki na około. Karzełek łaskawie wpuścił nas w głąb stalowej sieci. Tylko nie pozwolono nam na zbyt głęboką jej penetrację. Pora była wracać po następny skład. Rp1 i nawrotnik w drugą stronę. Droga mlecznobiała ułożyła się sama. Wracaliśmy pod ciemne rusztowanie hali. Gdy ściana wagonu pierwszej klasy przysłoniła mi nikłe światło ściągnąłem kran hamulca. Stonia posunęła po szynie na smyku i zbyt solidnie uderzyła o zderzaki. Józek złośliwie zarechotał.
-Za ostro…
-A bo ta pogoda… Usprawiedliwiłem się szybko.
Józek machnął ręką i nie komentował więcej. Stach zarzucił hak i zapiął hamulec. Skład był długi i nie chcieliśmy niespodzianek. Próba hamulca wypadła pomyślnie i zgłosiliśmy gotowość wyjazdu. Musieliśmy jeszcze przepuścić wiecznie opóźnionego Przemyślanina i znowu zrobiło się biało. Podsypałem piachu i SM42 ruszyła powolutku. Stach z racji opadów zrezygnował ze swego miejsca na pomoście. Do postojowych było chwila. Manewrowy zagaił.
-Wiesz Covalus z tymi zaginięciami to dziwna sprawa?
-Czemu? Mruknąłem nie odrywając wzroku od szlaku.
-W tamtym tygodniu troje, dwóch w poniedziałek i wczoraj trzech…
-Zdarza się, może gdzieś nawiali? W zruszyłem ramionami.
-Nie, znałem jednego to porządne chłopaki.
-Zamknijcie się do cholery, bo ciary przechodzą? Warknął nagle Józek.
-Spoko coś taki nerwowy, Covalus wpadnij po służbie do naszej szopy, stary ma teorie na ten temat.
Starym nazywaliśmy szefa manewrów Mateusza. Był tuż przed emeryturą i niektórzy powiadali, iż mieszało się mu już w głowie.
-Mateusz? Spytałem w celu potwierdzenia i udowodnienia sobie bezcelowości wycieczki.
-Ano.
-Daj spokój Stachu, on ma nierówno pod deklem.
-Ale sensownie gada.
Na przedostatnim torze zauważyłem jakieś nowy obiekt. Niebieski osobowy, bliżej nieznanego typu. Wskazałem go Józkowi.
-Gospodarczy?
-Za ciemny.
Potem wagon zniknął przysłonięty innymi. Zatrzymałem skład na wyznaczonym postojowym. Wydawało mi się, że widzę dziwną opalizację nad dachami stojących obok wagonów. Potrząsnąłem głową i przewidzenie rozpadło się w szarości dnia. Stachu zerwał zespolony. Koniec roboty na dziś. W oddali dostrzegłem policjantów. Przeszukiwali wysoką szarą trawę na mokrym polu. Józek westchnął na ich widok. Coś go gryzło.
-Co jest gruby? Położyłem mu rękę na ramieniu.
-E, to wszystko mnie przeraża. Te dzieci. Mój wczoraj skończył siedem lat. I wiesz co, nie wiem co się dzieje, ale coś wisi w powietrzu. To brzmi głupio, ale młody nie sypia ostatnio dobrze. Śni mu się jakieś wagon i krzyczy w nocy. Boję się o niego.
-Może to z nerwów, wiesz urodziny i to wszystko.
-Może.
Józek zapatrzony był w pole. Tyraliera policjantów poruszała się powoli jak mgła, której wiatr nie pogania.

***

Wepchnąłem stonkę pod sam kozioł oporowy toru postojowego, biegnącego przy samej hali dworca. Wyłączyłem silnik. Zapadła cisza, przerywana monotonnym stukotem kropel o szyby. Zamknąłem kabinę i odprowadziłem Józka do peronów.
-Idę do manewrowych. Oznajmiłem.
-Ja nie mam nastroju, do jutra.
Józek ruszył swoją drogą. Sprawdziłem jeszcze raz czy wibrator należycie zabezpieczony i udałem się w kierunku kanciapy manewrowych. Mieściła się ona w blaszaku tuż za rampą pocztową. Aby doń trafić należało przeciąć tory obok grzyba. Grzybem nazywaliśmy naszą dysponującą z racji kształtu jaki nadał jej architekt. Przycupnąłem na moment pod jej dachem, aby przepuścić stołeczny pośpieszny. Zielona EU07 ciągnęła brudne wagony. Maszynista dał krótki Rp1 a ja uniosłem dłoń do góry. Widzę Cię kolego i nie zamierzam włazić Ci pod loka. Jak minęły mnie końcowe czerwone lampy przesadziłem tory i załomotałem we wrota jaskini manewrowych. Drzwi zaskrzypiały i wpuszczono mnie do środka. Stachu już czuwał.
-Broneczka?
-Dawaj, już po pracy. Zająłem miejsce na pustej beczce po paliwie. Mateusza jeszcze nie było. Nie zszedł ze służby, ale niebawem już miało to nastąpić. Piwo jakoś nie smakowało dziś. Deszcz łomoczący o dach blaszaka wywoływał senność.
-Stachu zapodaj jakieś kawy, bo zasnę.
-Nie ma problema.
Gotująca się woda w czajniku jeszcze zwiększyła poziom wilgotności w baraku. Gęsty czarny napój stanął obok mnie. Wypiłem resztę chmielu i sięgnąłem po kanapki. Chleb troszkę wody również dostał. A może mi się wydawało. Był bez aromatu. Mimo to pochłonąłem go szybko. Pod wpływem impulsu podszedłem do stojącego w pomieszczeniu aparatu kolejowego i wykręciłem szereg cyfr, które połączyły mnie z domem.
-Słuchaj Żaba wrócę później. Poinformowałem Żonę.
-Dobrze, tylko uważaj na siebie.
Jej głos był jakieś dziwnie stłumiony.
-Coś się stało?! Spytałem z lekkim kamieniem na piersi.
-Ludzie dziwne rzeczy na mieście gadają.
-Nie słuchaj tych pierdów. Pa. Nic mi nie będzie ! Zapewniłem i odłożyłem słuchawkę.
Do szopy wtoczył się Mateusz. Siwy jegomość o rumianej twarzy.
-Witam Covalusa, Stachu broneczka i kawy, to samo co nasz dzielny maszynista.
Otoczyliśmy maleńki stół zrobiony z desek i paru cegieł. Nasze puste beczki, robiące jako siedzenia skrzypiały przy każdym ruchu. Kawa aromatyzowała zatęchłe otoczenie. Gdzieś niewiadomo skąd pojawiło się napięcie. Dokuczliwy prąd błądzący między nami a tym co się dziś wydarzyło. Mateusz sięgnął do swojej teczki i wyciągnął z niej brulion formatu A4.
-Wiem po co przyszedłeś. Powiedział podsuwając mi pod nos otwarty kajet. Przeczytaj.
Leń obezwładnił mnie po mistrzowsku. Szybko oceniłem grubość zeszytu i zrezygnowałem.
-Można w skrócie Mateusz, nie mam głowy do czytania.
Szef spojrzał lekko zaniepokojony na Stacha. Ten wyręczył go w formułowaniu skrótu wydarzeń.
-To przez wagon.
Kocham streszczenia, lecz to było za krótkie. Spojrzałem na Stacha.
-Co przez wagon?
-Te zaginięcia dzieci, w tym zeszycie Mateusz spisał wszystkie zaginięcia. Idealnie zgadzają się z rozkładem niebieskiego wagonu.
-Tego co stał dziś na postojówce, na przedostatnim?
-Tak, przytargali go w nocy i tam zostawili.
-Jasne, Stachu przy całej sympatii usiłujesz mi wmówić, że wagon…
-Tak.
-Po ilu piwach powstała ta teoria?
-Zobacz w zeszycie. Upierał się Mateusz.
-Zgoda, przeczytam te bzdury, ale wam odbiło.
Nie przeszkadzali mi. Ja zaś od początku bez entuzjazmu przeglądałem notatki. To było niesamowicie głupie, jednak dobrnąłem, aż do końca. Na każdej stacji, gdzie dochodziło do incydentów stał niebieski wagon. Dyspozytor próbował ustalić kogo jest ta jednostka, nadaremnie. Przepychali go tak od Kajfasza do Annasza. Byle pozbyć się kłopotu. Teraz stacjonował u nas. No niby wszystko się zgadzało, ale istnieje coś takiego jak przypadek. I to wszystko na ten temat. Miałem dość i postanowiłem wrócić do domu. Podziękowałem chłopakom za teorie i udałem się do swojej szarej, mokrej kamienicy.

***

Kamienica moja była bardzo stara. Długi korytarz klatki schodowej cuchnął moczem i zdechłymi gdzieniegdzie szczurami. Strugi brunatnej cieczy lały się z nieszczelnych okien, tworząc kałuże na spaczonych drewnianych schodach. Poręcz ledwie trzymała się reszty, więc lepiej jej było nie dotykać. Wątpliwą stanowiła podporę. Starannie unikając płynów na stopniach brnąłem w górę. Na półpiętrze spotkałem Joasię. Mała trzymała jakąś kartkę i rysowała coś zawzięcie. Nie zauważyła mnie. Dopiero gdy pochyliłem się nad jej kruchym ciałem i cień przysłonił obszar pracy podniosła głowę.
-Cześć mała.
Znaliśmy się od dawna. Była jedyną córka sąsiadki z na przeciwka. Dziś jednak była wyraźnie nie w sosie. Nie odpowiedziała mi nic, tylko wróciła do rysowania. Miała w ręku niebieską kredką i zaciśniętą rączką kreśliła jakieś wściekła kształty.
-Co malujesz? Spytałem nie mogąc rozpoznać wizerunku.
-Wagon. Burknęła nie przerywając pracy.
Zamarłem lekko spięty.
-Niebieski? Zagaiłem.
-Niebieski. Nie przerwała kolejnych kresek.
Rozmawiałem z kimś obcym. Nie była to Joasia, którą znałem. Wyprostowałem się i postawiłem nogę na stopień wyżej.
-On nas woła. Usłyszałem zza pleców.
Ciarki przeszły mi po plecach. Niemal wbiegłem do domu. Zdejmując płaszcz jeszcze się trzęsłem. Żona podała mi zupę. Opowiedziałem jej o spotkaniu na klatce.
-Ty też to zauważyłeś. Stwierdził mój Skarb.
-Coś jej się stało? Trzeba pogadać z Baśką.
Barbara to była nasza sąsiadka. Okazało się, że uprzedzono mnie.
-Byłam u niej. Joasia jest taka od dwóch dni. Popadła jakby w katatonie, maluje całymi dniami tylko jakieś niebieskie wagony. Gdy matka chciała to przerwać została pobita. Zdębiałem.
-Joasia?!
-Tak.
To drobne dziecko nie skrzywdziłoby muchy. Zawsze uśmiechnięta i skora do psikusów. Nawet po śmierci ojca się nie zmieniła. Do przedwczoraj.
-Baśka zarejestrowała ją do lekarza.
-To dobrze. Skończyłem zupę i udałem się do dużego pokoju. Telewizor właśnie ogłaszał nadejście wiadomości lokalnych. Nadal nie odnaleziono zaginionych chłopców. Deszcz miał padać całe jutro.

***

W nocy obudził mnie krzyk. Z początku myślałem, że to sen . Nie chciałem wstawać. Odgłosy były jednak zbyt intensywne. Za ścianą toczyła się jakaś walka. Mój skarb przytulił się do mnie przestraszony. Dochodziłem do siebie, było po dwunastej w nocy. Mój słuch rozpoznał krzyk Joasi i jej matki. Wstałem i wciągnąłem szlafrok. Wyszedłem na zimną klatkę i załomotałem w drzwi. Byliśmy z sąsiadką w zażyłych stosunkach. Myślę, ze ona postąpiła by tak samo.
-Baśka, co się dzieje?!
Usłyszałem rumor wywracanych mebli i brzęk tłuczonego szkła. Ktoś uchylił drzwi. Była to sąsiadka. Zdołała wyszeptać
-Pomocy…
Wtargnąłem do jej mieszkania. Wyglądało jak po przejściu tajfunu. Wszystko było poprzewracane. Sama kobieta wyglądała jakby tygodniami przedzierała się przez busz. Cała twarz była w krwawych bruzdach. Nocna koszula w strzępach skrywała równie przeoraną skórę. Wszystko pokryte było świeżą krwią.
-Jezu, kto ci to zrobił?!
-Joasia, jest w pokoju. Wyraźnie przerażona matka nie chciała tam wchodzić.
Moja Żona stanęła z tyłu i przejęła ode mnie poharataną Baśkę.
-Ja jej nie chcę wypuścić z domu. Łkała kobieta.
-Zadzwoń po pogotowie! Wydałem dyspozycję małżonce.
Sam z duszą na ramieniu powoli zbliżałem się do pokoju dziecięcego. Dochodził stamtąd jakieś przedziwny śpiew. Joasia siedziała na wersalce i kiwała się to w przód, to w tył. Z jej ust kapała ślina. Oczy były nieobecne. Wpatrzone w przeciwległą ścianę. W dłoniach miała znów kartkę papieru. Na niej naniesione było kilka linijek tekstu. Delikatnie wysunąłem jej z dłoni ten papier. Mimowolnie zarejestrowałem treść.
ON NAS WOŁA. WOŁA NAS, NASZ NIEBIESKI KRÓL. ZABIJĘ CIĘ MAMO JEŚLI MNIE ZATRZYMASZ.
-Joasia?! Odłożyłem kartkę na ziemię.
Dziewczynka spojrzała na mnie. Wyglądała jak wściekły pies. Lekko przestraszona, ale gotowa do ataku. Starała się coś mi przekazać, lecz pasma śliny zalepiały jej usta. W końcu zrezygnowała i wstała z łóżka. Zastawiłem jej drogę. Kilkakrotnie próbowała mnie ominąć jak zepsuty robot. Uderzała głową w wyciągnięte ręce z coraz większą siłą. Byłem przerażony zaciętością z jaką się starała mnie pokonać. Malutka Joasia była potworem. Zaślepionym nienawiścią do wszystkich.
-On mnie woła.
Mamrotała jak w transie. Kilkakrotnie próbowała mnie ugryźć, ale skutecznie uniknąłem jej ząbków. Nacierała coraz silniej. Na szczęście przyjechało pogotowie. Sanitariusz widząc co się dzieje złapał Joasię w pół i przycisnął do ziemi. Kilkakrotnie zadrapała go wątłymi dłońmi.
-Przytrzymaj ją Pan. Krzyknął do mnie.
Spełniłem jego polecenie. Dziewczynka wiła się i pluła dookoła.
-ZABIJĘ WAS. ON MNIE WOŁA !!!
Jej krzyk przypominał wilka w klatce. Był donośny i bezradny. Sanitariusz wyciągnął strzykawkę i wepchnął igłę w miotające się ramię. Powoli wyciskał płyn. Po dziesięciu minutach Joasia zwiotczała i zapadła w sen.
-Zabieramy je obie. Panie co się wyprawia.
-To znaczy?! Spytałem zmęczony walką.
-To już siódmy przypadek dziś.
Nie byłem w stanie wydusić słowa. Patrzyłem wraz z Żoną jak lekarze wynoszą bezładne ciało dziecka i poharataną matkę na noszach. Wróciłem do domu, lecz nie mogłem zasnąć. Za oknem deszcz walił o dach karetki.

***

Rano ledwie patrzyłem na oczy. Szarość za oknem przecinana wodną kurtyną nie nastrajała optymistycznie. Włączyłem radio. Spiker zapowiadał opady deszczu na dziś i coś jeszcze. Chwytałem jego zdania jak zdychająca ryba tlen.
Wczoraj w nocy zaginęła kolejna dwójka dzieci. Oto ich rysopisy… Policja prosi by nie wypuszczać dzieci samych z domu…
Zgasiłem radio i wybiegłem do pracy. Nie miałem daleko. Samochody wrzucały na chodnik strugi brunatnych kałuż, które rozrastały się na jezdni. Wodniste gluty ściekały z podziurawionych rynien. Chmury kolory węgla przykrywały światło. Zanim dotarłem do biura dyspozytora byłem przemoknięty i zmarznięty. Dostałem papiery w foliowym worku i informację, że Józek już dotarł na lokomotywę. Mnie to zajęło całe dwadzieścia minut. Dwa razy omal nie wywinąłem orła na śliskich podkładach. Moja Stonia była już odpalona. Pyrkotała na wolnych obrotach. Chwyciłem za zimną poręcz i wdrapałem się do środka. Mój wzrok ogarną ciemną sylwetkę Józka. Zaniemówiłem. Całą twarz miał podrapaną, jakby walczył z tygrysem syberyjskim. Musiałem głupio wyglądać tak stojąc.
-Zamknij drzwi Covalku.
Trzasnąłem niedomykającym się urządzeniem i oparłem o złożony fotel.
-Co Ci się stało? Wyszeptałem.
-Walczyłem z moim synem…
-Co?!
-Musiałem przywiązać go do krzesła, rano zabrało go pogotowie. Chłop miał łzy w oczach.
Sięgnął do torby i wyjął z niej zwitek białych kartek papieru. Wziąłem je do niego i starannie wyprostowałem. Na każdej z nich był starannie odtworzony niebieski wagon i wykaligrafowany napis.
ON NAS WOŁA…
Oddałem Józkowi rysunki i streściłem zdarzenia z nocy. Jakoś nie chciało mi się wierzyć w przypadek.
-Muszę zobaczyć ten cholerny wagon…
-Ja też Józku.
Służba upływała nam w ciągłym napięciu. Popełniliśmy wiele błędów. Rozmowy z nastawnią przypominały rokowania pokojowe w strefie Gazy. Wreszcie dotrwaliśmy do końca tej katorgi i zjechaliśmy na grupę postojową. Tam zabezpieczyłem lokomotywę i uzbrojeni w latarki ruszyliśmy ku przeznaczeniu.

***

Józek pierwszy chwycił za klamkę. Była nieruchoma i zimna. Mocował się z nią chwilę, ale nie dał rady.
-Zamknięty…
Drugie drzwi również nas nie wpuściły. Kolejne też. Chodziliśmy wokół jak hieny czekające na błąd ofiary. Józek obejrzał ostoję i wózki. Nie zawierały żadnych tabliczek znamionowych ani napisów eksploatacyjnych. Po prostu wagon z nikąd. Nawet daty rewizji nie miał.
-Kto to dopuścił do ruchu? Myślałem głośno.
-Nie wiem, ale muszę się dostać do środka. Warknął Józek.
I chyba wiedział jak to zrobić. Wspiął się na hak cięgłowy i obiema rękoma wsparł na gumowej harmonii chroniącej pomost. Prawą nogą wyrżnął w szybę na drzwiach pomostowych. Rozpadła się w drobny mak. Wlazł do środka. Ruszyłem za nim. Zanim jednak przelazłem przez pozbawiony szyby otwór spojrzałem na drzwi. Były oblane brunatną cieczą. Wyciągnąłem palce i nabrałem delikatnie na opuszki palców kilka kropel. To była… krew.
-Józek skaleczyłeś się !!! Wrzasnąłem.
Stanął na środku korytarza i zaczął oglądać nogę, którą wybił szybę.
-Nie !!!
Zaczęło mi być zimno. Nie chciałem zostać na pomoście sam i wlazłem też do wnętrza. Był to zwyczajny wagon osobowy typu 104 A. Minąłem toaletę i wahadłowe drzwi. Wszedłem do przedziału pierwszej klasy. Był tam Józek. Oglądał wszystko wnikliwie. A było co. Wnętrze wyglądało na nieużywane. Tapicerka siedzeń lśniła czystością. Ściany pokryte były nowiutką okładziną. Tak jakby nikt nigdy w nim nie jechał. Nad siedzeniami nie było numerów tylko jakieś zdjęcia w ramkach. Postanowiłem przyjrzeć się jednemu. Przedstawiało grupkę dzieci na tle jakieś stacji. Ich twarze były nieczytelne i rozmazane. Na następnym to samo i kolejnym też.
-Józek zdjęcia… Zniżyłem nieco głos.
-Widziałem, tylko dzieci. Chodźmy dalej…
Następny przedział nie odbiegał od poznanego wcześniej. Też miał komplet zdjęć w ramkach. Dzieci na tle stacji. Dalej to samo… Józek poruszał się teraz nieco ostrożniej. Ja również. Czułem jakieś wewnętrzne napięcie. Ten wagon był pusty. Przeraźliwie pusty i wymarły. Nie tak jak inne wagony. Przedział za przedziałem i żadnych śladów użytkowania. Jak w idealnym… grobowcu. Wydawać by się mogło, że odkryliśmy już wszystkie tajemnice. Ale najgorsze było jeszcze przed nami. Ostatnim przedział był drugiej klasy. Mieścił, aż osiem siedzeń. Nad nimi też wisiały obrazki. I to właśnie one spowodowały, że mój puls wzrósł kilkakrotnie. Nie było na nich dzieci. Tylko pary butów poukładane przed obiektywem. W tle stara stacja. Buty nie pasowały do budynku. Były… współczesne. Malutkie adidasy i trzewiki. Na kolejnych fotografiach to samo. Buciki. Tylko na ostatniej, tuż przy oknie- dwie niewyraźnie postacie, sąsiadujące z obuwiem bez właściciela. Przypomniał mi się komunikat usłyszany z rana.
Wczoraj w nocy zaginęła kolejna dwójka dzieci. Oto ich rysopisy… Policja prosi by nie wypuszczać dzieci samych z domu…
Chyba wiem co przedstawiało zdjęcie. Chciałem stąd wyjść i to jak najszybciej. Józek jeszcze kontemplował fotki, gdy uczucie klaustrofobii i paniki spowodowało, że wrzasnąłem.
-Spieprzajmy stąd !!!
Coś ścisnęło mi brzuch. Czułem zaraz, że zwariuję. Głowę wypełniał tajemniczy jad, który wzmagał przerażenie. Józek chwycił mnie za rękę i szarpnął ku wyjściu. Niemal wypadłem na zewnątrz. Uklęknąłem obok wózka i zwymiotowałem. Potem jeszcze raz. Gdy mój brzuch wydawał już tylko puste odgłosy wstałem na nogach jak z waty.
-Przepraszam. Powiedziałem wycierając usta.
-Nie ma za co, mnie też zmroziło, tylko nie mogłem się ruszyć.
-Wracajmy.
Chcieliśmy obaj znaleźć się jak najdalej tego pudła. Dopiero w lokomotywowni wróciliśmy do tematu. Postanowiliśmy nieco się dowiedzieć o tym wagonie. Nie wiedzieliśmy, że nie zdążymy. Zdałem papiery i w deszczu wróciłem do domu. Wieczorem nie mogłem zasnąć. Miałem przed oczyma malutkie buciki bez właścicieli. Stosiki bucików. Krzyczałem przez sen. Moja Żona objęła me chude ciało i przytuliła. Ciepło kobiecego ciała koiło nieco nerwy. Tę czynność przerwał telefon.
-Covalus za dwie minuty bądź przed blokiem !!! Krzyczał Józek do słuchawki.
-Co się stało?!
-Później…
Przerwał połączenie. Było około pierwszej w nocy. Szybko wskoczyłem w ciuchy. Były jeszcze wilgotne. Kazałem Żonie pozamykać mieszkanie i nikogo nie wpuszczać. Pod moją klatkę zajechał duży fiat Józka. Wsiadłem do środka.

***

-Mój syn uciekł ze szpitala. Nie tylko on zresztą. Zarżnęli pielęgniarkę i oddziałową. Ochroniarz jest w stanie ciężkim. Został pogryziony…
Nie mogłem uwierzyć w to co mówi Józek. Nagle przypomniało mi się, że wczoraj do szpitala zabrali tez Joasię !!!
-Wszystkie dzieci uciekły?!
-Tak…
Więc była wśród nich. Nie to jasny szlag trafi. Coś uwierało mnie w plecy. Spojrzałem za siedzenie. Były tam trzy pełne kanistry. Cuchnęły benzyną. Chyba domyślałem się dalszej części planu. Józek zamierzał nie dopuścić, aby dzieci dotarły do wagonu. Kierował się prosto ku grupie postojowej. Wycieraczki ledwie nadążały usuwać deszcz z szyby. Nagle przed nami wyrosła biała postać. Józek wcisnął hamulec. Fiat stanął w poprzek jezdni. Wyskoczyłem na zewnątrz. Dziewczynka miała może cztery latka. Ubrana w szpitalną koszulkę, zsiniała z zimna szła przed siebie. Krzyknąłem, nie zareagowała. Zastąpiłem jej drogę. Zsiniałe usta wyszeptały wyraźnie.
-ON NAS WOŁA !!!
Chwyciłem ją za ramiona i to był mój błąd. Nie zauważyłem srebrnego narzędzia, które worało palącą bruzdę w mej nodze. Potem jeszcze jedną, głębszą. Na szczęście Józek złapał ją od tyłu i zablokował dłonie. Wyciągnąłem z nich lekarski skalpel. Dziecko zaczęło warczeć i próbowało ugryźć Józka w dłoń.
-W bagażniku mam sznurek !
Otworzyłem tylni kufer i mimowolnie spojrzałem przed siebie. Nadchodziło więcej dzieci. Co drugie miało w ręce ostre narządzie.
-Józek nie damy rady…
Puścił dziewczynkę, ta jak robocik wróciła do obranego wcześniej kierunku marszu. Jej usteczka znowu powtarzały tylko jedną frazę.
-ON NAS WOŁA !
Inni jak zombie podążyli za nią. Wsiedliśmy do samochodu. Noga piekła mnie jak diabli. Józek ruszył starannie omijać dzieci na ulicy. Skręcił w drogę dojazdową ku grupie postojowej. Gdzieś w polu, które mijaliśmy był jego syn. Zadzwoniłem na miejscowy komisariat i przedstawiłem sytuację. Nie uwierzyli mi chyba. Przerwałem połączenie. Fiat podskakiwał na wybojach. Coś ciepłego kapało na podłogę pod moje siedzenie.
-Krwawisz mocno… Józek spojrzał na moje spodnie.
Ja nie patrzałem, bałem się, ze zemdleję.
-Olej to…
-Apteczkę masz pod przednim schowkiem.
Siegnałem po czerwone pudło z datą ważności 1978. Wyciągnąłem stamtąd żółty bandaż i owinąłem go sobie wokół rany. Zaraz zrobił się czerwony. Józek zatrzymał fiata przed torami. Wyskoczył z niego i chwycił dwa kanistry. Mnie zostawił jeden. On pobiegł, ja z racji obrażeń poruszałem się nieco wolniej. Gdy dotarłem pod wagon Józek wspinał się już na zderzaki.
-Jakieś gnój wstawił okno…
Znowu musiał wybijać szybę. Ciekawe komu się chciało to naprawiać. A może nikt nie musiał? Ja nie mogłem wejść do wagonu. Noga odmawiała mi posłuszeństwa. Rozejrzałem się. Przez pole trawy biegły jakieś białe kształty. Z każdym rozlewanym przez Józka litrem benzyny przyśpieszały.
-Pospiesz się do cholery!!! Wrzasnąłem.
Nie chciałem myśleć ilu z tych uciekinierów ma w ręce skalpel. Józek stanął na zderzakach. Błysnęła w ręku zapalniczka.
-Giń skurwielu. Wysyczał.
-A mój ?! Wskazałem na kanister.
-Lej na wózki i ostoję !
Jak kazał tak też zrobiłem. Gdy już był pusty wydałem z siebie jeszcze jeden okrzyk. Buchnęły wewnątrz wagonu płomienie. Potem zaczęły pękać szyby i ogień wyszedł na zewnątrz pudła. Zbiegł na wózki i dotarł do zbiorników z olejem. Musieliśmy się cofnąć. Dzieci nadal biegły. Odwróciłem się tyłem do wagonu i przodem do nich. Nie miałem siły uciekać. Rozpoznałem syna Józka i Joasię. Byli coraz bliżej. Dziewczynka miała w dłoniach ogromny kawał szkła. Zaatakowała mnie i uderzyła ponad kolanem. Mimo to chwyciłem ją mocno, by nie wbiegła w płomienie. Józek przejął swojego syna. Joasia wiła się jak wściekła żmija w sidłach. Szkło raniło jej paluszki i moją nogę. Inne dzieci stanęły. Jakby je ktoś wyłączył. Część z nich zaczęła płakać i biegać po polu w kółko. Wagon wygiął się pod wpływem ciepła i zdeformował. Pudło strzeliło i pękło na dwoje. Ostoja rozpadła się na więcej części. Nawet gruba rama wózków straciła swój kształt. Ogień oczyszczał i niszczył. Nagle Joasia zwiotczała. Wypuściła z ręki szkło i zaczęła się trząść z zimna.
-Chcę do mamy…
Przytuliłem ją do siebie. Nie wiem skąd pojawili się policjanci. Pomogli nam wejść do radiowozu.
-Jedziemy do domu. Powiedziałem do Joasi.
Gdzieś z oddali dobiegł nas sygnał karetek. Wielu karetek… A deszcz bębnił o dach radiowozu.

***

Palniki dopełniły zniszczenia. W piecach hutniczych rozpłynął się koszmar. I to już chyba wszystko… Taką mam nadzieję.

KONIEC

Wrocław 12.11.2006r.

Powrót do listy opowiadań z 2006r.

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *