Kociołek lekko szarpnął dwu wagonowym składem. Moja głowa odbiła się od chłodnej szyby. Od ostatniej stacji kontestowałem ciemność za oknem. Nic poza niewielkim fragmentem oświetlonym słabą poświatą wagonu 102A, nie było widać. Jako Kierownik pociągu dopełniłem swoje powinności i mogłem oddać się błogiemu lenistwu na twardym służbowym siedzeniu. Pasażerowie ostatniego wieczornego pociągu do Marciszowa grzali swe kości na parowych nagrzewnicach. Postanowiłem wypełnić raport z jazdy zanim dotrzemy do celu. W proste rubryki urzędowego pisma wpisałem słabo czytelne uwagi i opatrzyłem je swoim podpisem. Wagon znów zakołysał się miękko na kolejnej nierówności. Schowałem raport do teczki, gdzie była reszta kwitów i kopii wypisanych biletów. Zerknąłem w głąb bezprzedziałowego pudła na twarze moich podopiecznych. Zawsze te same… Mogłem wymienić bezbłędnie stacje na których wsiadali i wysiadali. Ci którzy nie posiadali kas na swoich stacjach byli w nieco większej zażyłości z moją osobą. Spędzaliśmy ze sobą więcej czasu, który był potrzebny na wypisanie biletu. Na tej lokalnej linii ów stanął w miejscu. Potoki pasażerów ustabilizowały się i wryły w rachunek ekonomiczny. Niezmienne, aż do śmierci lub emerytury. Pociąg był dla nich drugim domem. Mieli swoje ulubione siedzenia i towarzyszy z którymi wymieniali uwagi. Czasami trafiał się ktoś obcy. Kręcił się bezradnie po wagonie szukając swojego miejsca w tej mikro społeczności. Tych obcych lubiłem najbardziej. Wnosili nieco kolorytu do mej służby. Skład zgiął się w łuk. Zazgrzytały wózki i sprzęgi. Maszynista zwalniał. Pierwsze zwrotnice spowodowały lekkie poruszenie w wagonie. Ktoś wstał i sięgnął po torbę. Inny znów zaczął przyodziewać kurtkę. W miarę pokonywania kolejnych iglic i krzyżownic przybywało energii kinetycznej wewnątrz. Coraz więcej osób szykowało się do opuszczenia ciepłego gościńca ryflaka. Zatrzymywaliśmy się zawsze przy pierwszym peronie. Blisko budynku dworcowego. Czekałem aż wszyscy wysiądą. Jak kapitan opuszczałem ostatni statek. Gasiłem światło w wagonie i końcówki. Potem ubrawszy robocze rękawice uwalniałem kociołka i patrzyłem jak ucieka do lokomotywowni. Zamykałem wagon na kwadrat i ruszałem do Dyżurnego dostarczyć papiery. Jego kanciapa mieściła się w maleńkiej przybudówce, do której wchodziło się z głównego korytarza.
Zapukałem dyplomatycznie, gdyż stary Wiesio nie znosił niekulturalnych zachowań. Papierowy głos udzielił mi zezwolenia i mogłem wtargnąć do środka. Panowało tam równie przyjemne ciepło jak wagonie. Wiesław urzędował za obdrapanym biurkiem pamiętającym jeszcze czasy carów. Po lewej jego stronie była równie leciwa szafa zawierająca potrzebne przepisy. Nad siwiejącą głową wisiał olbrzymi zegar. Zaś po prawej ustawiono coś w czym Dyspozytor trzymał kawę i inne potrzebne w tej trudnej służbie napoje.
Stanąłem naprzeciw szefa i grzebiąc w służbowej aktówce wyciągnąłem raport z jazdy i całą resztę biurokracji. Wiesio rozprostował to wszystko dłonią i pobieżnie zlustrował.
– Wszystko się zgadza Panie Covalus.
– Cieszę się Dyspozytorze, mogę spadać.
Wiesio jeszcze raz dla pewności spojrzał w papiery.
– Chyba tak, chcesz klucz na kwaterę?
– Wezmę, bo nie chcę się tłuc nocnym. Wstąpię do Maryli coś na ruszt wrzucić i prześpię się do rana.
– Tu cię goni. Uśmiech Dyspozytora był wszystko mówiący.
– Nie goni, tylko chce mi się ruskich i piwa.
– Każdy tak gada, niech was, idź już.
Szybko opuściłem gabinet Dyspozytora. Bar stacyjny był nieopodal. Wahadłowe drzwi skrzypnęły ostro, gdy je pchnąłem. W środku było pustowo, ostatni goście kończyli posiłek.
Mój stolik był wolny. Zrzuciłem aktówkę na drewniane krzesło i udałem się przed barową ladę. Marylka była jak zwykle przeurocza. Przaśna twarz i kształty jak z bajki wywołały na mej twarzy mimowolny grymas zachwytu. Musiała to zauważyć, ale nie dała po sobie poznać. Co wieczór zresztą bywało tak samo. Rytuał.
– Witam Pana Kierownika, to co zwykle?
– A kłaniam się najpiękniejszej w okolicy i potwierdzam.
– Siadajcie zaraz podam.
I to by było na tyle. Pozostawało udać się do stolika i obserwować ciało w akcji. A było na co popatrzeć. Wśród tych obdrapanych, przesiąkniętych tłuszczem ścian Marylka odprawiała taniec z talerzami. Aż się cieplej na sercu robiło. Gdy przede mną wylądował kufel zimnego piwa i kopa parujących ruskich przysmaków, anioł zniknął na zapleczu. Ja zaś powoli delektowałem się napojem i smakiem potrawy. Czekałem na coś jeszcze. Przy okazji oglądałem wnętrze lokalu. Tu nic nie mogło się zmienić. Każda najmniejsza zmiana burzyła by klimat tego miejsca. Obdrapane ściany i drewniane siermiężne meble powodowały, że człek czuł się swojsko. Bez obawy wyciągnąłem dzisiejszą gazetę i rozłożyłem ją na stole. Nikogo to nie gorszyło. Przeżuwając starałem się zaznajomić z tytułami artykułów. Zmęczenie nie pozwalało na głębszą analizę tekstu. Ot sztuka dla sztuki. Drzwi znów skrzypnęły żałośnie. Podniosłem wzrok znad szpalt tekstu. Wieczór będzie udany. Do baru weszło trzech starszych mężczyzn. Ubrani w swetry i przetarte kurtki zajęli stolik obok mnie. Jeden z nich zamówił trzy piwa i przyniósł je do stolika. Jak zaczynałem pracę na tej linii oni już tu byli. Zajmowali zawsze ten sam stolik pod ścianą. Z początku nie zwracałem na tą trójkę uwagi. Nawet przeszkadzali mi trochę swymi hałaśliwymi dyskusjami. Lecz wiedziałem, że to Oni byli tu pierwsi. Należeli do miejscowego kolorytu. Jak Marylka i ten kolejowy bar. Potem niechcący zacząłem podsłuchiwać rozmowy tych staruszków. Zasłonięty gazetą chłonąłem każde słowo. A było czego słuchać. Każdy z nich zjeździł chyba wszystko co było do zaliczenia w naszym kraju. Doświadczenie w pochłanianiu kilometrów mieli olbrzymie. Co wieczór odkrywałem, troszkę wstydząc się procederu, kolejne tajemnice z ich służby. Tak jak dziś. Przypominało to wizyty w teatrze na kolejnych aktach sztuki nie mającej końca. Kurtyna w góre…
– Pamiętasz Staszek tamten kurs do Ostaszewa.
– Ba do dziś mam kilka siwych włosów na skutek tego.
– Tyś chyba wtedy z tym Smoluchowskim pojechał.
– Dobrą masz pamięć Andrzeju, to było tuż przed październikowym świętem mojej starej…

Mgła pochłaniała każdy szczegół szlaku. Towarowy 3209 specjalnego znaczenia miał spore opóźnienie. Właśnie doczepiono doń ostanie wagony. Dyżurny pieklił się straszliwie i poganiał. Ustawiacz wlazł na drabinkę Ty42-118 i podał papiery. W międzyczasie wyświetlono sygnał wolnej drogi. Maszynista usiłował o coś zapytać, ale ustawiacz zeskoczył na międzytorze i rozpłynął się w rannym mleku. Powoli ruszyli po mokrych szynach. Piachu nie żałowali. Poszło gładko. Dwadzieścia sześć wagonów na haku rozpoczęło bieg zgodnie z rozkładem. Wyładowane węglem i innymi dobrami piszczały giętymi ramami i deskami. Tuż przed Ostaszewem szlak schodził z górki do stacji. Pomocnik zobaczył tarczę na “stój” i poinformował o tym maszynistę. Przepustnica poszła na luz i rozpoczęli hamowanie. Skład z pięćdziesięciu kilometrów na godzinę powinien zwolnić mimo górki. Nic takiego jednak się nie stało…

– Mówię Ci Andrzeju groza. Kran w hamowanie nagłe a tu nic. Ramię semafora wjazdowego widoczne mimo mgły, a my ani nie zwolniliśmy. Jeszcze z bocznego TKt-ka wytacza jakieś pudła na przetoku. Szarpię za kran – na próżno…

Koła zablokowane, sypią iskrami. Na nic to, 2309 nie zwalnia ani na krzynę. Pomocnik zbladł widząc zbliżające się pudła. Ze strachu chce wyskoczyć i czyni to po chwili. Maszynista został sam. Biedak zorientował się, że skład nie jest hamowany. Masa wyładowanych wagonów pchała go w objęcia kostuchy. Przetokowy na TKt chyba pojął, że coś jest nie tak. Rzygnął z komina rdzawym dymem i szarpnął swoimi pudłami. Gdzieś z boku dobiega zwrotniczy. Czeka aż ostania oś zejdzie z iglicy i wkłada klucz do zamka. Musi się spieszyć. 3209 jest blisko. Czuć drganie podtorza powodowane jego pędem. Ręce zlodowaciałe porannym chłodem nie są dokładne. Klucz ślizga się pomiędzy palcami. W końcu udaje się go przekręcić i cofnąć trzpień zamka. Pozostaje naprzeć na zwrotnik z modlitwą na ustach. Iglica przeskakuje tuż przed pierwszą osią Ty42-118. Towarowy staje daleko poza stacją. Blady maszynista wychodzi z kabiny. Zatacza się jak pijany. Nie może uwierzyć, że nikomu nic się nie stało…

– Wiesz Andrzeju, dlaczego nie hamował?
Cisza zmusza do dalszych wyjaśnień..
– Ten drań ustawiacz nie zapiął kiszek. A dał mi glejt na próbę hamulca. Myślałem, że ją zrobili. Od tego momentu zawsze sprawdzałem…
Koniec na dziś?
– Pora spać Staszku, kończcie piwo i spadamy.
Koniec. Staruszkowie wychodzą. Łapię się na tym, iż mój talerz jest w połowie pokryty pierogami. Szybko kończę nieco zimnawe i zapijam resztką złocistego piwa. Potem dziękując Marylce idę na kwaterę. Tam przykryty kocem śnię o Ty42-118 i jego dramatycznej jeździe.
Rano zmywam się do domu. Jeden dzień przerwy i powrót by znów objąć służbę. Wieczorem znowu kolejna ciekawa opowieść. Tak było do czasu, aż mnie przenieśli. Odtąd jeździłem do Strzelina i odwrotnie. W międzyczasie linię Jawor- Marciszów zamknęli. Potem i inne poza Jelenią Górą. Zapomniałem o barze i Marylce. Mijały lata i czas orał kolejne bruzdy na mej twarzy. Zaliczałem kolejne noclegownie i bary. Do Marciszowa wróciłem po sześciu latach. Bar stacyjny był zamknięty. Gdy tak stałem pod jego drzwiami jakaś kobieta musnęła moje ramię. Rozpoznałem w niej mój dawny ósmy cud świata. Czas nie oszczędzał i cudów. Choć w tym przypadku jego robota była nieudolna. Prawdziwego piękna nie można zniszczyć.
– Kierownik Covalus?
– Tak…
– Pierogów Pan nie dostanie, zamknęli bar trzy lata temu.
– Szkoda, bo brakuje mi wieczorów w nim, i podsłuchiwania tych starszych maszynistów.
Uśmiechnąłem się mimowolnie na wspomnienie tamtych niecnych czynów. Ona odwzajemniła mój stan
– Podsłuchiwania dobre sobie. Te stare capy dobrze wiedziały, że Pan słucha. Przychodzili tu tylko dla Pana. Każdą opowieść ćwiczyli rano, by ją godnie zaprezentować. Zakładali się czy wywrze na Panu wrażenie. Potem po jakim czasie…
Zabiła mi ćwieka.
– Ciekawe po czym poznawali?
– Co, że Pana mają. To było proste, po ilości nie zjedzonych pierogów na talerzu i poziomie piwa w kuflu. To była ich ulubiona zabawa.
Stałem milcząc przez dłuższą chwilę. Potem nieśmiało zapytałem.
– Co z nimi?
Gdy uzyskałem odpowiedź udałem się na spotkanie. Rozpaliwszy ogień w zniczu usiadłem na kamiennej płycie. Wszyscy trzej leżeli blisko siebie. Zamknąłem oczy bo zdawało mi się, że rozpoczyna się kolejna opowieść. A może to tylko wiatr przeganiał liście?

KONIEC

Wrocław, 21.10.2006r.

Powrót do listy opowiadań z 2006r.

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *