Dla opiekunów skansenu Jaworzyna Śląska

Mężczyzna miał na sobie wypłowiałą skórzaną kurtkę. Powoli i z wyraźnym wysiłkiem podszedł do bramy skansenu w Jaworzynie Śląskiej. Omiótł spojrzeniem stojące parowozy. Uniósł rękę by osłonić oczy przed palącymi promieniami słońca. Wszedł do środka i jeszcze raz rozejrzał się. Potem ruszył do budynku z napisem kasa. Zastał tam dwóch ludzi. Jednego z długimi włosami siedzącego za ekranem komputera i drugiego zapijającego chińską zupę Coca-Colą. Człowiek z długimi włosami oderwał się od swojej pracy i wstał od komputera.
-Słucham? Spytał.
Przybyły sięgnął pod wypłowiałą kurtkę i wyjął pogniecioną kolorową gazetę. Staranie wyprasował fałdy papieru dłonią i otworzył na środkowej stronie. Wskazał palcem na fotografię.
-Czy tego Pana zastałem?
-Tak, są przy Ty2-38. To z tyłu.
-To się dobrze składa, a Panowie rozumiem obsługa?
-Tak, starszy kustosz Jacek Jerczyński…
-Czy można zostawić coś dla niejakiego Covalusa?
-Może mu Pan sam dać- zaprowadzić?
-Nie… nie mam czasu, zostawię to u Pana.
Mężczyzna znowu sięgnął pod kurtkę i wyjął tym razem poplamione podłużne pudełko, długości 15 cm. Położył je przed kustoszem i skłoniwszy się opuścił pomieszczenie. Jacek obserwował go, jak wychodzi ze skansenu. Jedzący orientalną zupkę przerwał na chwilę posiłek i też podszedł do okna.
-Skądś znam tą twarz…
Jacek podniósł ostrożnie pudełko i położył na stoliku obok monitora komputera.
– Może nie wybuchnie. Roześmiał się niepewnie.

* * *

Malowałem wiatrownicę od Tygreka. Ostatnie fragmenty uwolnione od rdzy, pokrywałem opatrunkiem z farby podkładowej. Gasnące słońce paliło niemiłosiernie po skórze uwalanej czarnym brudem o ostrym zapachu. Obok mnie byli inni. Miłośnicy, którzy robili to samo z innymi częściami Ty2. Pokrywę dymnicy malował ojciec z 4 letnim synkiem. Robota miała się ku końcowi. Ostanie maźnięcie i zszedłem na dół. Usiadłem na betonie oddychając wieczornym powietrzem. Wziąwszy głębszy oddech oznajmiłem:
-Koniec !!!
Trochę trwało zanim zebraliśmy narzędzia. Ekipa ruszyła zmywać z siebie posokę z ran parowozu. Doprowadziwszy twarz do szarości zrzuciłem ciuchy robocze i brudną resztę ciała, przykryłem tym, w czym przyjechałem. Domywałem się zawsze w domu, przy pomocy delikatnych rąk Mojej Kochanej Żony. Zawlekłem się do biura.
-Rysiek, resztki farby i narzędzia masz w piwnicy.
-Dobrze, a jak tam? Spytał drugi z kustoszy.
-Zrobiony na cacy.
-Dzięki serdeczne, aha był tu jakieś facet i dał coś dla Ciebie.
Jacek podał mi poplamione pudełko. Nie chciało mi się zaglądać do środka, więc wcisnąłem je do plecaka. Postanowiliśmy ostanie minuty w oczekiwaniu na pociąg spędzić na zewnątrz. Każdy zmęczony, ale szczęśliwy rozglądał się za następną ofiarą do remontu. Rysiek z Jackiem powoli gasili światło w budynkach. Skansen szykował się do snu. Ruszyliśmy na dworzec. Czekały nas jeszcze zażarte dyskusje w powrotnym pociągu. A ja marzyłem o chłodnym piwie i ciepłej kąpieli.

* * *

Na drugi dzień przypomniało mi się o tajemniczym podarku. Ostrożnie otworzyłem poplamione pudełko. W środku były podarte gazety, które otulały podłużny przedmiot. Wydobyłem go na zewnątrz i w promieniach światła okazał się pięknie inkrustowanym wiecznym piórem. Żona zajrzała mi przez ramię.
-No to teraz będziesz miał czym pisać te swoje opowiadania.
Usiadłem na wersalce i obracałem pióro w dłoniach. Było naprawdę kunsztownie wykonane. Złociste szlaczki układały się w mistyczne drogi zbiegające się przy stalówce. Przypominały żyły zbiegające się w sercu. Przeszedł minie zimny dreszcz. W jednej chwili wydawało mi się, że trzymam sopel lodu. Uczucie to szybko minęło zastąpione przez inne równie nieprzyjemne- że owo pióro pulsuje. Pod opuszkami czułem tym razem ciepło przepływającej cieczy. Włożyłem je do pudełka. Zanim zakryłem opakowanie pokrywą, dostrzegłem na nakrętce pióra napis Manheim. Do wieczora zapomniałem o wszystkim.

* * *

Kolejny email zawierał ciągle powtarzającą się prośbę i pytanie zarazem.
Kiedy będzie kolejne opowiadanie?
Chciałem wyć. Ostatnio moją głowę nachodziło mnóstwo pomysłów na historię godne opisania, ale żaden z nich nie był na tyle mocny, by sprowokować mnie do pracy. Klepałem urywki zdań na klawiaturze, by zmazać je jeszcze szybciej zanim powstały. Niektórzy nazywają to niemocą twórczą, lub wypaleniem. I chyba słusznie. Wyłączywszy edytor tekstu postanowiłem sprawdzić jeszcze raz podarek. Wpisałem w google słówko Manheim. Wśród steku bezużytecznych bzdur znalazłem tylko jeden godny uwagi zapisek:

Pióra Manheima, wyprodukowane w sztuk liczbie 3 zaginęły na przestrzeni wojennej zawieruchy. Pojawiły się nagle na rynku i stały się obiektem pożądania ludzi bogatych jednak o nieprawej reputacji. Jak głoszą niesprawdzone plotki dawały wszystko, ale i zabierały co najcenniejsze. Nikt jednak nie potrafił faktu udowodnić. Tak samo nikomu nie udało się znaleźć producenta owego pisadła… 

Nie traktowałem tego, co przeczytałem zbyt poważnie.

* * *

Wreszcie postanowiłem zmusić swój mózg do napisania czegoś konkretnego. Udałem się w tym celu na pewien kolejowo – klimatyczny punkt widokowy, na starej nieczynnej linii do Trzebnicy. Czasami jeździł tędy mój zajomy, prywatny operator Dino, ale dziś jego tabor wypoczywał w Pierwoszowie. Ułożyłem się nieco podeschłej trawie, tak aby widzieć pordzewiałe szyny, wyciągnąłem z plecaka otrzymane pióro i kartkę papieru. Wczoraj zanim zaplanowałem tą wyprawę, odkryłem, że darczyńca nabił je atramentem. Miło z jego strony. Skupiłem myśli w ognisku soczewki pomysłu. Ręka sama chwyciła za pióro. Leniwe ciepło przedmiotu rozlało się po kościach dłoni. Na głowę spadł jastrząb słów…

Ty2 z dwoma ryflakami i przyłączonymi doń wagonami towarowymi, nabierał prędkości przed wzgórzami Trzebnickimi. Koła mocniej wgryzały się w stalowe szyny a mechanik piasku nie żałował. Poranna mgła ustępowała pod naciskiem czołownicy…

Przerwałem, gdyż zrobiło się zimno. Zbyt zimno jak na godzinę trzynastą pięknego słonecznego dnia. Wstałem i rozejrzałem się dookoła. Nic nie zobaczyłem. Wszędzie była mgła. Niesamowite zjawisko atmosferyczne w środku dnia. Nagle powietrze zaczęło drżeć. Usłyszałem charakterystyczny dźwięk pracy silnika… parowego. Ogarnęło mnie dziwne uczucie, iż postradałem zmysły. Białe mleko ustąpiło pod naporem prawdziwego Ty2 z dwoma ryflakami i węglarkami w tej samej liczbie. Pociąg wspinał się mozolnie pod wzniesienie 21 promilowe. Otworzyłem usta i śledziłem zjawisko, aż zniknęło za horyzontem. Potem usiadłem w mokrej trawie i straciłem przytomność. Gdy się obudziłem podarowane pióro nadal sterczało w mojej dłoni, tylko że kartka papieru pokryta była warstwą zakrzepłej krwi. Mgły już nie było. Zacząłem przeglądać swoje ciało w poszukiwaniu uszkodzeń, nic nie znalazłem. Coś lepkiego pokrywało moją twarz. Przetarłem dłonią, aby sprawdzić. Zrozumiałem, owa krew pochodziła z nosa. Tylko, że ja nigdy z nie miałem z tym kłopotów. Czułem się tak jakby ktoś przywalił mi kilogramowym młotem w łeb. Oj chyba pora odwiedzić łapiducha. Wstałem i poszedłem obejrzeć tory. Obok nich znalazłem żarzący się kawałek węgla.

* * *

Wieczorem jedząc kolację kojarzyłem fakty. Powoli docierało do mnie, czym jest podarunek od nieznajomego. Miałem w ręku klucz do szczęścia. Pozostawało się tylko zastanowić nad jego ceną. Po tym czego doświadczyłem, śmiałem sądzić, iż w lakonicznej notce internetowej krył się poważny błąd. Dotyczył on złego wartościowania dóbr bytu doczesnego, z nim samym na czele. Spojrzałem na zegarek. Nastał czas by sprawdzić moją teorię i udowodnić sprzeczność dotychczasowych interpretacji działań, podarowanego pióra. Żona spała, ucałowałem jej ciepłe czoło. Ten gest lekko zachwiał moją pewnością. Ścisnąłem mocno pióro w dłoni. Obawy szybko minęły. Na dworcu przy kasie już nie miałem skrupułów.
-Jeden nauczycielski na ostatni pociąg do Jaworzyny Śląskiej.
Był początek nocy.
Po półtorej godziny usiadłem w całkowitych ciemnościach nieopodal ogrodzenia skansenu. Wyciągnąłem kartkę papieru i pióro. Wiedziałem od czego zacznę… Czarny Ty2-38 leniwie dymił na torach postojowych…
Coś kapało na trawę w ciemnościach. W kącikach ust poczułem mdły smak. Wiedziałem co to jest. Miałem tylko nadzieję, że wystarczy mi sił na wszystko. Nagle w ciemnościach rozległ się donośny gwizd. Dwa snopy świateł rozpruły ciemności. Popielnik Ty2-38 zaczął się jarzyć różową poświatą. Więc jednak to prawda, pióro dawało wszystko, jednak nie odbierało najcenniejszego, jak piał internet. Uśmiechnąłem się do siebie. Moja teoria zaczęła się sprawdzać. Czas naglił. Skupiłem się na kartce. Kolejne reflektory rozświetlały teren skansenu. Malutki Oki2 przesunął się ku obrotnicy, aby zrobić miejsca innemu potężnemu Ty45. Wszystko działało jak w zegarku. Po dwóch godzinach zabrakło mi kartek, zacząłem pisać po już zapisanych. Słowa nakładały się na siebie. Nie powodowało to większych zakłóceń. Nad ranem pisałem tylko jedną ręka. Nad poruszanie druga nie miałem sił. Zresztą pozostał mi już tylko Rumun. Na niego zużyłem resztkę tego, co we Mnie zostało. Potem położyłem się wśród pachnących podkładów bocznego toru i pozwoliłem odebrać Manheim- owi, to co jemu należne. Żałowałem tylko, że nie zobaczę miny Ryśka i Jacka jak rano przyjdą do pracy.

* * *

Jak w bajce o małej Alicji, pozostał tylko zadowolony uśmiech zawieszony w porannym powietrzu. Nad nim druciane okularowe oprawki chroniące pustkę. Potem spadły na stalową szynę. Szkła rozprysły się jak krople złocistej rosy. Zaspane słońce nie zastało już nic. Spokojnie ogłosiło radosny świt nad Jaworzyńskim Skansenem.

KONIEC

Wrocław 14.10.2004r.

Powrót do listy opowiadań z 2005r.

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *