(dla Pawła Wawrzynowicza)

Czasami, jak mi się udaje wygonić syna od komputera, zasiadam i przeglądam aukcje na „Allegro”, trochę z nudów, trochę z ciekawości. Trafiłem na jedną zatytułowaną Zegarek kolejowy. Kliknąłem na odnośnik i mym oczom ukazała się piękna kolejarska cebula. Była stara i olbrzymia, z tyłu na kopercie miała wytłoczoną ośkę ze skrzydełkami. Lubiłem stare bibeloty i od razu zakochałem się w tym przedmiocie. Właściciel wystawił go za 150 zł, bo zegarek miał wadę nie chodził. Znałem się trochę na tych skomplikowanych mechanizmach i postanowiłem zaryzykować. Kliknąłem na opcje KUP TERAZi przedmiot wirtualnie przeszedł w moje posiadanie. Zadzwoniłem pod podany numer telefonu i ustaliłem spotkanie w mieszkaniu sprzedawcy, był z tego samego miasta, następnego dnia o godzinie dziesiątej. Spytałem mojego maniaka od szyn, czy idzie ze mną.

– Jutro… – nad czymś myślał intensywnie – chyba że pożyczysz mi swoją cyfrówkę i skoczymy na dziewiątą trzydzieści na Główny.

– Jestem za, a po co?

– Jedzie EP05 z pośpiechem, musze ją sfocić.

– Dobra, kimkolwiek ona jest…

– Najpiękniejszym elektrowozem tato.

Czasami wolałem, aby tak jak inni oglądał się za dziewczynami.

Nazajutrz odpaliliśmy nasz poczciwy samochód i zaparkowaliśmy pod głównym dworcem. Zdarto z nas opłatę za parkowanie, którą przelałem na barki syna. W końcu to była jego randka. Zamknąwszy blachosmroda, jak pogardliwie się o nim wyrażał mój syn, wkroczyliśmy na jego teren. Dostał amoku. Bałem się trochę o cyfrówkę, ale patrząc na to zaangażowanie, odpuściłem. Dochodziła magiczna godzina i wtedy z głośników popłynął tragiczny w swej wymowie komunikat – Pośpieszny „Szklary” jest opóźniony od planowego przyjazdu około 90 minut

Mój syn zaklął tak, abym ja nie słyszał, i zwrócił mi aparat.

– „Całe” PKP! Tydzień czekania i d… Dobra, chodźmy po ten twój zegarek.

– Czasami i tak bywa – próbowałem go pocieszyć.

– Czasami – prychnął, – na PKP to chleb powszedni.

– Podaruję ci parkingowe.

– Pasuje, chociaż ja nie będę ponosił kosztów restrukturyzacji molocha.

Wsiedliśmy do samochodu i udaliśmy się na miejsce odbioru zegarka. Pod wskazanym adresem wznosiła się olbrzymia kamienica chyba z wczesnych lat pierwszej połowy dwudziestego wieku. Lekko cuchnąca wilgocią klatka nie napawała optymizmem. Zastukaliśmy do drzwi na pierwszym piętrze. Otworzył starszy pan, a my wyjaśnilismy mu cel naszej wizyty.

– A… panowie zapewne po zegarek. Proszę, wejdźcie.

Zaprowadził nas do dużego pokoju. W środku mój syn znowu dostał amoku. Aż mi wstyd się zrobiło za niego.

– Patrz tato, Helena, a tam Petucha, a tam…

– Mój syn ma fioła na punkcie kolei – wyjaśniłem.

– To tak jak ja. Jestem, a w zasadzie byłem, maszynistą. Siadajcie, zrobię herbaty.

Ja usiadłem, mój mały nadal z otwartymi ustami przeglądał fotografie wiszące na ścianach. Były na nich same parowozy i ludzie w kolejowych uniformach. Starszy pan przyniósł filiżanki gorącej herbaty i położył na stole kupiony przeze mnie zegarek. Syn zasiadł też za stołem, ale jego wzrok nadal błądził po ścianach. Obejrzałem cebulę i próbowałem nakręcić. Milczała jak zaklęta. Delikatnie otworzyłem tylną kopertę i przyjrzałem się mechanizmowi – wszystko było w jak najlepszym porządku. Dziwne.

– Mogę usłyszeć jego historię?… – zapytałem nieśmiało.

– Ależ oczywiście! Wszystko zaczęło się w 1918 roku podczas uruchamiania linii Kowale – Lipinka. Jednotorowy szlak z dużą stacją przeładunkową Wiechy rokował olbrzymie nadzieje na ożywienie wymarłej i zniszczonej wojną okolicy. Poznańska DOKP ściągała ludzi z innych rejonów kraju do obsadzenia wyzwolonych stacji. Jedną z nich były Wiechy. Mój pradziadek został na niej naczelnikiem z racji swego doświadczenia. Dyrekcja dała mu VIII grupę uposażenia i ten zegarek. Rządy pradziadka zaczęły się od uporządkowania rejonu stacji i przywrócenia do ruchu torów głównych. Pracownicy w patriotycznym uniesieniu uporali się z tą robotą bardzo szybko. Wkrótce przygotowano się do uruchomienia pierwszych relacji Wiechy – Kowale i Wiechy – Lipinka. Pradziadek zebrał maszynistów i innych pracowników stacji, w tym paru Niemców, którzy się ostali, i wygłosił do nich przemówienie: Pracownicy odrodzonych Polskich Kolei Państwowych! Jesteście w przywileju noszenia najznamienitszego munduru na tej ziemi! Gwoździe i ośki lśnią na waszych patkach dla naszego kraju! Musimy starać się, aby honoru maszynisty nie splamić. Nie ja wami rządzę, – tu pradziadek wyjął swoją ogromną busolę – oto jest wasz dyrektor! Zwą go Czas. Kolej opiera się na jego prawach i ja dopilnuję, abyście ich przestrzegali. Nie toleruję spóźnień, ani przyjazdów za wcześnie. Od dziś będziecie regulować swoje czasomierze wedle mojej darowanej przez Dyrekcję busoli. Każde spóźnienie lub inne odchylenie od rozkładu będę traktował jak zbrodnię i karał dotkliwymi konsekwencjami. Chcę, aby kraj z dumą wymawiał nazwę naszej stacji, jako najbardziej punktualnej. Potem wszyscy ruszyli do pracy. Pierwsze składy ciągnione przez archaiczne parowozy Pd były oblegane. Wkrótce musiano powiększyć liczbę pociągów do trzech w każdym kierunku. Pradziadek kontrolował przyjazd każdego z nich. Trzymając swą ogromną busolę przed okiem zasłoniętym monoklem, siał postrach wśród maszynistów. Zdarzały się drastyczne sceny, tak jak w przypadku towarowego pośpiesznego numer 4432. Pradziadek spojrzał na rozkład – chyba pro forma, bo znał go na pamięć – zaklął coś po niemiecku pod nosem i ubrawszy zawsze gotowy galowy mundur wyszedł na peron. W ręku trzymał sąd najwyższy, czyli swoją cebulę. Pociąg dokolebał się do peronu i lokomotywa zamarła dokładnie naprzeciw pradziadka. Rozpętało się piekło.

– Pętaki zasmarkane!!! – wrzasnął naczelnik stacji.

Maszynista i pomocnik wybiegli z parowozu. I popełnili następny błąd.

– O! Przepisów się nie zna! – stwierdził pradziadek.

– Zna się, naczelniku… – delikatnie zaoponował maszynista.

– Przynajmniej nie kłam, pętaku! – pradziadek grzmiał dalej – Dlaczego obaj zeszliście z czynnego parowozu!

– Przecież jest zahamowany… – bąknął pomocnik.

– Co mówi instrukcja!

– No, że nie wolno…

– No właśnie, a znacie może rozkład? Kiedy mieliście być na stacji?!

– Dwunasta piętnaście! – wykrzyknął zestresowany maszynista.

– A która była, jak się tu zatrzymaliście!?

Zaczynało być bardzo groźnie.

– No…

– Co no, języka w gębie zabrakło?! Więc objaśniam: DWUNASTA SIEDEMNAŚCIE!

– Ależ naczelniku, to tylko dwie minuty.

– Co?…   twarz pradziadka pokraśniała – czy mnie moje uszy mylą!?!? AŻ dwie minuty, pętaku!!! Rozkład jest jak Biblia i należy go przestrzegać! Inaczej wszystko bierze w łeb! Twoje dwie minuty stanowią zbrodnie przeciwko rozkładowi, najświętszej z ksiąg kolejowych. Wprowadzasz chaos do relacji czasu i przestrzeni. Rozumiesz!?

Maszynista milczał. Wokoło zebrała się grupa gapiów, niemych świadków rozprawy jednoosobowego sądu w osobie pradziadka. Jego donośny głos budził grozę.

– Nie dostaniesz urlopu przez najbliższe pół roku. Potrącę ci po groszu od każdej sekundy spóźnienia i po pół grosza od numeru paragrafu, którego nieznajomość pozwoliła ci na zejście z czynnego parowozu i pozostawienie go bez kontroli! Możesz odmówić, lecz wtedy nie jesteś godzien nosić munduru PKP i zakończysz pracę na tej stacji.

Maszynista nie odmówił.

Naczelnik był surowy, ale też potrafił docenić dobrą robotę. Podczas zamieci i śnieżnej klęski w 1919 oczekiwał jak zwykle w swoim pokoju z widokiem na stacje na przyjazd pośpiesznego Berlin – Kowale – Wiechy – Poznań. Pociąg miał planowe wodowanie na stacji pradziadka. Olbrzymie zwały śniegu nie rokowały nadziei na wypełnienie zobowiązań narzuconych rozkładem. Pradziadek spoglądając co chwilę na busolę miotał się zdenerwowany po swojej kanciapie. Zbliżał się nieubłaganie czas przyjazdu. Nagle gdzieś zza horyzontu ukazały się światła składu. BYŁ PUNKTUALNIE! Naczelnik wdział płaszcz, a przed okiem umieścił monokl. Skinął na skarbnika kancelistę i kazał mu iść ze sobą. Tender właśnie zaczął pochłaniać hektolitry wody. Naczelnik wdrapał się do budki maszynisty i głośnym basem ryknął:

– Wasze nazwiska, zuchy!

Kancelista zanotował. Pradziadek uścisnął obu maszynistów i wystosował pismo do Dyrekcji o nagrodę pieniężną i urlop okolicznościowy. Nie odmówiono. Obu maszynistów awansowano.

Na stacji bywało różnie. Czasami lały się łzy, tak jak podczas pewnych manewrów w 1922. Naczelnik oczekiwał osobowego z Kowal. Manewry zwykle odbywały się planowo, lecz tym razem coś zazgrzytało w ich terminarzu. Burza nadeszła szybko. Młody kierownik manewrów nie miał szans z żywiołem.

– Choć tutaj oberwańcu! – wrzasnął na całą stację pradziadek.

Młodzieniec przybiegł najszybciej jak potrafił.

– Znasz przepisy czasem!?

– Tak, panie naczelniku!

– Nie kłam młodziku, bo ci te uszy wytargam, tak jak się gówniarzowi należy. Znasz rozkład jazdy na tej stacji!?

– Tak… – już nieco ciszej tłumaczył się kierownik manewrów – o jedenastej ma przyjazd osobowy z Kowal.

– Ta, a która to godzina jest?

Młodzieniec sięgnął po zegarek do górnej kieszeni. Nowiutki owinięty chusteczkę aby uchronić szkiełko przed rysami. Zakupiony specjalnie do nowej pracy za całą pierwszą wypłatę.

– Za jedenaście jedenasta.

– Naprawdę? Pokaż no ten czasomierz – wyciągnął rękę pradziadek.

Młodzieniec podał mu swój zegarek. Naczelnik spojrzał na tarczę i skinął głową.

– Masz rację, lecz to wcale nie oznacza, iż znasz regulamin tej stacji i instrukcję manewrowania. Spójrz na to – podstawił mu pod nos swoja olbrzymią cebulę – Co widzisz?

– Za siedem jedenasta naczelniku!

– Właśnie… za siedem jedenasta. A kiedy to regulamin nakazuje zakończyć manewry jeżeli przebiegają one po torach głównych za pozwoleniem naczelnika?!

– Manewry należy zakończyć na dziesięć minut przed przybyciem składu!

– Dobrze, jak więc wytłumaczysz fakt, że tego jeszcze nie uczyniłeś, a dyżurny ruchu nie może ustawić drogi przebiegu i narażasz pociąg na zbrodnię najcięższą na tej stacji – spóźnienie!

– Mój zegarek…

– Twój zegarek jest współwinny – tu ku przerażeniu młodzieńca pradziadek zgniótł podany mu przez młodzieńca czasomierz obcasem swego podkutego buta.

– Spraw sobie nowy dobry czasomierz, który będzie chodził co do sekundy z moim, a teraz wracaj do roboty i zakończ te cholerne manewry, bo ci łeb urwę, chłopcze.

Młodzieniec miał łzy w oczach i zaciśnięte pięści. Nienawidził naczelnika z całego serca, ale posłusznie wrócił na swoje stanowisko i zakończył manewry. Osobowy mógł wjechać na stację o czasie.

Mijały lata i Wiechy stały się wzorową stacją w okręgu. Pradziadka mianowano do odznaczenia, po które udał się pośpiesznym do Poznania. Ubrał się w galowy mundur i ulokował się w przedziale służbowym. Cebulę zostawił swemu następcy, aby nadal trzymała porządek na stacji. Pociąg ruszył w kierunku Poznania, a pradziadek gwarzył z kierownikiem pociągu na różnorakie kolejowe tematy. Nagle ogromny ból ścisnął stalową obręczą jego pierś. Pradziadek osunął się w głąb fotela.

– Co się dzieje naczelniku? – zapytał przestraszony kierownik. Pradziadek tylko dyszał ciężko, a krople potu wystąpiły mu na czoło. – Może zatrzymamy skład w Kąkolewie, tam jest medyk, naczelniku?!

Pośpieszny nie miał na tej stacji planowego postoju. Naczelnik o tym wiedział.

– To… by… oznaczało… spóźnienie… – wycharczał.

– Tak, ale… – nalegał kierownik.

– Nie… ma… żadnego… ale… Rozkład… mówi… jasno…, że… nie możemy… tam… stanąć…

Nie zatrzymali się na tej stacji i pośpieszny dotarł do Poznania o czasie. Pradziadek cierpiał do samiutkiego końca. Kiedy mijali semafor wjazdowy do Poznania uśmiechnął się i wyrzucił z siebie ostanie słowa:

– O czasie… dzięki Bogu.

Potem odszedł na wieczną służbę. O tej samej godzinie zamarła cebula w Wiechach. Jakby na znak protestu. Wielu znamienitych zegarmistrzów walczyło z zawiłościami mechanizmu, lecz nic nie wskórali. Nie chciała chodzić i tak jest do dziś. Ot i cała historia…

Milczeliśmy z synem przez dłuższą chwilę. Obracałem zegarek w ręku, będąc pod wrażeniem opowiadania. W końcu zapłaciłem starszemu panu i opuściliśmy mieszkanie. W domu długo wpatrywałem się w cebulę. Nakręcona, wyczyszczona milczała jak zaklęta. Do pokoju wszedł syn.

– Tato, Plaser napisał, że jutro na głównym będzie parowóz!!!

– No i…

– Pożyczysz aparat?!

– Dobra, a kiedy?

– Gdzieś koło dwunastej, ale znasz realia PKP, pewnie się spóźni.

– Pewnie tak…

– I co z tym zegarkiem, nie chce chodzić?

– Ano uparł się i nie chce.

Syn wziął go w rękę.

– On nie chce chodzić, to nie jest ta kolej, jak dawniej… szkoda.

– Szkoda.

– Ale to nic, tato. Ważne, że jutro znowu go zobaczę i sfocę. Jest cudowny!!!

Chodziło zapewne o parowóz, syn uwielbiał je. Był w siódmym niebie podczas nielicznych wizyt tych dinozaurów szlaku..

– Muszę gonić do netu, umówiłem się z chłopakami na grupie.

Wybiegł z pokoju do swojej magicznej skrzynki. Cebula kręciła się na stole wokół niewidzialnej osi. Pchnięta ręką młodzieńca wytracała pęd w magicznym wirze. Wstałem i wsadziłem ją do kieszeni koszuli na piersi. Po cichu stanąłem w drzwiach pokoju mojego syna, na ścianach wisiały fotografie parowozów, a na półkach stały sterty książek o dziwnych tytułach: ST43EU07Mte61 i podobnych. Mały klikał coś na klawiaturze – ciągi znaków do podobnych mu miłośników świata szyn. Dobrze, że jest jeszcze ktoś, kto tę kolej kocha. Tacy jak on, bezimienni wojownicy i pasjonaci chwalący dobre imię tej profesji.

Nagle poczułem dziwny ruch na piersi.

– Tato?! – mały również to zauważył i usłyszał.

Wyjąłem cebulę i podałem mu ją.

– Jest twoja, szanuj ją jak tylko możesz.

– Ale ona…

Głośnie cyk-cyk-cyk rozlegało się w mieszkaniu.

– Właśnie zaczęła…

KONIEC

Wrocław, 30 stycznia 2004 r.

Powrót do listy opowiadań z 2004r.

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *