Szpital psychiatryczny w Płonkach stał na uboczu miasta. Otoczony z jednej strony zielenią parku, z drugiej przylegał do starej stacji towarowej. Owa stacja była nieczynna od dwóch lat. Składała się z plątaniny zardzewiałych szyn, prowadziły one do jedynej czynnej linii w okolicy Płonki-stolica. Kiedyś rozładowywano tu wiele wagonów i formowano składy odchodzące do wszystkich miejsc w kraju. Dziś jedynym prawdziwym gospodarzem terenu był wiatr. Szumiał on poruszając resztki pędni i muskając zaropiałe od tlenku żelaza kikuty semaforów. Ruina nastawni straszyła wybitymi oknami, przypominała wielką czaszkę z pustymi oczodołami. Od czasu do czasu, wystraszone czymś szczury przemieszczały się po resztkach schodów. Ten cmentarz oddzielał od szpitala płot z siatki. Tuż pod nią wyrastały rośliny snujące się do samego pasa. Przy siatce stał wysoki i chudy mężczyzna o owalnej twarzy. Jego oczy rejestrowały szczegóły krajobrazu z dziecięcą dokładnością. Mężczyzna był dorosły ale duszy pozostawał dzieckiem. Mózg umieszczony w chudym ciele, któregoś dnia przestał chłonąć wiedzę i zablokował się w wieku pięciu lat. Zbuntowane ciało nie czekało i teraz dochodziło do czterdziestki. Zyzio- tak go tu nazywali. Prawdziwe imię mężczyzny pozostawało tajemnicą. Rodzice porzuciwszy noworodka nie zostawili przy nim żadnej informacji. Milicja wkrótce przestała ich szukać. Tak więc Zyzio pozostał Zyziem bez nazwiska. Teraz wczepiony palcami w siatkę myślał o krainie za płotem. Fascynowała go ona i jednocześnie budziła grozę. Mężczyzna tłumił w sobie strach i niemal codziennie przyglądał jej się zza siatki. Tak jak dziś. Stał tam godzinami, aż do momentu kiedy pielęgniarz Szymon nie chwycił go za ramię.
-Pora na kolację Zyzio- oznajmił łagodnie.
-Tak- odparł nieco sennie, rozmarzony mężczyzna-dziecko.
-Przyjdziesz tu jutro
-Tak- powtórzył Zyzio i oderwał ręce od siatki.
Chwyciwszy dłoń pielęgniarza wracał do stołówki. Po drodze minął Doktora i zadał nieoczekiwane pytanie:
-Doktorze, czy mógłbym tam pójść tam na spacer jutro?- palcem celował w cmentarz Za płot?
Lekarz podążył wzrokiem za palcem Zyzia i obrócił się do pielęgniarza:
-Popilnował byś go Szymon?
-Nie ma sprawy Doktorze, niech ma coś z życia.
Zyzio słysząc tą wymianę zdań ucieszył się. Cały tydzień planował wyprawę i był grzeczny. Dziś spełniło się jego marzenie. Malutkie i jednoczenie największe.
Zyzio nie mógł spać długo. Wczesnym rankiem wstał z łóżka i ubrał się. Starannie zawiązał buty. Był gotów do wyprawy. Wprawdzie od spełnienia marzeń dzieliło go jeszcze śniadanie, ale to naprawdę niewiele. Wśród milczących współtowarzyszy zawojował z bułką i całym talerzem zupy mlecznej. Pokonał je w iście krótkim czasie. Odstawił naczynia i przywołał Szymona. Ten nie kazał długo na siebie czekać i zjawił się natychmiast.
-Gotów do wyprawy?- zapytał.
-Tak jest- odparł pewnie Zyzio.
-No to idziemy!
Ruszył za pielęgniarzem. Kiedy mijali kolejne stoliki zapadała cisza. Ustawał szczęk łyżek, mlaskanie i inne odgłosy jedzenia. Wszyscy patrzeli na Zyzia i żegnali go jak prawdziwego bohatera. Nie wiadomo co spotyka wędrowców za siatką w krainie martwych słupów. Tuż przed opuszczeniem stołówki mężczyzna-dziecko obrócił się. Tak na wszelki wypadek chciał zapamiętać twarze. Niektórzy trzymali w górze dłonie z zaciśniętymi kciukami. Inni po prostu czekali na pasjonującą opowieść z zaświatów.
Wąska dróżka wzdłuż muru wiła się jak ranny pyton. Nagle mur skończył się i zastąpiła go siatka. Gęsta roślinność zaatakowała wędrowców. Pokrzywy i osty starały się wtargnąć na ścieżkę i dopaść intruzów. Szymon trzymał Zyzia za rękę i walczył z odważnymi pędami. Poruszali się wolno i ostrożnie. Nagle złośliwe krzaki cofnęły się. Odsłoniły płaski teren z dużą ilością przedziwnych urządzeń. Większość z nich była martwa, lecz wśród zwłok dostrzec można było te, które jeszcze oddychały. Zyzio słyszał ten chrapliwy szelest wyschniętych i spalonych słońcem płuc. Rzężenie porozrywanych pędni i rozradzionych zwrotnic. Dogorywające mechanizmy wylewały z siebie czarny smar i zamierały. Potem zrywały się ostatkiem sił by odetchnąć jeszcze ostatni raz. Mężczyzna- dziecko usłyszał coś jeszcze. Cichutkie wołanie. Tak jakby ktoś wystraszył komara. Zatrzymał się na chwilę, by zlokalizować źródło szmeru. Upewniwszy się co do kierunku, wyrwał Szymonowi dłoń i popędził przed siebie. W miarę pokonywania odległości i mijania kolejnych pogiętych torów, w jego uszach, coraz wyraźniej brzmiało zdanie:
-Tu jestem.
Szymon zdziwiony zareagował z pewnym opóźnieniem. Klnąc po cichu, biegł za pacjentem potykając się o szyny. Mężczyzna- dziecko zniknął za niewielką górką śmieci. Potem stanął. Za papierami i innymi odpadkami znalazł Potwora.
Potwór był olbrzymi. Stał na stalowych obręczach, które wspierały jego ciało. Ono pokryte brunatną ropą dawno straciło swój blask. Brzuch potwora pokryty był ranami i na wpół obdarty. Wiele żył po nim biegnących było poprzerywanych. Głowa Potwora ustawiona za wielkim brzuchem miała kilka dziur w dachu. Tylne oczy ktoś wyłupił. Z przednich ostało się tylko jedno. Gdzieś spod poranionego cielska dochodził głos.
-Jestem tu Zyzio.
Szymon dotarł do mężczyzny, gdy ten zatrzymał się przed starym wrakiem. Ów kawał żelastwa sprawiał przygnębiające wrażenie. Pielęgniarz złapawszy oddech chwycił Zyzia za rękę:
-Nie uciekaj mi więcej!
Mężczyzna- dziecko nie odrywając wzroku od wraku odpowiedział:
-Dobrze, przepraszam
Pielęgniarz pozwolił mu dokładnie obejrzeć trupa. Trwało to ponad godzinę. Zyzia interesował każdy szczegół. Gdy zakończył oględziny, ciągle trzymając Szymka za rękę stwierdził:
-Musimy mu pomóc, on umiera.
Pielęgniarz wzruszył ramionami. Co do kwestii, że ta kupa szmelcu umiera nie miał wątpliwości. Był niemal pewien, że jej żywot skończył się dawno temu i teraz po prostu rozkłada się. Szymon pociągnął Zyzia z powrotem. Gonił ich nieco zmieniony szept:
-Wróć do mnie Zyzio.
Po obiedzie wokół Zyzia zebrała się grupa pacjentów. Ustawiwszy się w koło znane z wielu terapii, słuchali opowieści o cierpiącym Potworze. Chłonęli każdy szczegół z otwartymi ustami. Niektórzy z ciekawości inni z powodu otępiających leków. Gdy Zyzio skończył zapadła długa cisza. Grupa pacjentów wymieniała między sobą uwagi. Pozostali czekali z otwartymi ustami na ciąg dalszy. Jeszcze inni bełkocząc coś w swoim stylu, rócili tam skąd przybyli. W środek wybrakowanego koła wszedł jeden ze słuchaczy. Zawsze miał niewiele do powiedzenia. Tak było i dziś.
-Wyczyścić rdza, malować- rzucił trzy słowa.
Znów zapadła cisza. Wszyscy wpatrywali się w Milczka. Wielu nie rozumiało doniosłości oświadczenia. Milczek zaczął pokaz dla nich.
-Papier szy, szy, szczotka szy, szy i potem- wykonał ruch jakby malował otaczające go powietrze.
Rozległy się nieśmiałe braw. Niektórzy klaskali bo chcieli pomóc, inni, bo inni klaskali. Liczba chętnych do pomocy wzrastała w lawinowym tempie. Głośno wyrażano aprobatę dla pomysłu Milczka. Potem interweniowali lekarze i aplikowali środki wyciszające.
Na wieczornym zebraniu Ordynator oddziału nie posiadał się ze zdziwienia. Wysłuchawszy raportu Doktora z poobiednich zajść, komentował wypadki głośno:
-Chcą malować jakieś wrak?- pytał na wszelki wypadek dwukrotnie.
-Dokładnie tak, Zyzio ich namówił- pokapował Doktor.
-Ciekawy przejaw inicjatywy, możemy spróbować co z tego wyniknie?
-Kilku z nich musimy wykluczyć Ordynatorze, ale reszta niech coś robi, lepsze to od bezowocnych zajęć koleżanki Ewy- stwierdził Doktor.
Jedyna kobieta wśród zebranych zabrała głos.
-Może nie aż tak kolego- powoli jej rywalizacja z Doktorem przestawała być tajemnicą- Zgadzam się z Panem, wielu na moich zajęciach osiągnęło kres swoich możliwości- Doktor Ewa nie była jeszcze tak mocna, aby zaatakować otwarcie- pewna odmiana by się przydała, jestem za.
Spojrzała w taki sposób na Doktora, że ten zrozumiał iż szansa na porozumienie została właśnie pogrzebana. Wojna była kwestią czasu. Ordynator notował coś w notesie.
-Trzeba spytać PKP, czy nam pozwolą, kupić farbę i narzędzia- kontynuowała Ewa.
-Ja zahaczę o kolej, może nam dadzą jakąś starą- wtrącił Ordynator.
Ktoś załomotał w drzwi. Za moment wpadł do środka zdyszany. Wszyscy zebrani poznali intruza. Ten nie przejął się tym zbytnio i przed oczyma Ordynatora, na stole, położył wyrwaną kartkę z książki. Przedstawiała ona jakieś parowóz. W lewym dolnym rogu widniała pieczęć szpitalnej biblioteki. Zyzio z rozbieganymi oczyma wyrzucił z siebie:
-Nie starą, tylko taką jak ta!- wskazał palcem na rysunek.
Doktor wstał z krzesła, lecz Ordynator nakazał mu usiąść.
-Skąd wiesz, że to ten parowóz Zyziu? – spytał łagodnie.
-Wiem!
-Ale skąd, przecież nie umiesz jeszcze czytać.
-Zapamiętałem znaki z głowy Potwora. Były takie- Tu ku zdziwieniu wszystkich Zyzio wyrwał notes z rak Ordynatora i wyrysował na nim niezgrabne litery. Ty 23. Oddał notes lekarzowi i kontynuował:
-Uciekłem do biblioteki a Pani Mariola dała mi książkę o Potworach. Znalazłem takie same tajemne znaki i przyniosłem jego portret tu.
-Długo podsłuchiwałeś pod drzwiami?- spytał groźnie Doktor.
-Troszkę- wyznał mężczyzna- dziecko spuszczając głowę- ale on jest coraz słabszy i potrzebuje pomocy.
Do sali wpadł Szymon.
-Tu jesteś!!!- krzyknął zdenerwowany.
-Spokojnie Szymek powstrzymał go Ordynator- Zyziu źle zrobiłeś, teraz pójdziesz grzecznie spać a jutro z rana pomyjesz naczynia w kuchni.
Była to jedna z najboleśniejszych kar jaką dostawali pacjenci w Płonkach za lekkie przewinienia.
-A- płakał Zyzio- kupi Pan taką farbę?
-Tak, a teraz idź spać, Szymon cię odprowadzi- ciągnął Ordynator.
-Dobrze…-Mężczyzna-dziecko wyszedł a za nim pielęgniarz.
Ordynator usiadł i wpatrywał się w milczeniu w pomiętą kartkę.
-Wytrzasnę tę farbę- rzucił nagle.
Inni lekarze patrzeli na jego wybuch nieco zdegustowani.
-Jeśli to rzeczywiście ta lokomotywa, to stał się cud moi drodzy, Zyzio nauczył się pamiętać i kojarzyć znaki i symbole abstrakcyjne.
-W jego stanie to niemożliwe- zaoponowała doktor Ewa.
-Jutro osobiście obejrzę ten wrak, a wy pójdziecie ze mną- zadecydował Ordynator.
-Ale…
-Żadnego ale koleżanko- głos Ordynator podniósł się o oktawę- to niesamowite…
Pani Ewa milczała.
PKP nie protestowała przeciwko malowaniu złomu na nieczynnej stacji. W ramach współpracy ze szpitalem znaleźli nawet puszki odpowiedniej farby. O dziwo dokładnie takiej, jak chciał Zyzio. Wytypowani szczęśliwcy zebrali się na placu przed szpitalem. Panowało ogólne poruszenie. Pacjenci szczebiotali jak najęci w swoim języku. W powietrzu rosło napięcie pomieszane z radością. Na czele tej dziwnej ekipy stanął Doktor. Na swego zastępcę wyznaczył Zyzia. Do pilnowania dokooptowano na wszelki wypadek dwóch pielęgniarzy. Ordynator obserwował radosny wymarsz z okna swego balkonu.
-Niesamowite- powtarzał przez cały czas.
Rządkiem dotarli do Potwora. Tam Doktor oddał władzę w ręce Zyzia. Ten zaczął rozdawać druciane szczotki z płóciennych toreb. Pierwszy do wraku podszedł Milczek i zaczął pokazywać jak to się robi. Wiedział jak to czynić, bowiem zanim zachorował był blacharzem. Reszta przez pięć minut uczyła się, potem przystąpiła do pracy. Towarzyszyły jej wybuchy spontanicznego uniesienia. Doktor oniemiały przysiadł na zardzewiałej szynie. Zewsząd dobiegało go jednostajne szur-szur drucianych szczotek. Przez godzinę nic nie było wstanie oderwać członków ekipy od roboty. Później niektórzy nieco opadli z sił. Przysiadali gdzie popadło, aby odpocząć. Nie trwało to długo. Jak tylko przybyło minimum siły wracali do pracy. Coraz większe połacie potwora zostały uwolnione od rdzy. Wreszcie nastała pora obiadowa. Doktor przywrócił sobie dyktaturę i nakazał przerwać pracę.
-Wracamy na obiad- zarządził.
Smętne twarze świadczyły o nieakceptowaniu tego typu decyzji. Lekki pomruk niezadowolenia zaczęli wydawać niektórzy pacjenci. Zapachniało buntem.
-Wrócimy tu po obiedzie- zapewniał Doktor.
Jego pozycja chwiała się w posadach. Siły policyjne w postaci dwóch pielęgniarzy niepewnie stanęły w gotowości za jego plecami.
-A może przywieziemy obiad tu i zrobimy sobie piknik?- zaproponował Zyzio.
Gromkie ura i uniesione druciane szczotki świadczyły o poparciu elektoratu. Doktor opuścił ręce. Skapitulował.
-Dobrze- zwrócił się do pielęgniarzy- przywieście na wózku kanne z zupa i chleb.
Pacjenci wrócili do roboty. Nie chcieli marnować czasu. Po okolicy znów rozniosło się radosne szur-szur. Umilkło tylko na czas pałaszowania pysznej zupy i pajd złocistego chleba.
Wieczorem na posiedzeniu u Ordynatora znowu pojawił się Zyzio. Tym razem miał pozwolenie Doktora.
-Proszę Pana- przestępował z nogi na nogę.
-Słucham Zyziu- zachęcił Ordynator.
-Pan załatwił farbę, Pan może wszystko.
Ordynator uśmiechnął się. Chciał, aby tak było.
-Może Pan zrobić oczy?
Ordynator zdziwił się i szybko zanotował cos w notesie.
-Jakie oczy Zyziu?
Mężczyzna-dziecko wyjął z kieszeni pomiętą kartkę z książki.
Ordynator oddał mu ją, lecz prosił, aby Zyzio nie niszczył więcej tak książek. Zyzio wskazał na element rysunku palcem.
-On ma wybite oczy z przodu i z tyłu, oczy mają szybkę, taką samą jak wtedy, co graliśmy w piłkę i nie trafiłem gola. Pan wtedy się pogniewał i zawołał repernika szybek. On wstawił szybkę. Mógłby go Pan zawołać, a on naprawiłby oczy.
Lekarze zebrali w tej sali nie mogli uwierzyć w to co usłyszeli. W Zyziu zaczęła się pewna przemiana. Na razie miała charakter niewielkiej reakcji o małej energii. Lecz zmagazynowana moc była ogromna. Tama wyraźnie pękała. Nie można było tego zaprzepaścić.
-Dobrze Zyziu, poproszę repernika szybek by naprawił oczy- zadecydował Ordynator.
-Dziękuję- Zyzio klasnął w dłonie- jutro je przygotujemy, wyczyścimy i pomalujemy.
-Teraz pora spać- zarządził Doktor.
Mężczyzna-dziecko zamknął drzwi i pobiegł szczęśliwy w objęcia Morfeusza.
-No i co Państwo na to- zwrócił się Ordynator do zebranych.
-Można by pospawać rurki- zamyślił się Doktor.
Pani Ewa chrząknęła znacząco.
-Nie takie były intencje Dyrektora kolego- powiedziała zgryźliwie.
-Czemu nie Doktorze- zignorował jej wypowiedź Ordynator
-Wstawcie szyby w kabinie- dodał ktoś z końca sali
-Szkiełka do liczników, mój zięć może dociąć- zaoferował się następny z medyków.
-Popieram- zanotował Ordynator-Ja skombinuję czerwoną farbę na obręcze.
Pani Ewa znowu zamilkła. Jej koledzy zmienili się w bardzo małe dzieci. Narada trwała do późna, lecz ona już w niej nie uczestniczyła.
Feniks powstawał z popiołów. Wykoszono krzaki, sprzątnięto pobliskie śmieci. Wyczyszczono większość jego powierzchni ciała. Repernik od szybek wstawił oczy i szyby w głowie. Któregoś dnia przyszli spawacze i rozdali ekipie okulary z ciemnymi szkłami. Potem rozpoczęli pokaz sztucznych ogni. Dorobili rurki i załatali dziury w brzuchu. Nastał czas malowania. Starannie według rysunków Zyzia. Dokładniej niż niejeden fachowiec. Ekipa dokonywała drobnych niesamowitości, składających się na jeden wielki cud. Po pomalowaniu Potwór nie przypominał rdzawego trupa. Znawcy z łatwością rozpoznawali w nim Ty 23.
Kolejnego dnia podczas prac wykończeniowych, na północnej stronie stacji, pojawiły się jakieś maszyny. Złe przeczucia ogarnęły ekipę. Pacjenci zamarli, gdy pierwsza z nich wbiła swoje zęby w tory. Reszta powalała semafory i rozwalała budynki stacyjne. Straszliwe dźwięki rozrywanej stali i dobijanych urządzeń wypełniły przestrzeń. Człowiek stworzył je dla siebie, służyły mu wiernie, aż okazały się zbędne. Ich pan nie potrafił nawet zapewnić im spokojnej śmierci. Kaźnia stacji trwała w najlepsze. Pod koniec dnia pozostał tylko jeden tor. Na nim stał odmalowany Potwór. Do ekipy podszedł jeden z przybyłych burzycieli.
-Jutro rozbieramy ten tor, musimy zabrać parowóz.
Pacjenci zastygli w przedziwnych pozach. Zyzio ze łzami w oczach zwrócił się do Doktora:
-Niech Pan zawoła szefa od farby, on ich przegoni
Lekarz przytulił Zyzia. Burzyciel przyglądał się temu z coraz większą konsternacją.
-Taką mam prace- wydukał i odszedł.
Doktor wobec napiętej sytuacji zarządził powrót do placówki. Smutny szereg powłócząc nogami dotarł do szpitala.
Ordynator rozejrzał się po twarzach kolegów- wszędzie dominowała bezgraniczna pustka. Nawet gadatliwa Pani Ewa smętnie zwiesiła głowę.
-Musi Pan mu pomóc- naciskał stojący przed stołem Zyzio.
Ordynator w milczeniu szukał rozwiązania. Powietrze między nim a pacjentem gęstniało. Pojawiły się drobne wyładowania. Lekarz wiedział, że musi coś wykombinować i to szybko. Nie mogła to być byle jaka decyzja- gdyż taka zniszczyłaby dotychczasowe skutki terapii. Świat Zyzia ległby w gruzach.
-On musi odjechać do swoich ! Nie może tu zostać.
-On odjedzie Zyziu- odparł Ordynator- obiecuję Ci to, a teraz wracaj do swego pokoju.
Zyzio aż podskoczył.
-Pan to jest czarodziej!- pochylił się nad stołem i ucałował lekarza w czoło, a potem wyszedł.
Ordynator, gdy zamknęły się za nim drzwi ukrył twarz w dłoniach. Jego koledzy usłyszeli pierwszy raz, że nie jest dobrze.
-Ale się wkopałem!- Ordynator wstał i zaczął chodzić po pokoju.
Doktor stukał nerwowo długopisem, a pani Ewa milczała.
Godzinę później Ordynator samotnie podążał ścieżką ku stacji. Maszyny ciągle mordowały otoczenie. Minął dwie z nich rozrywające zwrotnice. Przerażona krzyczała z okropnym piskiem. Wreszcie pękła z ogłuszającym hukiem. Coś mokrego padło na rękaw lekarza. Ordynator schylając się był pewien, że zobaczy krew. Na szczęście była to tylko ziemia. Otrząsnąwszy się dotarł do baraku z napisem KIEROWNIK. Załomotał w liche drewniane drzwi. Wpuszczono go do środka. Tam zastał młodego człowieka w drelichu. Opowiedział mu w godzinę historię malowania parowozu i stosunek Zyzia doń. Słuchacz kiwał ze zrozumieniem głowa. Na zakończenie uknuli plan. Mieli wykonać kiczowate przedstawienie, a gdy Zyziu uśnie odholować lokomotywę daleko na złom. Rano wszyscy potwierdzą, że odjechała o własnych siłach. Ulży to mężczyźnie- dziecku. Kierownik w drelichach się zgodził. Ordynator wrócił do szpitala, po drodze zabrał wielką stalową kulę od łożyska.
Zyzio nie spał, czekał na Ordynatora. Gdy ten przyszedł do jego pokoju mężczyzna- dziecko przytulił go mocno.
-Wiedziałem, że Panu się uda.
-Dobrze Zyziu, puść mnie coś Ci pokażę.
Mężczyzna- dziecko uwolnił z niedźwiedziego uścisku lekarza. Usiadł naprzeciw niego. Doktor wyciągnął z kieszeni stalową kulę. Położył ją Zyziowi na dłoni.
-Ta kula go uruchomi, wrzucimy mu ją do brzucha i wrócimy do szpitala, on ruszy i ucieknie burzycielom w nocy.
Zyzio zacisnął na kuli swoje palce.
-Ufam Panu, chodźmy już.
Oznajmił to tak pewnie, że Ordynator poczuł się brudny. Jak złodziej, co kradnie drobne kalece. Tylko, że on nie kradł drobnych. On zabijał marzenia chłopca, który mu ufał. Zmieniał je w nic nie warte przedstawienie- farsę. Wyszli we dwoje późnym wieczorem. Błądząc w mroku dotarli do potwora. Blady księżyc odbijał się w jego doczyszczonych blachach. W oddali pracowali mordercy.
-Dalej Zyziu- ponaglił Ordynator.
Mężczyzna- dziecko wspiął się do głowy stwora. Odnalazł po omacku drzwi do jego ust. Z mozołem rozwarł je.
-Jedź do swoich wielki- szepnął i cisnął wielką stalową kulę w głąb.
Upadła z głuchym łoskotem gdzieś pośród pogiętych resztek wnętrzności.
-Zyzio pora wracać!- usłyszał głos Ordynatora.
-Ja muszę już iść spać, a ty nie czekaj aż wstanę tylko uciekaj!
Mężczyzna- dziecko wyskoczył z budki wprost w objęcia lekarza. Odwrócił się i podał mu dłoń.
-Dziękuję proszę Pana.
Ordynator błogosławił ciemność. Jego policzki były bowiem czerwone i płynęły po nich łzy. Łzy wstydu i poniżenia za to co uczynił.
-Wracamy Zyziu- szepnął niepewnie.
Odpowiedź Zyzia zagłuszył pisk. Metal darł o metal. Oboje obrócili się w kierunku skąd dobiegał dźwięk, w kierunku Potwora. Ze środka budki maszynisty biło niesamowicie jasne światło. Aż bolały od niego oczy. Cała maszyna drżała, jakby była w gorączce. Koła złączone rdzą z szynami odrywały się. Wysoko tonowe dźwięki wydawały zatarte łożyska. Kocioł dygotał i pęczniał w niepewnych okowach. Ordynator usiadł w trawie z wrażenia. Puściły mu napięte nerwy.
-Co jest do k%%%y nędzy!
Zyzio poczuł narastające ciepło. Biło od Potwora. Pomarańczowe ogniki błysnęły gdzieś z dołu. Rozległ się syk pary.
-On się budzi !!! Zyzio klaskał w dłonie.
-Niemożliwe- Ordynator miał niemedyczny wyraz twarzy.
Narastało skrzypienie wprawianych w ruch mechanizmów. Potwór począł powoli posuwać się do przodu.
-Kula zadziałała!- Zyzio usiłował przekrzyczeć rumor.
-Aha…- tylko tyle wydusił z siebie Ordynator.
Parowóz nabierał prędkości. Tłoki szumiały i syczały. Koła jak za dawnych czasów zaczęły wybijać rytm. Dwa długie snopy światła wystrzeliły z naprawionych oczu. Widać było w nich przerażenie burzycieli rozbiegających się na boki. Potwór zaś jechał coraz szybciej. Po jedynym torze jaki mu pozostał. Rozległ się przeciągły gwizd. Dławił oddech i dziurawił uszy. Ktoś stanął za plecami Ordynatora. Cała ekipa remontowa z Doktorem na czele. Wszyscy klaskali w dłonie i krzyczeli ile sił w płucach. On zaś gnał wśród ruin i trupów, aż czerwone lampy jego tendra zniknęły w mrokach nocy. Zarządzono powrót do szpitala. Doktor tym razem prowadził pod rękę Ordynatora. Burzyciele siedzieli na ocalałym torze, nie mogąc uwierzyć w to, co widzieli. Gdzieś w oddali rozległ się znowu gwizd.
KONIEC
Wrocław 27.05.03r.
0 Comments