Początek drogi.
Wieś Kąkolewo położona była na końcu świata. Przynajmniej lokalnego. Tutaj wykładana kamieniami droga, bez numeru, urywała się nagle za ostatnim domem. Nie była długa, zapewniała dojazd do dwunastu siedzib ludzkich. Domów zamieszkałych było jedenaście. Ostatnie gospodarstwo było opuszczone i stało się ostoją dzikich zwierząt i roślin. Zaraz za nim zaczynał się gęsty las. W Kąkolewie mieszkał samotny mężczyzna. Nikt nie znał jego imienia i nazwiska. Ludzie nie chcieli wiedzieć, kim jest i kim był. Gdy nie słyszał szeptali „Szalony”, gdy nie widział pukali się w czoło. Ów mężczyzna był wykluczony z lokalnej społeczności. Jak przestępca.
Idąca drogą kobieta spostrzegła Szalonego. Był koniec dnia. Słońce szykowało się do snu. Powoli znikało w sypialni za horyzontem. Mężczyzna szedł przed siebie. Jeszcze nie znał celu tej wędrówki. Jedną ręką przyciskał do piersi szarą teczkę formatu A4, w drugiej trzymał butelkę piwa nieznanej marki. Tutejszy sklep nie miał na takiego na stanie. Szalony miał nieobecny wzrok i lekko nieskoordynowane ruchy. Na twarzy mężczyzny, pojawiał się rumieniec bólu fizycznego i psychicznego. Mężczyzna walczył ze swoimi wewnętrznymi demonami i wyraźnie przegrywał tę walkę. Kobieta spuściła wzrok i zeszła na lewą stronę drogi. Zdążyła usłyszeć jak facet mamrocze coś pod nosem. Odetchnęła, gdy już był daleko. Nie chciała mieć z Szalonym nic wspólnego. Nikt we tej wsi nie chciał…
Szalony zszedł z wykładanego kamieniem wiejskiego traktu na wąską ścieżkę. Odchodziła ona ostro w bok i ginęła w wysokiej trawie, miejscowego nieużytku. Prowadziła nad niewielkie jezioro. W piątkowy wieczór było miejscem spotkań przyjezdnej i miejscowej młodzieży. Z przewagą tych obcych. Nad jego brzegiem, przy palącym się niewielkim ognisku siedziały dwie pary. Popijali piwo z puszek i głośno opowiadali jakiś dyrdymały. Ot zwykłe powitanie weekendu jakich wiele. Najstarszy siedzący chłopak nie był miejscowym, przyjechał do swojej lubej z miasteczka. Poznał ją na imprezie w klubie, który policja i urząd skarbowy zamknęły w środę tego tygodnia. Ktoś zbyt mocno wziął sobie do serca hasło „więcej białego”. Z braku innych atrakcji pozostała miejscówka nad jeziorem w Kąkolewie. Oblubienica przyjezdnego przyprowadziła ze sobą przyjaciół w nieformalnym związku. W miarę wypitego alkoholu wybór tematu rozmowy, był coraz trudniejszy. W końcu zeszli na opowieści z dreszczykiem. Przyjezdny miał na imię Tomasz i bardzo donośny głos. Zaczął snuć opowieść wedle dość chaotycznego scenariusza. Jej strzępy usłyszał idący w ich kierunku Szalony. Przystanął na moment starając się zrozumieć sens wypowiedzi.
Na jego twarzy wykwitł grymas mający imitować – uśmiech ?
Mężczyzna nie był świadom swojej mimiki. Zakończywszy przymusowy postój ruszył w kierunku, skąd dochodził głos. Opowiadający Tomasz zauważył go i zamilkł. Był zdziwiony nagłym pojawieniem się przybysza. Szalony stanął tak, że blask ogniska spowijał jego sylwetkę. W zapadającym zmroku wyglądała ona nieco demonicznie.
-Można się przyłączyć ? – zapytał Szalony.
Jego głos był cichy, ale dotarł do wszystkich siedzących. Przybyły oczekując odpowiedzi uniósł trzymaną w prawej ręce butelkę piwa.
-Nic nie chcę, mam swoje – spojrzał na Tomasza, który wstał i sięgnął po coś do kieszeni.
Chłopak nie znał Szalonego, bo inaczej nie zrobiłby tego, co zamierzał. Lekko pijany amant w zasięgu wzroku swojej wybranki, nie wiele myślał, górę wzięły hormony. W dłoni, którą wyjął z kieszeni, pojawił się nóż o wąskim ostrzu. Dziewczyna Tomasza dostrzegłszy ów przedmiot, gwałtownie podniosła się i chwyciła go za ramię.
-Dajże kurwa spokój i schowaj to debilu ! – krzyknęła głosem z wyraźnymi tonami lęku i paniki.
Szalony zignorował wzrastające napięcie. Uśmiechnął się i pomijając Tomasza, zwrócił się do jego wybranki:
-Potrzymaj to – podał jej piwo i teczkę.
Dziewczyna trzęsącymi się rękoma odebrała od Szalonego wręczane jej przedmioty. Ten odsunął ją delikatnie na bok i stanął naprzeciw Tomasza. Zapadła cisza, przerywana tylko trzaskiem spalanych w ognisku gałęzi.
-Wystarczyło powiedzieć nie – Szalony patrzał Tomaszowi prosto w oczy.
Trzymający wyciągnięty nóż, lekko pijany chłopak nie rozumiał, co się dzieje. Zawsze to on był samcem „alfa” i panem sytuacji. Nie chciał, by to się zmieniło. Szczególnie, gdy patrzała na niego dziewczyna, o której względy się starał. Zgodnie z zasadą, że dominujący samiec broni stada, przeszedł do konfrontacji.
-Bo co?! – zbliżył grot trzymanego noża do klaski piersiowej Szalonego.
Mężczyzna nic sobie z tego nie robił. Cofnął się nagle do tyłu i uderzył prawą ręką w sterczące ku górze ostrze. Stal przebiła skórę dłoni. Przeszła przez mięśnie, jakimś cudem omijać kości. Zatrzymała się na górnej części śródręcza.
-Pojebało ?! – Zaskoczony, wytrącony z równowagi i przestraszony Tomasz puścił nóż.
Z rozszerzonymi oczyma wpatrywał się w rękę Szalonego przeszytą tym narzędziem. Nie stał tak długo, zrobił krok w tył, gdy po rękojeści zaczęła płynąć krew i skapywać na trawę.
Nie chciał być już samcem alfa. Oddychał głęboko i starał się nie zemdleć.
Siedząca para przytuliła się mocno do siebie. Znali Szalonego i wycofali się na pozycje gotowych do odwrotu. Dziewczyna Tomasza trzęsła się jak osika nadal trzymając piwo i teczkę przybysza. Śledząc wzrokiem kolejne szkarłatne krople juchy powtarzała szeptem:
-Kurwa, kurwa.
Mężczyzna zignorował ich emocje. Zrobił krok do przodu w kierunku właściciela noża.
-Zależy Ci na nim ?- zapytał Szalony, jednocześnie odwracając dłoń do góry. Krew przestała płynąć po rękojeści. Zbierała się w zagłębieniu śródręcza mężczyzny niczym koszmarna kałuża.
-T… t… t…ak – z dużym wysiłkiem odpowiedział Tomasz.
Szalony sięgnął lewą ręką do kieszeni. Wyciągnął z niej chusteczkę z materiału. Docisnął ją mocno do miejsca, w którym rozcięta skóra obejmowała ostrze. Potem powoli wyjął nóż z rany. Wszyscy odwrócili wzrok w tym momencie. Mężczyzna cisnął broń pod nogi Tomasza, a następnie mocno obwiązał skaleczoną dłoń chusteczką. Skończywszy, odwrócił się od amanta i odebrał od jego dziewczyny powierzone przedmioty. Nie pytając już nikogo więcej o zgodę usiadł przy ognisku. Tomasz i jego luba zrobili to samo.
Syndrom Sztokholmski ? A może przerażenie i chęć złagodzenia napięcia?
Szalony próbował otworzyć piwo, ale mu nie szło. Krew przesiąkała przez prowizoryczny opatrunek i prawa dłoń ślizgała się na butelce zostawiając brunatne ślady.
-Pomożesz ? – mężczyzna wyciągnął butelkę w kierunku nadal trzęsącego się Tomasza.
Przyjezdny wytarł flaszkę o trawę, a potem sprawnie usnął kapsel, tym samym nożem, którym parę chwil temu groził Szalonemu.
– Dziękuję – mężczyzna odebrał piwo i wypił prawie połowę.
Dziewczyna Tomasza jako pierwsza przemogła się i zadała Szalonemu pytanie:
-Nie potrzebujesz lekarza ? – wskazała na obwiązaną dłoń.
Mężczyzna uśmiechnął się.
-Nie – odpowiedział krótko.
Jednocześnie podciągnął rękawy koszuli.
-O kurwa ! – jęknął Tomasz zobaczywszy, co jest pod nimi.
Skóra obu rąk Szalonego pokryta była wieloma prostymi i głębokimi bliznami. Niektóre rany były jeszcze świeże i zamiast blizn widniały na nich duże podbiegłe krwią strupy. Były to ślady po długich i głębokich cięciach ostrym narzędziem.
Reszta towarzystwa nie komentowała widoku.
-Opowiedzieć Wam o prawdziwych duchach ? – spytał Szalony nie przejmując się atmosferą.
Nie byli wstanie odpowiedzieć. On uznał tę ciszę za znak przyzwolenia. Tak naprawdę nie potrzebował żadnej zgody. Będzie opowiadał, choćby płomieniom buszującym bezpośrednio przed nim. A jak one zgasną, pasmom umierającego dymu ze stygnących węgli. Gdy dymu zabraknie, nocnemu wiatrowi, który zawsze nie zawodzi.
-To było bardzo dawno- zaczął.
Zatrzymaj pośpieszny 864228 !
Niewielki ceglany budynek, pamiętający jeszcze czasy międzywojenne, stał z boku nasypu jednotorowej linii. Jego czerwona facjata tonęła w porannej mgle, która była bezkarna, bowiem słońce nie zdążyło wychylić się zza ściany lasu.
Może po prostu miało gorszy dzień?
W budynku Kazimierz kończył zmianę i czekał na swojego następcę. Posterunek w środku miał skromne umeblowanie. Najbliżej drzwi, ktoś wybudował niski piec kaflowy. Obok niego stał niewielki stół z drewna. Był pomalowany niechlujnie po bokach, zieloną farbą olejną niskiej jakości. W wielu miejscach powłoka popękała, a w innych odpadała płatkami, podobnymi do tych, które gubią umierające kwiaty. Mebel przypominał swym wyglądem chorego na trąd z ciałem pokrytym liszajami. Na blacie stołu stał blaszany, poobijany kubek, wypełniony gorąca kawą. Właściciel owego naczynia był blokowym na tym posterunku, który nosił nazwę Brzozy. Tuż obok kubka znajdował się czarny telefon zapewniający łączność z sąsiednimi stacjami. Ostanie miejsce na blacie zajmowała szara książka w twardej oprawie. Na jej okładce wypisano mazakiem tytuł – „Dziennik Ruchu Posterunku Odstępowego”. Nic więcej już się nie zmieściło.
Telefon rozdarł się swym dzwonkiem. Kazimierz podniósł słuchawkę.
-Szczecinek, Dyżurny Uniejski, czy droga dla 864228 jest wolna? – usłyszał głos z sąsiedniej stacji.
-Brzozy, Kowalski, droga dla 864228 jest wolna – odpowiedział Kazimierz.
-Powtarzam droga dla 864228 jest wolna, koniec – wymagane instrukcjami formułki leciały jedna po drugiej, połączenie zostało przerwane na jakieś dziesięć minut.
Kazimierz wiedział, że nie może odejść od aparatu. Otworzył książkę, w której notował wszystkie przejeżdżające obok jego posterunku pociągi. Ledwie zdążył przełknąć kolejny łyk kawy, gdy aparat znów zawibrował i zaczął hałasować.
-Szczecinek, pośpieszny 864228 opuścił stację o godzinie 6:48 – znów ten sam zmęczony głos.
-Powtarzam, pośpieszny 864228 wjechał na odstęp o 6:48, koniec – Kazimierz odłożył słuchawkę.
Mężczyzna musiał teraz odnotować wjazd pociągu w książce przebiegów. Zrobił to powoli i starannie. Miał dużo czasu, odbieg pospiesznego wynosił prawie dwadzieścia pięć minut. Gdy skończył, wykręcił korbką telefonu następną stację. Po trzech sygnałach w słuchawce zabrzmiał miły kobiecy głos.
-Siwek, Czerniejewo słucham ? – był spokojny, ale wyraźny.
-Brzozy, Kowalski, mam na odstępie pośpieszny 864228, czy droga dla niego jest wolna ? – zapytał Kazimierz.
-Czerniejewo zatrzymałam u siebie towarowego 381515, droga dla 864228 jest wolna- wyjaśniła sytuację kobieta.
-Powtarzam, droga dla 864228 jest wolna, koniec – Kazimierz przerwał połączenie.
Podszedł do dźwigni semafora. Ścisnął mocno uchwyt i pociągnął ją w dół. Zaszumiały pędnie, linki z drutu stalowego biegnące od dźwigni do semafora. W prosty sposób przekazywały strażnikowi wolę dyżurnego. Semafor uniósł czerwono białe ramię, pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Podawał maszyniście nadjeżdżającego pociągu sygnał Sr2 „Wolna droga”. Czerwona latarnia pod ramieniem, ledwie widoczna pomiędzy pasmami mleka w powietrzu, zmieniła swoją barwę na zieloną. Pośpieszny mógł wjechać za semafor i pomknąć do następnej stacji. W nomenklaturze „zająć odstęp”. Kazimierz już go słyszał. Głęboki dźwięk, pracującego na najwyższych obrotach silnika diesla lokomotywy SU45, niósł się daleko po okolicy. 864228 sunął z maksymalną, dozwoloną na tym odcinku prędkością, dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Kazimierz założył czapkę i wziął do ręki żółtą chorągiewkę. Wyszedł na maleńki taras przed budynkiem i stanął przodem do rosnącego dźwięku. Wyprostował rękę z żółtym materiałem na trzonie. W ten sposób, nie używając słów, mówił maszyniście nadjeżdżającego pociągu „jestem tu i przygotowałem dla ciebie bezpieczną drogę przebiegu”.
Jeszcze nie wiedział, że kłamie.
SU45 wynurzyła się z mgły – nagle i raptownie. Podmuch przejeżdżającego potwora omal nie zerwał Kazimierzowi służbowej czapki z głowy. Za lokomotywą z szumem przelatywały wagony. W myślach liczył je wszystkie. Kiedy mijał go ostatni wagon, usłyszał wściekły dźwięk dzwonka telefonu.
Wbiegł do posterunku i podniósł słuchawkę. W niej był krzyk, który zapamięta do końca życia.
-Zatrzymaj natychmiast pośpieszny !!! Kurwa ! Zatrzymaj natychmiast pośpieszny !!!
-Pośpieszny minął mój posterunek ! Słyszysz !? – również podniósł głos.
Przerażenie zaczęło ściskać mu pierś. Zapomniał jak się oddycha…
Kobieta zamilkła na moment, potem płacząc wyartykułowała wyrok śmierci dla wielu ludzi.
-Towarowy samowolnie ruszył z Czerniejewa, rozpruł rozjazd i wyjechał na szlak !
Kazimierz zrozumiał, że na pojedynczy tor, po którym mknął pośpieszny, wjechał pociąg towarowy. Poruszał się w kierunku przeciwnym do pośpiesznego. Blokowy już nic nie mógł zrobić. Wtedy jeszcze nie było radiotelefonów. Wykręcił numer do najbliższego posterunku Służby Ochrony Kolei i powoli oznajmił:
-Brzoza, Kowalski. Towarowy samowolnie wyjechał z Czerniejewa i jedzie na czołowe z pośpiesznym z Kołobrzegu. Powiadomcie wszystkie służby, będzie katastrofa !
Dyżurujący funkcjonariusz kazał sobie powtórzyć meldunek, zanim pojął jego grozę. Kazimierz nie zdążył. Posterunkiem Brzozy wstrząsnął ogromny huk. Za nim krótki pisk miażdżonej stali i zapadła cisza. Kazimierz wyszeptał:
-Matko Boska… – wciąż trzymając słuchawkę przy uchu.
Sokista nadal domagał się powtórzenia zawiadomienia, które usłyszał parę sekund temu.
-Mamy zderzenie czołowe pociągów pośpiesznego i towarowego – powtórzył Kazimierz.
Kraina Umarłych
Mknęliśmy krajówką na miejsce zdarzenia. Syrena naszego wozu wyła ile tylko mogła. Kierowca ryzykownie wymijał zjeżdżające na bok pojazdy. Siedziałem z tyłu i próbowałem ochronić głowę, przed uderzeniem o cokolwiek. Trzęsło tak straszliwie, że z wewnętrznej kieszeni wypadły mi dokumenty. Ledwo udało mi się wsadzić pogniecione upoważnienie „do prac w komisji…” z powrotem na miejsce. Jego stan miałem w dupie, przy tak dużej katastrofie, nikt tego nie będzie oglądał papierów. Moja wyobraźnia budowała obrazy tego, co się stało. Robiła to na podstawie szczątkowych informacji podanych przez Dyrekcje. A i one były przerażające. „Czołowe zderzenie pociągu towarowego z osobowym” – nie nastrajało optymistycznie. Obrazy zbyt pastelowe, zostaną zweryfikowane na miejscu. Brutalnie i bez oglądania się na wytrzymałość jednostki…
Od jakiegoś czasu droga przecinała ogromne połacie leśne. Zielona ściana drzew zasłaniała wszystko dookoła. Byliśmy w wąwozie. Po godzinie kierowca gwałtownie wcisnął hamulec. Samochód zatańczył na asfalcie, a spod opon poszedł dym. Kierowca otworzył okno i sięgnął po swoje papiery. Na środku drogi stał przedstawiciel władzy i próbował wskazać nam leśny dukt. Sądząc po jego głosie, był już na miejscu.
-W prawo, jakieś kilometr stąd. Daleko nie zajedziecie, straszne dziury… – niemal krzyczał.
-Rozumiem ! – potwierdził kierowca i skręcił kierownicę.
Milicjant złapał go za rękę, przez otwarte okno. Dopiero, gdy się pochylił, zobaczyłem, że jest blady. Sine wargi i trzęsące się ręce zdradzały, że doświadczył czegoś ponad swoje siły.
-Są tylko dwie jednostki straży i jedna karetka. Reszta dopiero jedzie. Tam jest… – głos mu się załamał. Przełknął ślinę – Piekło… – wyszeptał.
-Weźcie się w garść – warknął kierowca i stracił jego ręce z kierownicy.
Samochód ruszył w las. Funkcjonariusz został na środku szosy. Jego sylwetkę pochłonął szpaler drzew.
Szybko się okazało, że milicjant miał rację. Daleko nie zajechaliśmy. Dziury w leśnej drodze przerosły zawieszenie naszego auta. Kierowca zjechał na bok i wysiedliśmy. Zgasił silnik i zapadła cisza…
Niesamowita i przytłaczająca. Nie było słychać śpiewu ptaków i szumu koron drzew. To dziwne, bo się kołysały i czuliśmy pocałunki wiatru. Jedyny dźwięk jaki do nas dochodził, to trzask łamanych rachitycznych gałązek pod butami.
Do momentu, aż pojawili się oni – duchy z pociągu, mieszkańcy Krainy Umarłych.
Z początku ich nie widzieliśmy. Sprytnie ukrywali się pomiędzy pniami drzew. Dopiero, gdy podeszli bliżej, moje uszy zarejestrowały nowy dźwięk – szuranie. Sunięcie wielu stóp po suchym igliwiu. Stanąłem i to samo zrobiła reszta ekipy.
A oni szli na nas…
Mieli szkliste oczy i zdawali się niczego nie dostrzegać. Parli przed siebie niczym oszalałe czołgi pozbawione załóg. Najbliżej mnie objawił się mężczyzna. Coś było z nim nie tak. Zanim mój mózg przetrawił obraz, dostarczony do niego, minęło parę sekund. Informacja zwrotna spowodowała, że bezwiednie otworzyłem usta, ale nie mogłem nic powiedzieć. Mężczyzna nie miał prawej ręki. Zniknęła razem z rękawem garnituru, który miał na sobie. Ze zmiażdżonego kikuta kapały ogromne krople krwi. Podbiegłem do niego i złapałem go w pasie.
-Muszę znaleźć Żonę ! – powtarzał jak nakręcony.
Posadziłem go delikatnie na ziemi i ściągnąłem mu krawat. Jak mnie uczono na lekcji Przysposobienia Obronnego, owinąłem go ciasno wokół resztek ramienia i zawiązałem. Mężczyzna spojrzał na opatrunek, wstał i podziękował. Potem ruszył dalej przed siebie. Starałem się go zatrzymać, ale nie byłem wstanie.
Nadchodzili kolejni… i następni. Zszargani i uszkodzeni przez prawa fizyki. Starsza kobieta złapała mnie za rękę. Powoli wyartykułowała:
-Przepraszam Pana, zgubiłam bilet- potem osunęła się na ziemię. Kiedy pochyliłem się nad nią, już nie żyła. Pogięta aluminiowa okienna rama sterczała z jej pleców. Kierowca mocował się z dziewczynką, która oszalała z bólu. Dopełzła do niego na czworakach. Obie małe nóżki miała rozwalcowane poniżej kolan. Odłamki białych kości lśniły na czerwonej połaci poszarpanego mięsa kończyn dolnych. Dziecko przypominało ogromnego ślimaka, zostawiało na jasnej ściółce brunatny ślad.
Ktoś złapał mnie za kurtkę. Obróciłem się gwałtownie i ta osoba upadła twarzą do ziemi.
-Przepraszam ! – krzyknąłem i przewróciłem leżące ciało na plecy.
Nie żyło, gdy tu szło, nie miało twarzy i połowy klatki piersiowej.
A to jeszcze nie koniec… Oni szli i szli. Nasze próby zatrzymania tego potoku były daremne. Moja kurtka stała się lepka od ich juchy. Każde kroczące ciało, które ocierało się o mnie, zostawiało na niej swój ślad. I kolejny i kolejny…
Udało mi się oprzeć o drzewo. Zobaczyłem kierowcę, który kołysał w ramionach, już beznogie ciało dziewczynki. Obie kończyny odpadły, gdy podniósł małą. Podszedłem do niego. Śpiewał kołysankę trupowi dziecka.
Tylko, czy aż tyle mógł zrobić?
-Zostaw ją, nie żyje -delikatnie wyjąłem truchło z jego rąk i położyłem na ziemi.
W martwą twarzyczkę anioła wbiło się leśne igliwie. Ważne, że już nie cierpiała…
-Sadzajcie ich na ziemi ! – usłyszałem rozkaz.
Eksplodował nagle wśród szurania i jęków.
Razem z kierowcą odwróciliśmy się w kierunku skąd dochodził głos. Podbiegł do nas strażak.
-Przewracajcie ich na ziemię, nie pozwólcie się rozejść do przyjazdu lekarzy ! – krzyknął po raz drugi.
Zaczęliśmy ich przewracać. Z początku delikatnie z nabożną czcią. Nie słuchali nas. Jak małe dzieci wstawali z ziemi i zaczynali swoją durną wędrówkę w nieznane. Znowu ich przewracaliśmy… W miarę upływu czasu coraz mniej delikatnie. Część z nich umierała za pierwszym posadzeniem, część za drugim. Inni chcieli tylko odejść jak najdalej od piekła, które ich stworzyło. Mezaliansu fizyki i ludzkiego błędu.
Nie mieliśmy leków, bandaży a ich rany były poważne. Mogliśmy tylko patrzeć i zatrzymywać idących. Zacząłem zastanawiać się skąd biorą siłę, by iść dalej. Szczególnie Ci pełznący z modlitwą na ustach. Przecież bóg jest wszędzie. Wygodniej jest umrzeć opartym o pień drzewa, niż idąc w nieznanym sobie kierunku.
Nie czas i miejsce…
Wreszcie nadjechało wojsko i lekarze, a my mogliśmy pójść dalej. Mijając tych, co już nie mogli wstać.
Księżniczka w jaskini
Miejsce katastrofy przypominało surrealistyczne miasto. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to brama ze złączonych lokomotyw spalinowych. SU45 nie istniała do połowy. ST44 również straciła przednią kabinę. Przedziały silnikowe obu maszyn muskały się ustami, których wargi stanowiła rozdarta blacha. Ciemna ostro pachnąca krew, wylewała się z rozdartych zbiorników paliwa. Podszedł do nas strażak dowodzący akcją. Spytał krótko, kto my jesteśmy.
-Panowie, na razie nie ma dla was roboty. Szukacie ludzi w tym burdelu. Weźcie od lekarza kawałki szmat na drutach. Jak znajdziecie zwłoki, wbijacie szmatę. Tak, żeby była widoczna dla późniejszych zbieraczy. Jak znajdziecie kogoś żywego, podnosicie rękę i wołacie „tutaj ”! Podejdzie do was lekarz i oceni, czy znaleziony ma szansę. Wy szukacie dalej, nie zawracając sobie głowy decyzją. I na koniec, nie ma palenia, bo usmażycie nas wszystkich. Tu wszędzie jest paliwo! Zrozumieliście ?! – spojrzał na nas po kolei.
Opowiadaliśmy jak wojsku.
-Tak ! – wyrzuciłem z siebie.
-To do roboty panowie ! – oddalił się równie szybko, jak się pojawił.
Rozeszliśmy się bez słów. Podszedłem do lekarza, wyglądał jak rzeźnik. Biały fartuch pokrywały ślady krwi, smaru i paliwa. Wręczył mi bez słowa komplet szmat na drucie. Miały różne kolory. Część z nich była ubrudzona juchą. Zrozumiałem, że są to kawałki ubrań ratowanych ludzi.
Nie wiedziałem dokąd iść. Ktoś klepnął mnie w ramię i wskazał kierunek. Ruszyłem do przodu. Doszedłem do przewróconego wagonu osobowego. Prawa fizyki ukształtowały nowoczesną rzeźbę. Składała się ona z fantazyjnie pogiętego pudła, błyszczących odłamków drobno pokruszonego szkła, aluminiowych elementów wyposażenia, które przyjęło odmienne kształty. Wszystko miało nową formę, zgodną z wektorem wypadkowych sił i innych zmiennych. Owa sztuka zadziwiała swoją kreatywnością. Szczególnie, że dodano do niej nowy element. Biologiczny performance z siedzących w środku pasażerów. Pod moimi stopami chrzęścił szklany śnieg. Powoli wspinałem się na ścianę metalu. Promienie słońca przebiwszy się przez korony drzew, pozwalały dostrzec więcej. Człowiek musiał patrzeć powoli. Muskać nieznane mu kształty, zatrzymując się na długie momenty zastanowienia. Inaczej nie zrozumiałby, co ma przed sobą. Pudło wagonu zgięte w pół, oparte o stos metalu i lokomotywę. Rozdarte miejscami ściany wyglądały, jak wejścia do jaskiń. Wszędzie leżały kawałki węgla. Skąd się wziął ? Potrząsnąłem głową i znów rozejrzałem się. Byłem wyżej i miałem lepszy widok. Dojrzałem stojące w oddali węglarki towarowego. Część z nich ocalała wraz z ładunkiem, inne nie miały takiego szczęścia. Jak potężny musiał być impet zderzenia, że węgiel przeleciał na taką odległość? Fascynujące…
-Wszystko w porządku ?! – to pytanie wyrwało mnie z zadumy.
Potwierdziłem i zabrałem się do roboty.
Wśród tej plątaniny metalu, aluminium i brył czarnego węgla, dostrzegłem kobiecą dłoń. Wystawała spod ramy wagonu osobowego i czegoś jeszcze. Po chwili zrozumiałem, że jest to wyrwany z gniazda czopa skrętu, wagonowy wózek, przewrócony na bok. Wózek podpierał pudło wagonu i zapewniał bezpieczną niszę, dla leżącej tam dziewczyny. Zsunąłem się ostrożnie ze ściany wagonu, do miejsca skąd wystawała ręka. Konstrukcja zaczęła niepokojąco trzeszczeć i wyginać się. Na szczęście rama wózka, jako podpora wbita w ziemię, wytrzymywała.
Zacząłem powoli wczołgiwać się w niszę. Była ciemna, wąska, a jej ściany kaleczyły przy dotyku. Mój drogowskaz stanowiła wyciągnięta ręka. Muskałem ją palcami upewniając się, co do kierunku. Dotarłem ramienia leżącej. Miałem niewiele miejsca nad sobą i przed sobą. W pewnym momencie w moim mózgu zaczęła rodzić się panika. Tysiące pytań typu: „Jak to się kurwa zawali?”.
Zgasiłem je wszystkie, krótkim „No i chuj…”. Delikatnie badając grunt rękoma znalazłem twarz leżącej. Przysunąłem się. Wszędzie był pieprzony węgiel. Cała dziewczyna była nim pokryta.
Powoli usunąłem pył z jej lica i zobaczyłem, że oddycha. Zgodnie z instrukcją
wyszedłem na zewnątrz, uniosłem do góry rękę. Ile sił w płucach krzyknąłem:
-Tutaj !
Podbiegli do mnie lekarz i strażak. Pojedynczo ostrożnie weszli do jaskini z metalu i dokonali oględzin. Ze środka dobiegł głos.
-Zaraz Panią wyciągniemy, tylko chwilę to potrwa. Musimy ściągnąć sprzęt. Wszystko będzie dobrze- zapewniał strażak.
Kiedy wyszli, lekarz złapał mnie za rękę i odciągnął na bok.
-Szukaj dalej, ona nie ma szans – wydał wyrok.
-Co ?! – szarpnąłem go za poły fartucha.
-Uspokój się, rama wózka leży na jej miednicy. Ma zmiażdżone obie nogi. Jak uniesiemy wózek wykrwawi się w ciągu minuty – tłumaczył spokojnie medyk.
Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę. Gdzieś z tyłu głowy wiedziałem, że ma rację, ale trudno mi było, ową rację zaakceptować.
Nie było sprzętu, który mógłby unieść wózek. Dopiero się organizował.
-Nic nie zrobimy? – spytałem obu.
-My nic, ale Ty możesz. Jeśli dasz radę, wróć tam i zostań z nią do końca. Ciężko umiera się samemu. To nie potrwa długo, najwyżej dziesięć minut. Jest blada, powoli odchodzi. – doktor klepnął mnie w ramię.
-Nie zapomnij po wszystkim wbić znacznika- strażak wskazał na wystające zza mojego pasa szmaty z drutami – i nie dotykaj wózka, bo całość ledwie się trzyma – potem obaj obrócili się i odeszli do swoich zajęć.
Zostawili mnie samego. Byłem wściekły i przestraszony. Bardziej z przekory, niż z rozsądku wróciłem do jaskini. Leżąca spojrzała na mnie. Była świadoma, młoda i piękna. Długie ciemne włosy plątały mi się między palcami.
Próbowałem tej wąskiej przestrzeni oczyścić ją z węgla.
-Wszystko będzie dobrze ! – zapewniłem głosem nastolatka, nie mężczyzny.
-Kłamczuszek – uśmiechnęła się.
Nie wiedziałem, jak odpowiedzieć. Moja dłoń wykonywała dziwne figury, przed jej twarzą.
-Studiowałam psychologię – znów się roześmiała – oszukujesz bardzo nieudolnie – moja postawa ją bawiła.
Nie wiedziałem, co mam dalej robić. Pierwszy raz okłamywałem osobę skazaną na śmierć.
-Przysuń się bliżej – przejęła inicjatywę – ledwie Cię widzę, mój rycerzu… – powiodła oczami po czarnym otoczeniu – na „Łysku z pokładu idy” – dokończyła zdanie.
Nie miałem wielkiego pola manewru. Niczym ślimak, powoli zsunąłem się wzdłuż jej ciała. Do momentu, aż moje nogi dotknęły ramy wózka. Bałem się go ruszyć i znalazłem dziurę obok. Udało mi się jakoś bezpiecznie ułożyć. Leżeliśmy obok siebie. Podała mi prawą rękę. Zamknąłem jej dłoń w swojej. Była taka drobna i zimna.
-Opowiedz coś śmiesznego, bo się trzęsiesz ze strachu – wyczuła drżenie mego ciała.
Nie miałem za wiele czasu. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to historia ze studiów. Nie była zbyt subtelna, ale tylko ją w tej chwili, byłem wstanie odtworzyć. Leciało to mniej więcej tak. Wracałem z kumplami po zakrapianej imprezie. Środkiem wrocławskiej ulicy. Nagle nadjechał radiowóz. Największy z moich przyjaciół uciekł na drzewo. Milicyjny pojazd zatrzymał się pod nim i kazali koledze zejść. Wtedy pod ciężarem kumpla złamała się gałąź na której stał. Zaliczając i łamiąc kolejne, zleciał wprost na maskę samochodu. Zsunął się z niej i wylądował na ulicy.
-Żebyś widziała miny tych gliniarzy. Latali wokół leżącego i pytali czy nic mu się nie stało…-mówiłem powoli i mimowolnie zacząłem się uśmiechać.
To było takie dziwne i oderwane od rzeczywistości w której się znajdowałem. I takie głupie w tej chwili. Wstydziłem się za siebie.
-Stało się ?! – przerwała mi słabym głosem.
-Coś Ty, wstał i sobie poszedł. Nawet go nie zatrzymali. Rano jak tylko wytrzeźwiał, pytał cośmy pili, bo go plecy bolą jak cholera – skończyłem i uniosłem głowę.
Zmarszczyła lekko brudne policzki i pokręciła swoją. Nadal się uśmiechała. Patrzyła mi prosto w oczy.
-Dobre… – nie skończyła.
Jej pierś uniosła się ostro w górę i opadła- po raz ostatni. Twarz stężała, źrenice rozszerzyły się i tak zostały. Zgasła. Jej drobna dłoń stygła jeszcze dziesięć minut. Jedynie czego śmierć nie zdołała zniszczy, wymazać i sponiewierać, to był uśmiech na jej twarzy. Odeszła drwiąc z moich zapewnień, że wszystko będzie dobrze. Nie miałem czym przykryć jej lica. Nie chciałem tego robić. Po moich policzkach zaczęły sunąć czarne łzy. Czyjaś dłoń spoczęła na mym ramieniu. Do jaskini wszedł lekarz.
-Już po wszystkim, wychodzimy, to może pierdolnąć! – wydał polecenie.
Pomógł mi się wyczołgać i gdy byliśmy na zewnątrz podał mi piersiówkę.
-Do dna, mamy tego sporo- nakazał.
Pociągnąłem solidnego łyka i żywy ogień zaczął trawić moje gardło i trzewia. Napojem był medyczny spirytus o ohydnym trupim zapachu. Wystarczająco, by stłumić uczucia i zabić wrażliwość. Pewnym ruchem wbiłem przed jaskinią czarną szmatę na drucie. Spojrzawszy na znacznik zorientowałem się, że nie zapytałem jej o imię. Dowiem się z akt…
Potem poszedłem szukać innych.
„na koloni życie płynie,
jak staremu po łysinie ”
Wreszcie pozwolili komisji wypadkowej działać. Powoli próbowałem ogarnąć miejsce zdarzenia. Zidentyfikować kształty i przypisać je do części pociągów. Czasami jeszcze znajdowaliśmy, niczym zaginione puzzle pod wersalką, części podróżujących. Ostrożnie wydobywaliśmy je na światło dzienne i nieśliśmy do lekarzy. Ci starali się dopasować owe klocki, do trupów leżących na folii. Jak nie pasowało, odkładali na bok, na plandekę od wojskowego samochodu. Było tam bardzo dużo niepasujących klocków. Głównie dłonie… Przekazałem kolejną, wraz z uchwytem oderwanym od okna. Nie mogłem rozewrzeć palców. Lekarz również nie dał rady i położył ją na plandece, z kawałkiem metalu – dodatkowym obciążeniem.
-Covalus… -szept kolegi dotarł do mnie, bał się podnieść głos.
-Słucham – zwróciłem się do niego również szeptem.
-Mamy problem z wagonami osobowymi… – przerwał na moment patrząc mi w oczy.
Nie rozumiałem i oczekiwałem dalszego wywodu.
-Liczyłem cztery razy, jest ich tylko dziesięć, a według informacji ze Szczecinka, doczepili za Suką jedenasty, kolonijny. Miały w nim jechać dwie grupy dzieci. W sumie trzydzieści cztery osoby, plus wychowawcy – głos mu się łamał.
-Przelicz jeszcze raz… – naciskałem.
Potem poszedłem za nim. Musiałem mieć pewność. Pierwszy opierał się o wrak SU45. Miałem spisaną „er siódemkę”. Znalazłem numer wagonu na krawędzi poszarpanej ramy. Był drugi w składzie za lokomotywą. Teraz leżał na boku jako pierwszy.
Dlaczego nadal widziałem przed nim, wbity przeze mnie znacznik ? Nie wyciągnęli jej ? TO TERAZ NIE ISTOTNE ! NIE WAŻNE !
Ktoś chwycił mnie za ręce. Zapobiegło to kolejnym ciosom w głowę. Nie czułem bólu, który próbowałem sobie zadać. Blady kolega odczekał chwilę. Nic nie mówił, chociaż sam był na krawędzi. Świadczyły o tym mimowolne ruchy policzków, nieokreślona mimika strachu i rozpaczy. Organizm powoli wysyłały krytyczne ostrzeżenia.
-Jest ich tylko dziesięć – nadal trzymał mnie za ręce.
-Muszę sam sprawdzić- odpowiedziałem twardo.
Potem ruszyłem z nim na kolejny makabryczny spacer.
Trzeci wagon wykreślony. Czwarty mam na liście. Jest i piąty. Szósty, dalej będzie łatwo, bo stoją na torach. Powoli dokładnie. Siódmy, ósmy i dziewiąty z R7. Wreszcie koniec, ostania dwójka w składzie. DZIESIĄTY ! Nie znaleźliśmy pierwszego za lokomotywą, wagonu numer 51 51 18-18 031-1 kolonijnego.
-Nie doczepili, na pewno zapomnieli… – kolega wierzył w to co mówi.
Dziwna nieuzasadniona pewność. Może zbytnia wiara w cud? Nie miałem pojęcia.
-Wpisali w R7, a został w Szczecinku ? – miałem wątpliwości.
Mężczyzna spojrzał na mnie z wyrzutem. Nie chciał tracić nadziei. Cuda się zdarzają !
Odwróciłem się i ruszyłem do stanowiska dowodzenia. Zatrzymałem się przed wojskowym z radiostacją. Było to nasze polowe stanowisko łączności z okolicą.
-Połącz się z centralą, niech zadzwonią na Brzozy- rozkazałem.
Posłuchał… Przekazał dalej polecenie. Wykonali je bez zwłoki.
-Mają odstępowy na linii, niejaki Kowalski. O co mają pytać ? – radiotelegrafista trzymał w reku manipulator.
Odebrałem mu go i powoli, wyraźnie wypowiedziałem prośbę.
-Spytajcie Kowalskiego, czy liczył wagony – miałem nadzieję, że to zrobił.
W głośniku zatrzeszczało i usłyszałem:
-Liczył, Brzozy minęło jedenaście sztuk- odpowiedział ktoś nieznajomy.
-Spytajcie, czy jest pewien ! – rzuciłem do mikrofonu.
-Zrozumiałem, zapytajcie jeszcze raz, czy jest pewien, że pośpieszny prowadził j-e-d-e-n-a-ś-c-i-e wagonów. To bardzo ważne ! – przekazał dalej nieznany mężczyzna.
Na chwilę zapadła cisza. Po chwili znów odezwał się ktoś z tamtej strony.
Wydał wyrok ?
-Powtarzam, jest pewny, iż wagonów było jedenaście.
-Zrozumiałem, bez odbioru – zakończyłem transmisje.
Oddałem radiotelegrafiście manipulator. Podszedł do mnie strażak dowodzący tym piekłem.
-Słyszałem, ale to nie możliwe. My też liczyliśmy, jest ich tylko dziesięć – ostatnie słowo wypowiedział powoli i z dużą dozą emocji.
Stawką tej arytmetyki było trzydziestu czterech kolonistów i ich wychowawcy.
Wagony nie znikają. Oddałbym wszystko, żeby się mylić w tej kwestii.
-Kolonijny wyparował ?!- w to pytanie włożyłem sporą dawkę nagromadzonego napięcia. Skierowałem swoją nienawiść na dowodzącego akcją. Miałem w dupie, że był niewinny. Ktoś musiał oberwać, bym poczuł się choć trochę lepiej. Chciałem bić i miażdżyć, jakby dookoła było mało krwi. Chyba szlag trafił kolejny bezpiecznik w mej głowie. Miałem nadzieję, że nie ostatni.
Strażak, aż się cofnął. Nie spodziewał się takiej furii w głosie. Ja chyba też byłem lekko zdumiony własnym zachowaniem.
Wróciłem do rumowiska. Kolejną godzinę liczyłem wagony osobowe. Wychodziło jak wszystkim – dziesięć.
Pierdolone, niedorzeczne dziesięć ! Myliłem się ? Jak niedorozwinięty debil… dureń, kretyn… dość tego kurwa ! Dość !
Mimowolnie wzrok prześlizgnął się po wejściu do jaskini i znaczniku, który nadal tam sterczał.
ONA CIĄGLE TAM LEŻAŁA !
Chęć mordu wróciła. Przywołałem wściekły strażaka dowódcę.
-Dlaczego ona kurwa jeszcze tam leży !? – nie szeptałem.
-Nie możemy ruszyć wózka, a nie chcemy…
Dalej go nie słuchałem. Połączyłem kropki ! Pierdolone olśnienie w mej zmęczonej głowie. Złowrogi blask, skacząca piłeczka ping-ponga, ROZWIĄZANIE !
-Zamknij się ! – przerwałem mu. Znów chwyciłem poręcz rzeczywistości. Strażak poczerwieniał i zacisnął ręce w pięści. Zauważyłem ten gest ostateczności z jego strony. Wisiało mi, czy dostanę w ryj.
Ja wiedziałem ! Mnie się droga do prawdy objawiła… Mnie !
-Licz wózki ! – szarpnąłem nim gwałtownie.
Zdezorientowany przewrócił się. Nadbiegali jego wściekli koledzy. Uklęknąłem przy nim, a nade mną stanęli mężczyźni w ciasnym kręgu.
-Wagon osobowy ma dwa charakterystyczne wózki, przeliczcie je ! – krzyczałem do leżącego.
On zrozumiał. Wstał i otrzepał się. Jego ludzie oczekiwali rozkazu, by mnie zabić. Zamiast tego padło:
-Słyszeliście, policzcie wózki ! – wskazał na wagon osobowy – takie wózki !
Sam również ruszyłem na kolejny spacer. Musiałem dopilnować, by nie pomylili z węgarkowymi. Poszedłem na koniec i tam rozpocząłem liczenie wózków. Zacząłem je oznaczać kawałkiem tłucznia. Ryłem w farbie, którą były pomalowano, krzyże. Gdy doliczyłem do osiemnastu wiedziałem, że została już mi tylko lokomotywa i wagon, przed nią. Razem dwadzieścia. Na moment zamknąłem oczy. Mocno zacisnąłem powieki. Wierzyłem, że gdy wróci mi wzrok, nie zobaczę już więcej osobowych wózków. Wziąłem głęboki oddech i uniosłem powieki. Chwilę musiałem poczekać… Potem powoli odwróciłem głowę w kierunku wraków spalinowozów.
Jebane dwa ostanie elementy układanki były na widoku, blisko siebie. Pierwszy był tylko ramą pozbawioną osi i mocno wbitą w bok nasypu kolejowego. Drugi, wyrwany z gniazda skrętu, leżał w płytkim rowie, na wysokości ST44. Rama nadal trzymała osie…
Chyba znalazłem kolonistów i ich wychowawców.
Wózków było dwadzieścia dwa, a kolonijnych grup dwie.
Usiadłem, gdyż zrobiło mi się słabo. Moje oczy lustrowały sektor pomiędzy przekrzywionym wagonem osobowym drugiej klasy, a wrakami lokomotyw. Na obszarze około czterech metrów, było dużo sprasowanego metalu. Podszedł do mnie kolega.
-Dwójka… – drżącą rękę skierowałem się na znacznik umarłych, który sam wbiłem.
-To drugi w składzie- kolega posiłkował się R7.
I wszystko stało się jasne. Makabryczne rozwiązanie zagadki znikającego wagonu.
Kolonijny był w miejscu przed którym siedziałem. Zmienił się. Ponad dwudziestometrowy wagon skurczył się do zaledwie czterech metrów. Dlatego uważaliśmy, że zniknął. Fizyka jest niesamowita. Jej prawa, takie proste i okrutne. Oni też tam byli, uczestnicy koloni wracający do domu. Trzydzieści cztery młode osoby, plus wychowawcy dzieliły tą niewielką przestrzeń, ze zmiażdżonym metalem.
-Wózków jest dwadzieścia dwa… – nie widziałem, kiedy stanął nade mną dowodzący akcją.
-Wiem, a tam macie zaginiony kolonijny – obiema rękoma objąłem obszar, przed którym siedziałem
Mężczyzna dowodzący akcją wreszcie pojął. Nie dowierzał.
-Niemożliwe… – kiwał bezradnie głową.
-Zginęli szybko, huk i ciemność… wieczna ciemność… – mamrotałem – Trzydziestu czterech i wychowawcy… – wstałem i odwróciłem się.
Potem zacząłem iść przed siebie. Nikt mnie nie zatrzymywał. Nadal dookoła nie było słychać śpiewu ptaków, ani szumu wiatru.
Kraina umarłych była cicha i taką ją zapamiętałem.
Zmarli pytają.
Szalony skończył swoją opowieść. Skierował swój wzrok prosto w żar ognia. Pusta, poplamiona krwią butelka po piwie, wypadła mu z dłoni. Potoczyła się po spadku w kierunku jeziora. Wszyscy usłyszeli cichy plusk, jak zniknęła pod wodą.
-Co masz w teczce ? – dziewczyna Tomasza pierwsza przerwała ciszę.
Szalony lekko potrząsnął głową. Delikatnie umieścił papierową teczkę na kolanach. Zdjął szarą gumkę zabezpieczającą przed otwarciem.
-Podejdźcie- poprosił.
Mimo obaw spełnili jego prośbę. Otworzył trzymaną na kolanach relikwię. W środku były dwa ogromne zdjęcia. Pierwsze przedstawiało martwą dziewczynkę bez nóg, drugie piękną kobietę ze zmiażdżoną miednicą. Na bladych policzkach kobiety widać było czarne ślady palców.
Jego palców.
-Jezu, po co to trzymasz ? – tym razem Tomasz zadał pytanie.
-Rozmawiam z nimi- odpowiedział mężczyzna i zamknął teczkę.
Potem wstał i odszedł bez słowa pożegnania. Nikt go nie zatrzymywał.
Gdy dotarł do domu w którym mieszkał, teczkę położył na stole. Obok leżały materiały z zamkniętego śledztwa w sprawie katastrofy. Znał te dokumenty na pamięć, ciągle je przeglądał. Dziś nie miał na to siły.
Usiadł i ukrył twarz w dłoniach.
Oni też przyszli, jak co wieczór. Stanęli za jego plecami. Tacy jak ich zapamiętał, podczas wizyty w Krainie Umarłych. Wybrakowani i okaleczeni. Oczekiwali odpowiedzi na proste pytanie:
„Dlaczego to się stało ?”
Mężczyzna nie potrafił wyjaśnić. Zawiódł ich wszystkich. Nie był godzien…
Szepty zmieniały się w ostre karcące tony. Niektórzy z nich zaczynali krzyczeć i dźgać go widmowymi palcami. Pluli mu w twarz i wymierzali razy jego rękoma. Coraz liczniejsze i mocniejsze. Krew popłynęła z rozbitego nosa i warg. Nie przestawali, nigdy nie odpuszczali.
On wziął do ręki leżący na stole nóż i zaczął się okaleczać. Mocno wbijał ostrze w przedramiona.
Ból przerwał katusze. Oni opuścili jego dom. Zostawili go w spokoju. Znów mógł pracować. Półprzytomny sięgnął po akta.
Jeszcze błądził, ale kiedyś to się zmieni. Ostrożnie położył przed sobą raport końcowy. Ten którego był autorem. Dowód jego niekompetencji i wstydu.
„Bezpośrednia przyczyna katastrofy:
– wyjazd pociągu towarowego 381515, z toru nr 3 stacji Czerniejewo, bez zezwolenia na szlak.
Wobec śmierci maszynisty i pomocnika pociągu towarowego 381515, przyczyna pominięcia semafora wyjazdowego E 1/2 wykazującego sygnał Sr1 „Stój” pozostaje nieustalona. Raport komisji wypadkowej nr 23……..2.
POUFNE”
Tak brzmiało epitafium wielu osób, które wyruszyły w drogę pośpiesznym 864228 tamtego dnia.
KONIEC
Wrocław 24.04.2023
przy pisaniu towarzyszył mi utwór “Land of the Dead” zespołu Summoning.