Nie wiem jak długo tu jestem. To nie jest istotne. Klęczę modląc się. Moje spierzchnięte z zimna usta nie wydają dźwięku. Sine wargi pozwalają uchodzić resztką ogrzanego powietrza z płuc. Niczym parowóz.
Od niego w zasadzie ten koszmar się zaczął…
Ten kościół to stara świątynia, zamknięta od dawna. Nikt nie wie dlaczego go zamknęli. Przez ogromne dziury w dachu, na mój kark leje się zimna woda. Nie wiem czy pada, bo boję się otworzyć oczy. Może to wieczorna mgła umiera na przegniłych krokwiach skraplając się? Gdy tu wbiegłem i padłem na kolana przez ołtarzem, zanim spuściłem powieki zdołałem się rozejrzeć. Ostatni widok jaki zapamięta mój chory z szaleństwa i przerażenia mózg to wielki zmurszały krzyż. Figura Chrystusa popękana i sczerniała ze starości. Puste oczy skupione na mnie. Proszę Boga o wybaczenie najgorszego grzechu jaki popełniłem. Grzechu pychy.
W prawej ręce ściskam jego dowód. Żółtą kartkę formatu A4 z czarnym nagłówkiem „Faktura”. W miejscu gdzie normalnie wpisuje się całkowity koszt widnieje wielka starannie wypisana cyfra „1”. Najgorsze jest to, że gdy ją dostałem, było tam napisane „2”. Potem zadzwoniła zapłakana Żona Tomka. Spojrzałem na ten cholerny papier i wtedy na mych oczach wartość się zmieniła. Spadła dokładnie o „1”.
Biegłem… Z początku moim celem był normalny kościół. Gdy się pod nim zatrzymałem zobaczyłem ludzi. Mijały mnie pojedyncze osoby, całe rodziny i grupy. Zmierzali na coroczną pasterkę. Nie chciałem ich krzywdzić. Odwróciłem się i sam nie wiem jak trafiłem do tej ruiny. W dzieciństwie nie miałem odwagi tu wejść.
Jest cicho, słychać krople rozbijające się o resztki posadzki. Łydki smaga zimny przeciąg. Drżę jak osika. Nie wiem czy z zimna, czy ze strachu? Chciałbym, żeby to już się skończyło. -Chcę zapłacić ! – wyszeptałem.
Gdzieś z tyłu skrzypnęły masywne drzwi grając na zardzewiałych zawiasach. Usłyszałem kroki.
Nie śpieszny chód…
Jest coraz bliżej. Składam zmarznięte dłonie razem i mocno zaciskam zamknięte powieki.
Już się nie boję…
Czekam. Jest tuż za mną. Czuję jego zgniły oddech.
Boże wybacz mi.
***
Ta historia zaczęła się na malutkiej stacji Warszowice. Tutaj objąłem skład trzydziestu jeden węglarek wypełnionych czarnym złotem. Z przodu doczepiona była czeska 183 w czerwono – żółtym malowaniu prywatnego przewoźnika Speed Train. Gdy wszedłem do kabiny, wiedziałem że lokomotywa stoczyła ciężki bój docierając tu. Pogoda za przednimi szybami była bezpośrednią tego przyczyną. Zawieszona w powietrzu gęsta mgła i mżący drobny deszcz zmniejszał przyczepność. Do tego dochodziły liście. Pierwszy w tym roku przymrozek, ściął je jeszcze na drzewach. Opadały na potęgę. Ich kolorowy dywan rozpościerał się na szynach. Wyjazd z Pawłowic Górniczych jest ostro pod górę. Niewielu daje radę. Nam też Dyżurny nie dawał większych szans. Na przekór wszystkim zmordowana 183 dobrnęła do Warszowic. Tam obleciała skład i mogła odpocząć. Z przedziału silnikowego buchał gorący oddech. Jego zapach to mieszanina rozgrzanych smarów i palonej gdzie nie gdzie izolacji. Teraz będzie miała łatwiej. Przynajmniej do Zebrzydowic. Znacznie gorzej będzie potem.
Nigdy nie przegrywam. Takie mam życiowe motto. Nie mam zamiaru niczego przeżywać na kolanach. Dam sobie radę i dziś. Na przekór wszystkiemu. Drużyna idąca do domu życzyła nam powodzenia. Tomek kończył próbę uproszczoną. Zgłosiliśmy gotowość. Dyżurny oznajmił, że trochę to potrwa. W strumieniu stało „Cargo” do oblotu w Chybiu, dopiero potem my. Obok nas zaparkował Rail Polska Gagarinem w żółte pasy. Szli od Suszca Kopalni. W Warszowicach został tylko jeden tor na przelot. Ktoś właśnie go dostał. Pojedyncza 181 w pomarańczo-czarnym malowaniu „Lotos – STK” przeturlała się rozpychając mgłę w kierunku Żor.
– 444594/5 luzuj będziemy świecić- poinformował nas Dyżurny.
Zrobiłem to, o co mnie prosił. Syk powietrza uchodzącego z cylindrów do atmosfery rozległ się wokół. Powoli klocki hamulcowe oddalały się od kół. Sprężarka załomotała z tyłu. Była cholernie głośna. Uzupełniała ciśnienie w przewodzie i zbiorniku pomocniczym. Na czterokomorowym semaforze rozbłysła zielona latarnia a pod nią żółta. Delikatnie pchnąłem nastawnik. Zaczęły pracować silniki. 183 zaczęła iść powoli do przodu i rozciągać skład. Przesunąłem jeszcze o kilka pozycji. Wycie silników stało się dominujące. Lekkie szarpnięcie i musiałem sypnąć piachu, by nie rolować. Walczyliśmy z prawami fizyki. Wreszcie obręcze gryzły się mokry metal szyn. Napięcie spadło i całość dostojnie minęła semafor. Obejrzałem się do tyłu. Czerwony blask na ścianach węglarek. Strażnik wygasł za nami. Skład łamał się na rozjazdach. Słowackie węglarki styrane przez czas trzeszczały w proteście. Pantograf zgarniał pierwsze przymarznięte do trakcji krople. Iskrzył przy tym z radości. Zwiększaliśmy szybkość. Nie była ona zawrotna. Miejscami czterdziesta, poprzetykana jak sernik rodzynkami – dwudziestkami. Olbrzymie wychlapy chybotały lokomotywą jak fale kutrem podczas sztormu. Kita za nami wiła się na boki jak pijany wąż. Urok nieremontowanej kopalnianej linii. Wycieraczki nie nadążały ścierać szlamu z szyb. Mimo włączonych grzałek w kabinie było nieprzyjemnie. Tomek zapadł w fotel i drzemał odsypiając szaleństwo służb co dwanaście godzin. Biedak miał ogromne długi i chwytał co popadnie. Nie miałem do chłopaka pretensji. Zawsze radziłem sobie sam. Mnie czuwak nie pozwalał zmrużyć oka. Tarcza ostrzegawcza przed Strumieniem była na zielono. Niestety semafor, który poprzedzała mówił wyraźnie „następny stój”. Jedno pomarańczowe nie było moim ulubionym światłem. -Speed Train bez wyjazdu ! – z radia popłynął damski głos. – Zrozumiałem, bez wyjazdu !” – rozpocząłem hamowanie.
Tor główny był wystarczająco długi, by nie czynić tego gwałtownie. Sprężarka znowu terkotała złośliwie. Zamarliśmy pod biało-czerwonym słupem. -Speed Train trochę to potrwa Cargo się oblatuje…
-Zrozumiałem- odpowiedziałem.
Chybie powinno zmienić nazwę, na „wieczny brak miejsca”. Na skutek zamknięcia w Pszczynie wszystko tu zmieniało kierunek. Korek był przeogromny.
Za oknem pogoda plugawiła czasoprzestrzeń. Gęsta brudna mgła, obrzmiała od zaropiałej smogiem wody spływała w dół. Zielonkawe macki śluzu zwisały z przegniłych na drzewach liści, zardzewiałych daszków semaforów i nieużywanych zwisających smętnie drutów telegraficznych. Ciężkie depresyjne mroczne zwidy dopadały mą duszę. Tomek nadal spał snem sprawiedliwego. Czas mijał jakby szedł przez morze roztopionej smoły. Wreszcie bez ostrzeżenia na strażniku zajaśniała zielona lampa. Automatyka rutyny zluzowała skład i wprawiła go w ruch. Dychawica ostrzeżeń stałych pozwoliła mu przejechać przez stary most za Strumieniem zaledwie 10 km/h. Dalej nie było lepiej. Lewy głęboki łuk zapowiadał niechybnie Chybie. Standardowa procedura wielokrotnego wywoływania przez radio nieobecnej duchem obsady i wjazd w ostatniej chwili-potwierdziły renomę stacji. Zatrzymałem się w peronach przed przejazdem. Obudziłem Tomka. Bez słowa wyskoczył na zewnątrz. Rozpiął oślizgłe kiszki i zdjął omszały sprzęg. Spytał czy zepnę? Potwierdziłem i zgłosiłem się do oblotu. Szlak białych lamp poprowadził mnie przez zwrotnice. Znalazłem się z drugiej strony składu. Dobiłem do zahamowanych węglarek. Wdziałem robocze rękawice i wyszedłem na zewnątrz. Zimny dotyk obudził mnie do reszty. Odebrał marzenia i zmusił do działania. Zarzuciłem sprzęg na hak i próbowałem go skręcić. Słowacka bestia nie chciała iść. Ruda śruba rzymska zdradzała powód tych kłopotów. Kawałkiem tłucznia nałożyłem na nią smaru z tarcz zderzakowych. Po paru próbach w tył i przód poszła. Obłażące kiszki spinałem wielokrotnie. Nie pomagało układanie uszczelek w ich wnętrzu. Nie chciały się zejść. W końcu kopnąłem je ze złością i o dziwo pomogło. Otworzyłem kurki i… Na szczęście powietrze nie uciekało na boki. Wróciłem do loka i uruchomiłem radio. Rozpoczęliśmy próbę uproszczoną. Nie trwało to długo. Tomek wrócił zmoczony i przemarznięty. Zgłosiłem gotowość. O dziwo wyświetli dość szybko. Chybie nie miało czasu na pieszczoty inni czekali. Jak wąż z uszkodzonym błędnikiem cięgle w lewo, zjeżdżaliśmy z toru na tor. Do momentu trafienia na linię do Zebrzydowic. Można było przyśpieszyć. Tomasz modlił się nad grzałką. Pruchna również nie chciała się z nami bratać.
Dostaliśmy przelot. Z boku tulił się znudzony CTL ze 182 na czele. Pewnie leciał na Petrovice. Tam jak zwykle nie było toru. Nigdy chyba nie będzie.
– 444594/5 do Zebrzydowic ! – ryczałem do manipulatora, starając się przekrzyczeć sprężarkę. Bestia rechotała w najlepsze. Jeszcze kilka służb i trzeba będzie trenować język migowy.
Nie odpowiedzieli od razu, tylko wyświetli wjazd.
– 444594/5 do Zebrzydowic ! – powtórzyłem.
-Słucham mechaniku – miękki i stanowczy głos Dyżurnej rozległ się w kabinie.
-My od razu się oblecimy, bo na Cieszyn mamy lecieć – wyjaśniłem.
183 powoli zjeżdżała na bok. Nurkowała wśród stojących mokrych składów. Stalowe ściany wagonów tworzyły depresyjny klaustrofobiczny tunel. Hasler odliczał kolejne metry. Wreszcie zamarliśmy pod strażnikiem na „Stój”.
-Oblecicie się po pośpiesznym, do Cieszyna i tak od razu nie wjedziecie. Czech do osiemnastej ma zamknięcie. Resztę powiem na miejscu, jak Pan z papierami przyjdzie na nastawnię – urwała. Dziwne to było. Nigdy nie trzeba było dreptać na dysponującą. Przyczyna zmiany tego trybu zaczęła mnie intrygować. Wśród szumu radiowych fal wyłapałem pośpiesznego. Bestia była punktualna. Zaraz po nim dostaliśmy Ms2. Obleciałem się dość sprawnie. Dyżurna zdołała mi przypomnieć, że przed zgłoszeniem mam się u niej stawić. Jakieś Cargo na byku zaczęło pełznąć do Marklowic. Ci to zawsze muszą być uprzywilejowani. Narodowy przewoźnik.
Tomuś dygocąc wypisywał kolejną kartę próby. Długopis znaczył papier niebieskimi kroplami rozpuszczonego w szlamie tuszu. Co rusz z ust mojego rewidenta padały inwektywy ciężkiego rodzaju. Zabrałem to co wypisał i schowawszy wymoczone papiery za pazuchą zszedłem z loka. Nastawnia była nieopodal. Powietrze można było kroić tępym nożem. Miałem nadzieję, że nikt nie będzie ruszał. W tym syfie nic nie było widać. Po schodach wspiąłem się na górę. Drzwi były uchylone. Blondynka pod czterdziestkę pokazała miejsce składowania dokumentów. Nawet na te zmokłe kluski nie spojrzała. W mdłym świetle starej lampy z czterdziesto watową żarówką przyjrzałem się Dyżurnej. Ząb czasu odcisnął na niej swój stempel. Kiedyś musiała być olśniewająco piękną kobietą. Dziś blask został stłumiony, ale pozostały miłe rysy twarzy. Budziła sympatię i poważanie. Nawet u takich buców jak ja. Kazała mi usiąść. W międzyczasie narodowy przewoźnik alarmował przez radio, że nie da rady podjechać do Marklowic i prosi o zgodę na powrót. Liście i plugawa aura robiły swoje. W duchu się śmiałem. Debil powinien próbować, a nie poddawać się za pierwszym razem. Takich teraz mamy maszynistów. Miękkie kolana i brak stalowych kul tam, gdzie ma je Chuck Norris. Dostał zgodę na powrót do stacji. Mój uśmiech na twarzy zaczął drażnić Dyżurną. Kazała mi jeszcze raz rozejrzeć się dookoła. Potem widząc moje narastające zdziwienie jej zachowaniem wyjaśniła:
-Jest czas „Ponurego Wojciecha” nikt przy zdrowych zmysłach nie zaryzykuje.
Nie mogłem uwierzyć w to co słyszę. Jeżeli ktoś tu miał pomieszane w głowie, to na pewno nie ja. Z grzeczności postanowiłem nie komentować. Za tę postawę zostałem nagrodzony taką oto opowieścią. Gdybym wtedy zrozumiał. Niestety wrodzona chora fobia przegrywania spowodowała, że zlekceważyłem słowa tej kobiety. A chciała dobrze, zresztą sami posłuchajcie.
***
Kiedyś z Zebrzydowic odchodziła jeszcze jedna linia. Prowadziła do Jastrzębia Zdroju. Tam mieszkał maszynista Wojciech „Ponury”. Nikt nie spamiętał jego nazwiska, ale charakter. A ten był niezwykle trudny. Masywną sylwetkę mężczyzny uzupełniał smutny wyraz twarzy. Nikt nigdy nie przyłapał Wojciecha na uśmiechaniu się. Mówiono, że ma problemy i walczy wewnętrznymi demonami. Gadali tak po cichu, gdyż bali się spojrzeć mu w oczy. Tak naprawdę plotka napędzała się sama i spowodowała nadanie przydomka „Ponury” przez lokalną gawiedź. Maszynista Wojciech prowadził ostanie „stokery” na Zebrzydowickiej stacji. Amerykany Ty 246 po elektryfikacji większości linii skierowano do zadań pomocniczych. Trumany służyły jako popych przy trudnościach na kierunku do Cieszyna. Czasami powierzano im rozrząd na stacji. A po jego wygaśnięciu manewry. W czasach umierania pary, drzemał potężny pod nastawnią oczekując na rozkaz. Gdy go otrzymał ruszał z furią i wypychał skład do samej granicy lub Czeskiego Cieszyna. Tak jak wspomniałem Wojciech pochodził z Jastrzębia Zdrój. Dojeżdżał lokalnym pociągiem do Zebrzydowic, gdzie miał służby. I pewnie trwało, by to do samej emerytury, gdyby nie ów feralny dzień. Najpierw powiedzieli mu, że uziemiają maszynę. Podgotował się chłop i prawie Naczelnika z biurkiem przez okno wyrzucił. Jakoś go ugłaskali i popołudniu drzemał wraz z parowozem pod nastawnią. Wtedy zobaczył drezynę jak podjeżdża na wyjazdowy do Jastrzębia i wbija weń D1. Spytał wychylając się z budki co oni czynią. Dostał odpowiedź, że zamknęli linię. Ledwie zjechali, poprosił o drogę do owej tarczy. Tłumaczył, że musi ulżyć maszynie, bo za dużo pary się narobiło. Dyżurna drogę ułożyła. Wtedy to parowóz rzygnął z komina czarną wydzieliną. Zarysował szyny kołami i spiął się do biegu. Uderzył czołownicą w tarczę zatrzymania i zniknął za zakrętem. Zanim opadło zdumienie i wysłano drezynę na poszukiwania upłynęło trochę czasu. Teraz najdziwniejsze. Maszyny wraz z maszynistą nigdy nie odnaleziono. Wszyscy szukali, wojsko i milicja- nadaremnie. Sprawę zamknięto urzędowo. Ale ona sama ani myślała się zamknąć. Swoje karty księga zmarłych otworzyła jesienią. Do Czeskiego Cieszyna nie mógł podjechać skład z talbotami. Maszynista przez radio wyzywał wszystkich na około. Dyżurna nie mogła się z nim dogadać. Nagle usłyszała basowy ryk. Znała ten dźwięk na pamięć. Wyła syrena Ty246. Zmrożona ze strachu zobaczyła jak nagle na rozebranym kikucie do Jastrzębia pojawia się łuna ognia. Gdy płomienie rozwarły swe demoniczne wrota zza nich wyjechał parowóz prowadzony przez „Ponurego” Wojciecha. Nie wyglądał jak dawniej. Przez wygryzione rdzawymi zębami dziury w otulinie buchał żywy ogień. Koła skrzypiały niemiłosiernie, a z panewek leciał dym. W oknie po prawej stronie zobaczyła „Ponurego”. Patrzał tępo przed siebie, w paliczkach bez skory ściskał spuchniętą z rdzy rączkę przepustnicy. Stoker jak oszalały ładował widmowy węgiel. Maszyna zniknęła za łukiem w kierunku Marklowic. Naraz na radiu rozległ się głos zdumionego maszynisty feralnego składu, który utknął. Powtarzał w kółko jakieś szalone wizje i śmiał się jak opętany, że sam szatan go pcha. Jak tylko odzyskał władzę w kołach i mógł o własnych siłach iść ku przeznaczeniu Ty246 zniknął. Zawył po raz ostatni syreną i… rozpłynął się w powietrzu. Odtąd zawsze gdy słyszymy syrenę, nikt nie ryzykuje bo…
***
Nie pozwoliłem jej skończyć. Większej bzdury w życiu nie słyszałem. Machnąłem tylko ręką i szybko opuściłem nastawnię. Dodałem na koniec, że zgłaszam gotowość i mam zamiar dojechać do stacji Czeski Cieszyn Towarowy. Nie słuchałem co mi ma jeszcze do powiedzenia. Nie lubię ludzi obłąkanych. Sygnał podała jak się zamknięcie skończyło. Spiąłem 183 i powoli rozciągałem skład. Miałem ponad 2500 ton na haku i węglarki w niezbyt dobrym stanie technicznym. Zbytnia fantazja mogłaby się skończyć rozerwaniem składu. Powoli zaczynaliśmy się toczyć. Niewiele było widać. Cholerna aura nie odpuszczała. Maź oklejała szyby i wycieraczki musiały walczyć. Tomek próbował coś mówić, ale go uciszyłem. Pewnie się nasłuchał też tych bzdur od innych przez radio. Dzisiejsi mechanicy to beksy i wystarczy, że trochę popada i srają w majty. Pokażemy im jak się jeździ. Choćbym miał zdechnąć. Uderzyłem pięścią w pulpit, gdzieś wewnątrz narastał we mnie gniew. Skład na początek szedł po łuku w prawo. Kitę było czasami widać w lusterku jako czarną niewyraźną szramę na horyzoncie. Rozpędzałem się do drogowej pięćdziesiątki. Potem zluzowałem. Skład szedł siłą bezwładności. Mokre spróchniałe podkłady ledwie trzymały stalowe prowadnice. Pływaliśmy na boki, aż trzeba było się zapierać nogami w podłogę. Biały W8 i niebieski We1 ukazały się z prawej strony. W słabym świetle reflektorów zwiastowały kłopoty. Szczególnie, że zaraz miało zacząć się wzniesienie. Delikatnie zaczynałem wytracać prędkość. Mimowolnie starałem się jechać nad kreskę. Tak, aby dać sobie fory. Przed sierżantem miałem prawie przepisową. Pozostało jeszcze czekać na We2 i opuścić patyki. Tak zrobiłem. Szybkość spadała zatrważająco. We 3 zezwalający na podniesienie patyków był irracjonalnie daleko. Przynajmniej mi się tak wydawało. Kiedy go minąłem miałem zaledwie 10 km/h na haslerze. Oznaczało to kłopoty. Voltomierz ruszył ku gorze, meldując, że ślizg dotknął drutu jezdnego. Życiodajny prąd zaczął znów płynąć. Podsypałem piachu i pchnąłem nastawnik do przodu. Niewiele, bo bałem się rolowania i wybicia nadmiarowego. Prędkość nie chciała rosnąć. Znowu piasecznica i kolejna pozycja do góry. Voltomierz zaczął oscylować w dozwolonych granicach. Hasler na złość zaczął spadać- 9… 8… Piach i znów kilka pozycji do góry. Lokomotywa wpadła w wibracje. Była bliska rolowania. Poczuliśmy swąd palonej farby i dotarły do nas fale ciepłego powietrza z dachu. Tomek wyszeptał ostrzeżenie zawierające się w jednym słowie – opory. Hasler zatrzymał się na 6 km/h. Bałem się przejść na następną pozycję. Było zbyt mokro i ślisko. Pieprzone liście tworzyły brązowy smar zmniejszający przyczepność. A do końca wzniesienia było jeszcze daleko. Moja pycha zaćmiła mi umysł. W myślach przeklinałem i prosiłem wszystkich, by nie pozwolili mi przegrać. Nie pamiętam, czy był wśród nich Bóg. Prędkość zaczęła maleć 5… 4… 3 km/h. Dałem znów o pozycję. Smród spalenizny stał się bardzo intensywny. Ryknąłem głośno, że nie mogę przegrać. Tomek cofnął się przerażony. Wtedy usłyszeliśmy syrenę rodem z dna piekła. Przeciągły ponury gwizd rozlegający się w pustej i mrocznej okolicy. Otworzyłem okno i wtedy go zobaczyłem. Mimo nieprzejrzystości powietrza jego sylwetka zdawała się przeczyć wszelkim prawom fizyki i była wyraźnie widoczna. Czarna masywna, poprzetykana rdzawymi wrzodami. W dziurach otuliny szalał ogień strzelając wysoko w górę i na boki. Z komina szedł gęsty czarny dym. Maszynisty nie widziałem, lecz czułem jego wzrok. Pusty i przerażający. Szedł szybko i zbliżał się do naszych końcówek. Nie wiem czy hamował, ale uderzył z wielką wściekłą siła w nasz skład. Poleciałem do tyłu, a z pulpitu pospadały przedmioty. Węglarki znów trzeszczały na znak protestu. Prędkość zaczęła powoli wracać do normy. Zmniejszyłem nieco napięcie i smród przegrzanych elektrycznych bebechów zniknął. Tomek siedział skulony i mamrotał coś pod nosem. Może się modlił? Wzniesienie się skończyło, byliśmy na szczycie. Dalsza pomoc nie była potrzebna. Dałem cztery krótkie syreną – „Popychanie nie potrzebne”. Zakładałem, że ten demon radia nie ma. Odpowiedział mi przeciągłym wyciem. Wyjrzałem przez okno i nie zobaczyłem już nic… Przez radio wywołałem Marklowice. Zgłosiła się Dyżurna. Potwierdziła wolną. Czech czekał na nasz skład.
***
Zapomniałem o tym zdarzeniu. Wydawało się złym snem. Do momentu, aż zajrzałem do skrzynki. Leżała tam pojedyncza biała koperta. Wziąłem ją do domu i otworzyłem. W środku był wypisany, na starej maszynie do pisania, dokument. Na samej górze widniał nagłówek „Faktura”. Potem wyszczególniony rodzaj usługi – „ popychanie składu nr 444594/5 do stacji Cieszyn Marklowice”. Podano datę i czas. Nie było nazwy firmy tylko posumowanie „do zapłaty”. Tam w miejscu wystukanych kropek, ktoś dopisał starannie piórem cyfrę „2”. Faktura nie miała podpisu. Cisnąłem ją na półkę a me ciało przeszedł dreszcz. Jeszcze nie wiedziałem, że najgorsze przede mną.
KONIEC
Wrocław 14-12-2015r.
0 Comments