Jednostajny huk spowodował, że odpłynęły sny. W sumie nie żałowałem. Dość miałem koszmarów. Otworzyłem oczy. Malutki pokój na poddaszu był ciemny. Grube zasłony nie przepuszczały światła przez niewielkie okno. Rozpoznałem przyczynę porannego rumoru. Deszcz wspomagany wiatrem starał się rozwalić dach budynku. Wysunąłem nogę spod kołdry i zaraz ją schowałem. Otoczenie było za zimne. Odwróciłem głowę w kierunku elektronicznego budzika. Wielkie zielone cyfry mówiły, że pogoda skradła mi przynajmniej godzinę. W myślach padł wyraźny rozkaz – „Dawaj Żołnierzu czas rozpocząć walkę !” Odrzuciłem kołdrę i moje usta skomentowały ten czyn paroma wulgaryzmami. Znalazłem plastikowe klapki z „biedry” i podszedłem do okna. Szybkim ruchem przesunąłem ciężką storę. Mimowolnie spojrzałem w róg okna, gdzie tłusty wielki czarny pająk poruszył się zaniepokojony. Nie trwało to jednak długo i po chwili zamarł na swojej pajęczynie. Za oknem ściana wody i silny wiatr siały demolkę w otoczeniu. Drzewa traciły liście, niekiedy wraz z gałęziami. Strugi dzikiej cieczy spływały między szynami w różnych kierunkach. Stacja dostawała baty.
Rozmasowałem bolącą szyję i zszedłem do łazienki na półpiętrze. Zimna woda nie ułatwiała toalety, ale przywykłem. W piecu napalę jak dojdę do siebie, a ciepłą kąpiel wezmę wieczorem. Wróciłem do pokoju i wdziałem czyste, aczkolwiek nieco wilgotne ubranie. Kolejna czynność to piec. Aby się do niego dostać trzeba było zejść na sam dół. Drewniane schody skrzypiały pod moimi stopami. Starałem się czynić jak najmniej hałasu, gdyż nie mieszkałem sam. W pokoju na półpiętrze egzystował emerytowany Dyżurny Ruchu Maciej. Lubił on pospać nieco dłużej. Parter zajmowała wielka kuchnia ze starym żeliwnym piecem. Było to jedyne źródło ciepła w tym budynku. Do kuchni przylegała równie leciwa nastawnia z mechanicznymi urządzeniami zabezpieczenia ruchu. Stacja Kartuzy czynna była od 8.00 do 18.00 w dni robocze i sobotę. W jej skład wchodził tor główny z jednym peronem i dwa boczne. Dziś Kartuzy były końcową stacją na linii z Ostródy, lecz nie zawsze tak bywało. Kiedyś pociągi docierały nieco dalej do Jagienki, malutkiej wsi z tartakiem tuż przy granicy z Rosją. Niestety koniunktura na drewno się skończyła i linia powoli zarastała. Pociągi kończyły bieg w Kartuzach. Nie było ich wiele. Trzy osobowe i jeden towarowy w dni robocze, oraz zdawczy w sobotę. Zabierał wagony pozostawione w piątek. Pociągi towarowe obsługiwały dogorywający tartak w Kartuzach i zabierały surowe nieprzerobione drewno z ładowni. Wszystko odbywało się na torze nr 3. Brutta były małe, dwa kryte do tartaku i sześć węglarek pod ładownię. Osobowy to pojedynczy szynobus zatrzymujący się przy peronie.
Uchyliłem drzwi popielnika i zacząłem go oczyszczać. Ciężki czarny gruz zawierał odrobinę ciepła. Przyjemnie masowało nadgarstki. Blaszane wiadro było prawie pełne szlaki, miałem nadzieję, że przyjmie resztki węgla z górnej komory. Normalnie to bym je wywalił na zewnątrz, ale pogoda nie nastrajała na wycieczki. Na szczęście wszystko się zmieściło i można było załadować węgiel i rozpałkę. Chwilę trwało zanim wszechobecna wilgoć pozwoliła płomieniom strawić starą gazetę. Powoli zajęło się drewno i gruby węgiel. Żeliwna płyta zaprotestowała i zaczęła prężyć się pod wpływem ciepła. Wkrótce poczerwienieje ze wstydu. Chwyciłem metalowy czajnik z pokrywką. Do obitego zlewu wylałem jego zawartość i napełniłem świeżą wodą. Ustawiłem na płycie i przygotowałem kubek z kawą. Z chlebaka wyjąłem bochenek o ciemnej karnacji. Zębaty nóż z trudem zagłębiał się w jego grubą i chrupiącą skórę. Zawsze taka była, mimo wody w powietrzu. Tajemniczy przepis miejscowego piekarza. Dwie pajdy wylądowały na talerzu, okrasiłem je smalcem z cebulką. Czajnik zaczął się niepokoić a jego pokrywka skakać. Wlałem wrzątek do kubka z kawą i po pomieszczeniu rozszedł się przyjemny zapach. Usiadłem do samotnego śniadania. Zegarek wskazywał szóstą piętnaście. Gorąca kawa podrażniła moje wrzody żołądka i przypomniała o tabletkach. Musiałem znowu wrócić do pokoju. Na szczęście udało mi się to zrobić cicho, Maciej nadal spał. Skończywszy jeść zmyłem talerz i przysunąłem się do pieca. Mocna kawa nie pozwalała na drzemkę. Rozkoszowałem się ciepłem i spoglądałem za okno.
Pogoda powoli stabilizowała się. Deszcz z wiatrem odchodziły szaleć gdzie indziej. Słońce próbowało przebić się ponad horyzontem i podgrzewało listopadową atmosferę. Pierwsze pasma porannej mgły zaczęły myszkować wśród mokrych stacyjnych paproci. Termometr nie chciał dać więcej niż dziesięć stopni. Zaczekałem, aż deszcz zupełnie sobie odpuści i wyszedłem na zewnątrz. Mimo grubego służbowego płaszcza nieprzyjemny chłodny dotyk muskał mi pierś. Ubrałem pomarańczową kamizelkę i ruszyłem na obchód stacji. Na pierwszy ogień poszła głowica od strony Ostródy. Zanim do niej doszedłem musiałem usnąć z torowiska kilka sporych gałęzi. To samo musiałem zrobić z pędniami. Na szczęście żadna nie uległa zerwaniu. Semafory nie ucierpiały. Pomimo dziennych godzin otwarcia stacji, musiały być oświetlone od godzin popołudniowych. Stacja położona jest w głębokim lesie i zmrok zapada tutaj nadzwyczaj szybko. Podszedłem do wyjazdowego z jedynki i chwyciłem za korbę wyciągu latarniowego. Nie wypuszczając jej z dłoni zwolniłem zapadkę zabezpieczającą i powoli sprowadziłem latarnie na dół. Potem podszedłem do drugiego strażnika. Wszędzie te same czynności. Na szczęście pomimo że korby były mokre, żadna nie wysunęła mi się z dłoni. Wjazdowy też ocalał, a walczył ostro. Świadczyły o tym liczne olchowe liście poprzylepiane do ramienia. Pozostało mi sprawdzić tarczę i przejść na drugą głowicę. Na szczęście żywioł też ją oszczędził – mogłem wracać.
Druga głowica służyła tylko pociągom towarowym, a konkretnie ich koniom. Urwana od składu lokomotywa musiała jakoś skład oblecieć. Strażnicy byli unieważnieni. Smutne poopuszczane ramiona rdzewiały na potęgę. Minąłem ich i skupiłem się na torach. Zaraz za rozjazdami dostrzegłem kłopoty. Spora sosna skapitulowała i runęła tarasując tor za ostatnią zwrotnicą. Poszedłem do drzewa i próbowałem je poruszyć. Mimo ponawianych wysiłków ani drgnęło. Spojrzałem na zegarek, była siódma. Osobowy wyruszał z Ostródy za trzydzieści minut. Nie zdążę pozbyć się kłopotu do tego czasu. Na szczęście szynobus nie korzystał z tej głowicy. Lekko się zmachałem i musiałem odpocząć. Przysiadłem na powalonej sośnie i ciężko oddychałem. Od strony Jagienki w gąszczu krzaków zalśniło mdłe światło. Ktoś szedł po nieczynnych torach. Byłem tu od niedawna i musiałem zaakceptować tutejsze zasady. Pierwsza z nich była uniwersalna i brzmiała – „nie interesuj się a pożyjesz dłużej”. Bliskość rosyjskiej granicy, nieprzeniknione lasy i morowe powietrze rodziło pokusy ciemnych interesów i miejscowych tajemnic. Nie należało ich zgłębiać. Zbyt wielu ludzi próbujących to czynić znikało bez śladu.
Światełko zbliżało się nieubłaganie. Ostatnia warstwa krzaków ustąpiła rozgarnięta silnym ruchem dłoni. Przede mną stanął człowiek ze zniczem w ręku. Był cały przemoczony. Twarz skrywała gęsta broda, w lewej dłoni trzymał spory kij a w prawej cmentarną lampkę koloru czerwonego. Obejmująca świeczkę dłoń drżała z zimna a mocny płomień powtarzał jej ruchy. Z metalowej przykrywki snuły się pasemka dymu. Człowiek z lasu stanął naprzeciw mnie i zaczął się przyglądać. Uniosłem dłoń w geście przywitania, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Gdzieś z dołu nasypu dobiegł mnie dźwięk silnika. Człowiek ze zniczem odwrócił się szybko i odszedł w olchową gęstwinę w kierunku Jagienki. Pojazd który go wystraszył zbliżał się. Przez nasyp prowadziła dzika droga używana przez miejscowych. Na niej zobaczyłem sprawcę hałasu, ogromny czarny kład z napisem „Straż Graniczna”.
Wiedziałem, że nie będzie miło. Od samego początku ta służba nie przypadła mi do gustu. Kłada prowadziła funkcjonariuszka Marysia. Wysportowana kobieta koło trzydziestki, ze strasznie wrednym charakterem. Wielu facetów, gdyby tylko mogło zrobiłoby jej krzywdę, a kobiety na żywca wydrapały oczy. Ja również. Zatrzymała pojazd na środku torów. Zeskoczyła z niego i szybkim ruchem przesunęła pistolet maszynowy PM-84 Glauberyt z pleców do przodu tak, że lufa mierzyła we mnie. Jakby na pokaz odpięła zabezpieczenie kabury, w której tkwił paralizator.
– Wycieczki sobie urządzasz Covalus ? – zadała pytanie cedząc przez zęby.
– Obchód stacji robię… – odpowiedziałem.
– Dokument tożsamości masz przy sobie ? – nie ustępowała.
Ja, nie miałem ochoty na te zaczepki. Pojedynki słowne też mi nie wychodziły.
-Nie wygłupiaj się – rozłożyłem ręce.
Była cholernie szybka. Nie wiem kiedy krótka pałka znalazła się w jej dłoni. Oberwałem w udo.
Piekielny ból spowodował, że ukląkłem na mokrej ziemi. Funkcjonariusz pochyliła się nade mną.
Do mych nozdrzy doszedł nieprzyjemny zapach oddechu palacza a uszu kazanie.
– To jest strefa nadgraniczna przybłędo, zapamiętaj sobie tą lekcję. Dowód masz mieć przy dupie, rozumiemy się ?! – przypominała starego węża.
-Tak – burknąłem
-My tu nie lubimy takich jak ty, przychodzących z znikąd. Jak nie będziesz grzeczny skończysz jak inni…
-Kup sobie tik-taki – przerwałem konwersacje.
Oberwałem w drugie udo. Zaryłem twarzą w ziemię. Radio u pasa funkcjonariuszki zaskrzypiało, odeszła ode mnie i odpaliła kłada. Usadowiła się na nim. Wstałem rozmasowując skatowane nogi. Po raz ostatni spojrzała na mnie i uśmiechnęła się. -Pamiętaj o dowodzie ! – krzyknęła.
Zjechała szybko w dół i zniknęła.
-Też Cię kocham – podsumowałem całą sytuację.
Drzewo na razie nie stanowiło problemu. Maciej miał piłę motorową, która powinna problem rozwiązać. Trzeba będzie tylko zadzwonić do leśniczego Kołodki, aby kwity na sosnę wystawił.
Kiedy wszedłem do kuchni za stołem już siedział Maciej. Z początku jego lico się rozpromieniło na mój widok. Dopiero jak przyjrzał mi się dokładnie, uśmiech zamarł a na twarzy pojawiło się zaniepokojenie. Służbowy płaszcz był brudny od błota, czapka pognieciona a spodnie przypominały rozjechaną wiejską drogę po deszczu. -Co się stało?! – spytał Maciej.
-Miałem randkę z Maryśką – wyjaśniłem.
Maciej uderzył pięścią w stół.
-Kiedyś się doigra…, idź się przebierz. Ciuchy daj tu, dziś przychodzi Kowalska to nas opierze-wskazał blaszaną miednicę.
Szybko zmieniłem odzież. Zanim udałem się do pomieszczenia nastawni zagadnąłem jeszcze raz Macieja.
-Widziałem dziś człowieka ze zniczem. O co chodzi?
Maciej nie był skory do wyjaśnień. Naszą rozmowę przerwał telefon. Spojrzałem na zegarek, była za pięć ósma, pora otworzyć stację. Podniosłem słuchawkę. -Ostróda, Nowak, słuchajcie wyprawiam szynobus.
-Covalus, uważajcie na drzewa, wiało trochę. Szlak pusty.
-Pójdzie wolniej, nie mam drezyny by przed nim puścić. Najwyżej się spóźni.
Połączenie się urwało. Ruch na odcinku Ostróda – Kartuzy odbywał się jak za starych dobrych czasów – na telefon. Szynobus pokonywał odcinek pomiędzy stacjami w około trzydzieści minut. Po drodze stawał na dwóch przystankach – Sinobrody i Zamienniki. Otworzyłem książkę zapowiadawczą wpisałem dzisiejszą datę i w tym momencie zadzwonił telefon. -Ostróda, 90741 opuścił stację o 8.00.
-Przyjąłem 90741 opuścił stację o 8.00. Szlak zajęty.
Odłożyłem słuchawkę na widełki i uruchomiłem radio. Szynobus powinien mnie wywołać jak minie Zamienniki. Na razie na kanale 5 panowała głucha cisza. Uzupełniłem książkę zapowiadawczą o numer pociągu i godzinę odjazdu z Ostródy. Sprawdziłem ustawienie rozjazdów. Wszystko było w porządku pozostawało czekać. Ktoś załomotał do drzwi. Maciej ruszył swoje stare kości i otworzył. Usłyszałem głos Kowalskiej. Kobiecina czuła jakąś mięte do emeryta, bowiem pranie robiła z czystej przyjemności. Tutejsze układy mnie zadziwiały. Nie przeszkadzałem w ich wzajemnych spotkaniach. Zresztą one trwały dłużej niż mój pobyt tutaj. Radio zaczęło wydawać z siebie przerywane szumy i trzaski. Ktoś usiłował zakomunikować swoją obecność. Na razie jeszcze był za daleko. Usiadłem na wytartym zydlu i czekałem, aż podjedzie bliżej. Dziś z uwagi na możliwość spotkania drzewa na torach trwało to nieco dłużej. Wreszcie z głośnika radiotelefonu doszła do mych uszu zrozumiała fraza. -90741 do Kartuz !
-Kartuzy do 90741 – odezwałem się.
-Jesteśmy na podejściu, szlak czysty…
-Zrozumiałem, robię wam wjazd – mimowolnie spojrzałem na zegar wiszący na ścianie.
Mieli sześć minut spóźnienia. Na peronie czekało już kilka zniecierpliwionych postaci. Sięgnąłem po dźwignię nastawczą semafora i mocno się zaparłem. Nacisnąłem zapadkę odblokowującą i pociągnąłem całość w dół. Wymagało to nieco siły. Spojrzałem w okrągłe okienko zielonego powtarzacza A1/2. Miniaturowe ramię semafora przyjęło pozycję 45º. Byłem pewien, że wszystko działa. Wkrótce szynobus z długim piskiem wyhamował przy krawędzi peronu. Opuściłem ramię semafora. Kartuzy nigdy nie dorobiły się sprzęgieł. Wybrałem Ostrołękę. Zgłosili się po dłuższej chwili.
-Covalus, 90741 wjechał o 8.41, szlak wolny.
-Nowak, 90741 wjechał o 8.41 szlak wolny.
Zrobiłem adnotację w książce i wyszedłem do drużyny szynobusu.
-Panie Dyżurny my zaraz będziemy gotowi, odjedziemy o czasie – zakomunikował Kierownik. Była 8.47. Odjazd planowy miał być o 8.50. W plastikowym pudle siedzieli już pasażerowie. Silnik pyrkotał miarowo. Mogło się udać.
-Idę robić wam drogę – wskazałem na nastawnię.
Wywołałem Ostródę i dopełniłem formalności. Potem uniosłem ramię semafora B. Nie zdążyłem się obrócić jak rozległ się pisk zamykanych drzwi w pojeździe. Odjechali o czasie. Musiałem odczekać trzydzieści minut aż zwolnią szlak i do dwunastej mieliśmy spokój. Pozostała tylko kwestia drzewa.
Wróciłem do kuchni. Kowalska już się zmyła wraz wielką miednicą. Maciej czytał przyniesioną przez nią gazetę.
-Idę pociąć sosnę z torów. Dasz znać leśniczemu, żeby z tyłka nie strzelał? – przerwałem mu lekturę.
-Jasne, załatwię to. Stihla masz w piwnicy, łańcuch musisz naostrzyć i naciągnąć. Paliwo niebieski kanister na górnej półce. Weź wózek z przybudówki – dyrygował Maciej. Przyłożyłem rękę do czapki w udawanym salucie.
-Tak jest Panie Generale, wezmę też dowód. Maryśka lubi wracać – poklepałem się po bolących nogach.
-Uważaj na nią – Maciej mówił poważnie.
-Jasne… – zbierałem się do wyjścia, gdy nagle mi się przypomniało spotkanie z rana – człowiek ze zniczem !?
Maciej wyraźnie usiłował mnie zbyć. Nie miałem za wiele czasu, więc na razie machnąłem ręką.
-Nie wymigasz się – pogroziłem palcem i wyszedłem na korytarz.
Po powrocie do swojego pokoju usiadłem na łóżku. Mimowolnie i ostrożnie sięgnąłem pod nie. Płaska skórzana walizeczka jeszcze tam była. Przyklejona taśmą pakowniczą do sprężyn. Uspokoiłem się i wstałem. W szufladzie szafki znalazłem dowód osobisty. Odruchowo spojrzałem na plastikowy dokument. Szeptem powtórzyłem dane – tak na wszelki wypadek. Schowałem go do wewnętrznej kieszeni. Palił jak rozgrzane żelazo. Od czasu tamtej nocy, czasami zapominałem.
W piwnicy Macieja było wszystko pięknie poukładane. Szybko odnalazłem pomarańczowe narzędzie i niebieski kanister z paliwem. Gorzej było z pilnikiem do ostrzenia łańcucha, ale w końcu udało mi się go zlokalizować. Wydostawszy się na powierzchnię zapakowałem wszystko do wózka i ciągnąc go za sobą wróciłem do nieszczęsnego drzewa. Zatankowałem piłę i poprawiłem stan zębów oraz naciąg łańcucha. Szarpnąłem rozrusznikiem i kilkukrotnie zwiększyłem obroty. Wszystko grało. Zacząłem ciąć. Szło opornie, drzewo było świeże i łańcuch szybko się tępił. Po załadowaniu do wózka dwóch pierwszych kawałków musiałem go znowu ostrzyć. W trakcie tej czynności znów ujrzałem człowieka ze zniczem. Stał na skraju zielonej dżungli i przyglądał mi się. Chciałem przywołać go ręką, ale nie reagował. Po prostu patrzył z bezpiecznej odległości. Podobnie jak rano dźwięk silnika go spłoszył. Tym razem był to land rover leśniczego Kołodki. Przaśny i wąsaty władca tutejszego lasu z dwururką przewieszoną przez ramię zilustrował miejsce kaźni sosny.
-Witajcie Covalusie – wyciągnął do mnie rękę.
-Witajcie – pracownik lasów państwowych miał niezwykle silny uścisk dłoni.
-Widzę, że się męczycie…
-Ano, lekko nie jest -wzruszyłem ramionami.
-Wszystkiego wziąć nie możecie, przymknę oko na to co na wózku- leśniczy przyjrzał się zawartości mojej dwukołówki.
-Pasuje – poszedłem na ugodę.
-Resztę zrzucimy na bok, mam wyciągarkę w aucie…
To mi pasowało. Leśniczy podjechał terenówką i oplótł stalową liną jedną z dwóch połówek leżącego drzewa. Uruchomił wyciągarkę i przesunął sosnę na skraj nasypu. Odpiął linę i oboje pchnęliśmy ją w dół. Zjechała po mokrych liściach i utknęła w podmokłej glebie. To samo zrobiliśmy z drugą częścią.
– I po krzyku… – Kołodka zatarł ręce.
Rzeczywiście, tory były wolne. Przynajmniej do zielonej granicy z której wyszedł człowiek ze zniczem w ręce. Leśniczy wsiadł do auta i zaczął nawracać na wąskim nasypie.
-Nie lepiej zjechać i znaleźć szersze miejsce ? – spytałem podchodząc do terenówki. Kołodko przerwał na moment i się uśmiechnął
-Widać, żeś nie stąd. Ta droga urywa się nagle po drugiej stronie. Prowadzi donikąd. – Wskazał na trakt w kierunku Jagienki – po obu jej stronach króluje bagno. Głębokie, że nikogo nie oszczędzi. Zauważyłeś że nie ma tu dużej zwierzyny? Dzika, jelenia ? – zawiesił na chwilę monolog. -Rzeczywiście, nie widziałem – przyznałem mu rację.
-Wszystko, co cięższe od myszy tonie. Ludzie też. Jedyną drogą do Jagienki jest ten nasyp. Zresztą w samej Jagience też już nikogo nie ma. Domy stoją, ale ludzi brak. Straszne miejsce. Dalej już tylko granica i ruskie. Ale nawet tam nikt się nie zapuszcza. Jeden zły krok i toniesz w czarnej mazi. Ten nasyp to jedyna droga do… sam nie wiem. – Kołodko wbił bieg i powoli zawrócił. Potem bez słowa odjechał. Spojrzałem jeszcze raz na nasyp i zieloną ścianę roślinności na nim. Gdzieś na rękach dostałem gęsiej skórki. Odwróciłem się i mocno chwyciłem dyszel od dwukółki. Ciągnąc go powoli po podkładach uświadomiłem sobie, że zapomniałem zapytać leśniczego o człowieka ze zniczem. Byłem zły na siebie za to przeoczenie. Gdzieś po piętnastu minutach walki dotarłem pod drewutnie i zwaliłem tam przywieziony ładunek. Maciej wyszedł mi naprzeciw i pomógł schować wózek.
-Ciepłej kawy chłopie ! -krzyknąłem głośno i bez czekania udałem się do kuchni.
Czajnik na szczęście drzemał w rogu piecowej płyty. Przesunąłem go do środka i wsypałem sobie do szklanki trochę czarnego złota. Spojrzałem na zegar. Do przyjazdu towarowego było trochę czasu. Maciej również skorzystał z wrzątku. Zasiedliśmy za stołem i postanowiłem go przycisnąć. -Człowiek znicz kolego i bez wykrętów, znowu go widziałem – wyartykułowałem swoje żądanie. Dyżurny rozsiadł się na krześle i z wyraźnym wysiłkiem zaczął snuć opowieść.
– Był taki jak Ty. Przybył nie wiadomo skąd i załapał się na staż na tutejszym posterunku straży granicznej. Nie robił jako strażnik tylko jakieś papiery przewalał. Z miejscowymi trzymał sztamę i ci go zaakceptowali. Potem zakochał się w Juli. Młodej strażniczce, tutejszej dziewczynie. Piękne blond włosy i idealna figura – Maciej na moment przerwał i przymknął oczy – mówię Ci Covalusie ideał. Wpadli sobie w oko i wszystko zdawało się mieć ku szczęśliwemu zakończeniu. Miejscowy księżula dostał nawet termin zaślubin. Dzień przed wyszła na patrol. Samotnie wbrew przepisom. Znała okolicę dokładnie i wiedziała gdzie stąpać. Nikt tak jak ona nie miał w jednym paluszku okolic Jagienki. Sam Kołodko nieraz ją pytał o różności, bo on też przybyły. Z tego patrolu nigdy nie wróciła…
-Co się stało ? – przerwałem.
-Nikt tego nie wie. Chodzą słuchy, że to robota Szeryfa…
-Czyli ? – znów się wtrąciłem.
– Miejscowy, Czeremcha Andrzej. Tajemnicza postać. Miłośnik militariów i ciemnych interesów. Chodzą słuchy, że przerzucał kogoś przez granicę i Julia go dupnęła, ale nikt tego nie udowodnił. -Kogo tu przerzucać w tej głuszy ? – Zastanowiłem się głośno.
-Nigdy nie mieliśmy tu cyganów, czy Rosjan w dużej grupie. Ale Szeryf kilkukrotnie był widziany z pojedynczymi ludźmi. Ci co zbyt głośno o tym śpiewali znikali. Stąd lepiej nie pytać. I trzymać się od gościa z daleka… – Maciej pogroził mi palcem.
-Kurcza, aż mam gęsią skórę. Ładne typy tu mieszkają. A co z chłopakiem Juli ? – pokiwałem głową ze zrozumieniem i wypiłem duży łyk kawy.
-Oszalał. Po tym jak ustały oficjalne poszukiwania, zaczął na własną rękę. Udał się nawet do miejscowego jasnowidza Siwego. Chłop zawinął się w tamtym roku. Ten przepowiedział mu, że znajdzie swoją najdroższą koło starej linii kolejowej. Jedyna stara linia to tor do Jagienki. Więc włóczy się chłopina z zapalonym cmentarnym zniczem przeszukując pozostałości toru. Ponoć przysiągł przed samym Panem Bogiem w kościele, że ją odnajdzie i znicz postawi. Tak, aby Aniołowie mogli ją bezpiecznie z tego pustkowia do raju zaprowadzić. Smutna historia… -Smutna, a gdzie mieszka ten nieszczęśnik ? – znów nasunęło mi się pytanie.
-Kiedyś mieszkał tu we wsi, ale uciekł do lasu i ludzie widywali jak w Jagience się chowa.
A tam już nic nie ma. Kiedyś był tartak, ale padł i ludzie zaczęli uciekać. Zostawili swoje chaty i odjeżdżali pociągami za lepszym życiem. Teraz tam tylko wiatr złe dusze przegania i człowiek ze zniczem porządku pilnuje…
Monolog przerwał telefon w nastawni. Mimowolnie skontrolowałem godzinę. Nadchodził czas towarowego z Ostródy. Podniosłem słuchawkę odebrałem i pozwoliłem na wyprawienie pociągu. Podszedłem do ławy dźwigniowej i pociągnąłem w dół dźwignię od rozjazdu jeden. Aby wjechać na tor trzeci należało jeszcze otworzyć wykolejnicę, która pilnowała, aby wagony nie zeszły na szlak.
Wyciągnąłem klucz tablicy odsłaniając białe pole. Wyszedłem na zewnątrz. Starannie omijając wilgotne szyny doszedłem do wykolejnicy. Odsłoniłem zamek i włożyłem doń klucz. Przekręciłem mimo delikatnych oporów. Potem chwyciłem za uchwyt i uniosłem wykolejnicę. Uwolniłem w ten sposób inny klucz, który zaniosłem do rozjazdu nr 2. Ten niestety należało przestawić ręcznie. Kiedyś regulamin przewidywał przyjęcie pociągu towarowego na tor nr 2 i przestawienie go na tor nr 3. Dziś Dyrekcja pozwoliła przyjmować towarowy bezpośrednio na tor nr 3 o ile nie stoją tam wagony. Taka sytuacja ma miejsce tylko w pierwszy dzień tygodnia. Wcisnąłem wydobyty z wykolejnicy klucz do zamka zwrotniczego. Uwolniło to bambułę od trójki, którą przewaliłem na dwa razy. Ostatnim razem mocno docisnąłem do ziemi. Sprawdziłem czy jaskółka zaskoczyła i zadowolony wróciłem do nastawni. Regulamin przewidywał każdorazowe zatrzymanie towarowego pod semaforem wjazdowym i poinformowanie go o przyjęciu na tor nr 3. Czekałem więc, aż panowie zgłoszą mi się spod słupa. Trochę trwało zanim radio wśród szumów i trzasków wypluło z głośnika.
-9887 melduje się spod semaforem…
Chwyciłem za manipulator i powoli zakomunikowałem.
-9887 przyjmuję was bezpośrednio na tor nr 3. Piszemy rozkaz…
-Już… moment.
– w rubryce nr … można minąć wskazujący sygnał Sr1 „stój” semafor A1/2… Covalus.
Załoga towarowego powtórzyła rozkaz i usłyszałem jak lokomotywa zwiększa obroty. Niestety na wjazd na tor nr 3 nie mogłem podać semafora. Projektant tych urządzeń nie przewidywał takiej możliwości. Miarowy pisk obrzeży oznaczał, że pociąg łamie się na rozjazdach. Wkrótce ujrzałem SM42 z ośmioma wagonami. Sześć słowackich węglarek szło jako pierwsze za lokomotywą, a pociąg zakończały dwa kryte Gbs-y. Skład zahamował Gbs-ami naprzeciw bramy tartaku. Mężczyzna w pomarańczowej kamizelce, brnąc w mokrej trawie, wdarł się pomiędzy węglarki a wagony kryte. Rozległ się syk rozpinanych kiszek i metaliczny dźwięk zawieszanego sprzęgu. Manewrowy wyszedł spomiędzy wagonów i wymachując ręką na poziomie pasa podał maszyniście sygnał „ode mnie”. Stonka zabulgotała silnikiem i wypluła z siebie trochę piachu na wilgotne szyny. Koła przywarły do stali i odzyskiwały tarcie. Skład rozdarł się na dwie części. Manewrowy czuwał nad wszystkim i w odpowiednim momencie zaczął kręcić w zamglonym powietrzu koła na „stój”. Węglarki zostały podstawione pod ładownie. Jeszcze zanim został odczepiony koń, ludzie zaczęli układać w nich bale drewna. Mężczyzna w pomarańczowym kapoku sprawdził płozy pod obydwoma połówkami pociągu, zakręcił ręczne hamulce i odczepił lokomotywę. Ta po krótkich przepychankach na głowicy od strony Jagienki wylądowała na torze nr 1 przed moją nastawnią. Manewrowy był bardzo uprzejmy i zamknął wykolejnicę, przestawiwszy uprzednio odpowiednio rozjazd 2 i 1. Klucze wraz z kompletem papierów przyniósł do nastawni. Podpisałem co miałem podpisać i szybko zamówiłem drogę powrotną dla luzaka do Ostródy. Semafor zezwolił na wyjazd SM42 i lokomotywa ochoczo wjechała na szlak. Odpisałem wyprawienie luzaka i cierpliwie czekałem na potwierdzenie dojścia. Po dwudziestu minutach „stonka” zameldowała się w Ostródzie. Spojrzałem znów na zegar – trzynasta i tą godzinę wpisałem do książki. Nastała rozkoszna kolejna chwila spokoju. Następny osobowy miał być tu planowo dopiero o czternastej. Wróciłem do kuchni. Maciej właśnie szykował się do operacji – „odgrzewanie wczorajszego bigosu”. Garnek z pyszną zawartością wylądował na płycie. Mimowolnie dorzuciłem do pieca i bez słowa ukroiłem parę dorodnych kromek chleba. Maciej mieszając od czasu do czasu wsad rondla chronił go od przypalenia. Wróciłem myślami do człowieka ze zniczem.
-Leśniczy mówił, że do Jagienki tylko nasypem można dotrzeć, prawda to? – nurtowało mnie to zagadnienie.
Maciej westchnął ciężko.
-A ty znowu swoje, będziesz mi wiercił dziurę w brzuchu…
-Będę ! – przerwałem
-Do Jagienki prowadziła droga wzdłuż nasypu. Ale jak linią przejechało kilka ciężkich składów szlag trafił drenaż i droga utonęła. Teraz rzeczywiście tylko nasyp…
-Ciężkich składów, przecież na linii jest ograniczony nacisk ?! – coś mi tu śmierdziało.
Maciej starannie zamieszał parujący już obiad i przykrył go pokrywką.
-Nacisk masz tylko od Karuz do Jagienki… w zasadzie był, szesnaście ton na oś. Dlatego te składy dobiły linię – emeryt usiadł na krześle przy piecu. -Jakie składy ? – drążyłem.
Dyżurny znów przyparty do muru zaczął wspominać.
-Było to około siedemdziesiątego trzeciego, lub nieco później. Otrzymałem rozkaz z Ostródy o wyprawieniu specjalnego pociągu bez numeru…
-E… jak bez numeru… ? – wtrąciłem swoje wątpliwości.
-Będziesz słuchał, czy przerywał?! Maciej lekko się zdenerwował.
-Dobra obiecuję siedzieć cicho – uniosłem prawą dłoń do góry.
-Jaaasne… – zakpił Maciej – kazali nic nie wpisywać do książki. Jechał jako PONSZ, pociąg specjalnego znaczenia. Był sobotni wieczór jak na stację wjechał ST 44 z wagonami. Nie były to zwykłe wagony. Z przodu dwa kryte, z początku myślałem, że drewniane, ale jak stanął koło latarni zobaczyłem, że są obite blachą. Całe wymalowane na biało, jak nasze chłodnie. Zresztą to chyba były chłodnie, bo od czoła na pomostach miały aparaturę z której leciała para, jak przy suchym lodzie. Tylko wiesz co mnie zastanowiło ? – Maciej zawiesił opowiadanie, by znów zamieszać bigos.
Ja milczałem, by go nie wkurzyć skoro się tak rozwinął. Dyżurny spróbował bigosu i skrzywił się lekko.
-Zimny jeszcze. Ale wracając do tematu. Wózki… Te chłodnie musiały być cholernie ciężkie, bo miały sześć osi. Potem szły cztery platformy. Standardowe „czołgówki” o niezmienionych oznaczeniach Ppyk. Na nich były jakieś pojazdy, ale szczelnie okryte brezentami, więc nie dało się stwierdzić co za typ. Na końcu wagon z ruskimi żołnierzami. Jak tylko pociąg stanął wysypali się na stacje i otoczyli skład. Do mnie przyszedł ich komadir i jakieś Polak z papierami. Później się dowiedziałem, że to wojskowa służba bezpieczeństwa, czy jakoś tak. Zażądali wolnej do Jagienki. Ja im próbowałem tłumaczyć, że ST44 nie może tam wjechać. Niestety mieli papiery od Dyrekcji. Wtedy w Jagience już nikogo nie było. Dałem im klucze od zwrotnic i wyprawiłem na szlak. Potem zawitał jeszcze jeden „smutny pan w czerni” i kazał podpisać jakieś papiery o tajemnicy. Miałem to w dupie, ale pistolet przystawiony do skroni i groźby wobec rodziny skutecznie przekonały mnie do praw panujących w „socjalistycznym dobrobycie”. Przejechali tak trzy razy. Debile narobili bajzlu co niemiara. Jak wracali trzeci raz to nasyp osiadł. Techniczna drezyna przysłana na drugi dzień z przerażeniem stwierdziła, że jak spróbują jeszcze raz to może być ciekawie. Nie ryzykowali życia radzieckich towarzyszy. A wiesz co jest najfajniejsze ? – Dyżurny znów zajął się garnkiem. Ja nadal milczałem, bo opowieść robiła się coraz ciekawsza.
-Jeszcze trochę i możesz szykować talerze. Oni zgubili te dwie chłodnie. Kolejarze gadali, że były cięższe od „gagarina” dlatego nie ryzykowali powrotu. Myślałem, że zostały w Jagience, ale chłopaki z drezyny nic tam nie zastali. Pewnie spadły z nasypu i się utopiły. Szczególnie, że bagno zaatakowało, już pod drugim przejeździe. A gdy jechali po raz ostatni woda sięgała nasypu. Dawaj talerze – rozkazał Maciej.
Podstawiłem dwa talerze. Drewniana chochla zanurkowała w garze i wytargała stamtąd parującą zawartość. Ogromne kawałki mięsa przykuły mój wzrok. Zasiedliśmy do konsumpcji.
-Maciej ty nigdy nie byłeś w Jagience ? -spytałem w przerwie pomiędzy kolejnymi kęsami.
-Nie. Za moich czasów linia była już zamknięta, ale przejezdna. W Jagience już nikogo nie było.
Puste zrujnowane chaty i resztki tartaku. Do tego morowe powietrze…
-Morowe ? – spojrzałem na Macieja.
-Ludzie gadają, że nie wszyscy z Jagienki się wyprowadzili. Część z nich na pewno tak, ale reszta ponoć zmarła i ich ciał nigdy nie odnaleziono. Ile w tym prawdy nie wiem, ale nie chcę sprawdzać. Wtedy też nie chciałem, tu mam swoją spokojną przystań i pewnie spocznę na miejscowym cmentarzu, jak Pan poprosi do siebie. Po co mi wtykać nos w sprawy, których nie rozumiałem? – Maciej czekał na potwierdzenie ode mnie.
Dyżurny po części miał rację. Chciał po prostu doczekać swojego końca niezależnie od wydarzeń w okolicy. Ci co tak postępowali, mieli wedle miejscowego prawa największe szanse na przekroczenie osiemdziesiątki.
-Może i masz rację ? – przytaknąłem.
-Pewnie, że mam. Dlatego nikomu nie powtarzaj co Ci powiedziałem. Zrobiłem to bo Cię lubię i nie chcę, abyś wypytywał kogoś innego oprócz mnie. Ja najwyżej pomarudzę inny sprzeda kulę – emeryt wrócił do resztek bigosu.
Ja też postanowiłem skończyć obiad w milczeniu. Gdzieś w zakamarkach umysłu rodziła się nieśmiała myśl, aby zobaczyć Jagienkę. Byłem tylko dwa kilometry od wymarłej wsi. Jednak powstrzymywał mnie na razie szaleniec ze zniczem w ręku i liczne raporty o zaginięciach w tym rejonie. Jednak nie mogło to trwać długo.
Osobowy o czternastej wyprawiłem bez zbędnych formalności. Nawet udało mi się dostrzec paru chętnych do podróży nim. Odjechał równo czternasta piętnaście – czyli o czasie. Do następnego o siemnastej była spora przerwa. Zerknąłem na ładownie. Połowa węglarek była pełna. Chłopaki się uwijali. Również od strony tartaku można było dostrzec kursujące z ładunkiem widlaki.
Po sytym obiadku dopadła mnie senność. Spojrzałem na zegar i stwierdziłem, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby uciąć sobie drzemkę. Maciej miał podobnie i zmywszy talerze udał się bez słowa do swojego pokoju. Ja zaś do nastawni. Ustawiłem krzesło tyłem do telefonu, na tyle blisko, żeby się zbudzić jak zadzwoni. Nogi oparłem na służbowym stole. Długo nie trwało jak dopadł mnie sen. Rzadko się trafiał tak spokojny, więc organizm postanowił skorzystać na całego.
Wstałem na tyle wcześnie, by przed przyjazdem osobowego zrobić sobie kawę. Obmyłem twarz w zimnej wodzie i dołożyłem do pieca. Jak tylko środek płyty przybrał czerwonawe zabarwienie ustawiłem tam czajnik. Na dworze powoli zaczynał królować mrok. Przejrzystość powietrza spadała na potęgę przetykana pasmami mgły. Siedemnasta miała nastąpić za pięćdziesiąt pięć minut. Zalałem kawę i ustawiłem blaszany kubek na skraju płyty. Na tyle daleko od czerwonego piekła by zawartość nie wyparowała, ale na gorącej części – tak aby napój był ciepły po powrocie. Nadeszła pora na oświetlenie strażników. Wziąłem z nastawni kanister piątkę z naftą. Podszedłem do wyjazdowego B. Lampa była na dole. Uwolniłem ją z wyciągu i potrząsnąłem. Wymagała dolania nafty. Starannie celując w wąski otwór uzupełniłem braki. Zakręciłem zbiornik i podregulowałem knot. W górnej kieszeni miałem starą benzynową zapalniczkę. Paliła nawet przy największym wietrze. Tak było i tym razem. Otworzyłem szybkę i zapaliłem knot lampy. Zajaśniał niespojonym płomieniem wydzielając czarny dym. Skręciłem go nieco i schował się w bernnerze lampy. Przestał kopcić i po zamknięciu szkła się uspokoił. Umieściłem lampę w wyciągu i chwyciwszy korbę w dłoni zacząłem windować w górę. Do momentu, aż stanęła za czerwonym szkłem okularów. Sprawdziłem zapadkę i dopiero wtedy puściłem korbę. Pierwszy ze strażników był oświetlony. Wyjazdowy C2 miał dwie lampy. Mimo, że ostatni osobowy odchodził z jedynki i wyprawiał go B, C2 też musiał być oświetlony. Tego wymagał ode mnie regulamin. Nie chciałem, aby jakieś maszynista mnie podkablował. Chwilę trwało, nim dwie lampy powędrowały na górę.
Spojrzałem na swoje dzieło i stwierdziłem, że okulary wymagają przeczyszczenia w najbliższym czasie. Zanotowałem to sobie w pamięci i powędrowałem do wjazdowego A1/2 oraz poprzedzającej go tarczy. Jak wracałem jaśniały nad okolicą. Kolejne spojrzenie na zegarek. Szesnasta pięćdziesiąt. Czyli najpierw powinienem zdążyć napić się nieco kawusi. Ledwie zdążyłem walnąć parę łyków, a już rozdarł się telefon w nastawni. Nadchodził ostatni osobowy. Radio to potwierdziło. Wieczorem czasami łapało z większej odległości. Podałem wjazd i „plastikowa obudowa wiecznie psującego się silnika” czyli szynobus z piskiem stanął przy peronie. Tym razem nikt z niego nie wysiadł. Słuchy chodziły, że ludziska jeżdżą tylko do pierwszej stacji. Na pasażerów chętnych do wyjazdu też próżno było czekać. Punktualnie o siedemnastej piętnaście wyprawiłem osobowego i dwadzieścia minut później otrzymałem potwierdzenie od Ostródy, że dotarł szczęśliwie. Zameldowałem o zamknięciu szlaku i stacji oraz wypełniłem stosowne papiery. Teoretycznie pełniłem służbę do dwudziestej, ale była to sztuka dla sztuki. Nigdy nikt się nie czepiał, a i do roboty nic nie było. Zapałałem ochotą na małe zimne piwo. Zajrzałem do lodówki. Niestety tam go nie znalazłem. Czekała mnie wyprawa do Kartuz jedynego sklepo – knajpy „Pod zielonym świerkiem”. Ubrałem płaszcz i wsunąłem do kieszeni stalową latarkę o długim trzonie na sześć baterii R20. Od budynku stacji do wsi prowadziła droga wykładana dużymi kamieniami. Mokre i śliskie wymagały od idącego zwiększonej uwagi. Wielokrotnie potykałem się klnąc pod nosem. Przy pierwszym domu pojawiła się latarnia. Mdła żarówka na krzywym słupie rozświetlała mrok. W oknach chałupy było zupełnie ciemno. W następnej i kolejnej również. Wieś przypominała wymarłą osadę. „Pod zielonym świerkiem” mieścił się w samym centrum, naprzeciw malutkiego kościoła. Przed sklepo-knajpą stał obdrapany brązowy ford i służbowy samochód straży granicznej. Wszedłem do środka. Malutką salę przegradzała lada za którą stała czterdziestoletnia postawna kobieta. Nieco dalej pod ścianą ustawione były trzy dębowe stoły obsadzone przez miejscowych. Jak tylko zamknąłem drzwi wszystkie oczy spoczęły na mnie. W pomieszczeniu było dość jasno i od razu spostrzegłem Maryśkę w mundurze siedzącą przy ostatnim stole. Nie miała towarzyszy. Na środku blatu stała ogromna popielnica wypełniona petami. Strażniczka właśnie odpalała kolejnego. -Covalus, co tam ?! – krzyknęła na pół sali.
Nie reagowałem. Podszedłem do lady i poprosiłem o miejscowe piwo „Huberus”. Sprzedawali je w półlitrowych butelkach zamykanych porcelanowymi korkami. Sprzedawczyni obrzuciła mnie pogardliwym wzrokiem i postawiła na stole dwie butelki specyfiku. Usłyszałem odsuwane krzesło. W tej samej chwili poczułem oddech palacza na plecach. -Pytałam jak leci… – Funkcjonariuszka stała za mną.
Ja spokojnie płaciłem za zakupy. Zapach piwa świadczył, że Maryśka była już po służbie.
Ktoś jeszcze wstał od stołu. Odwróciłem się. Zbliżał się do nas mężczyzna w okularach ubrany w panterkę. Przy prawym boku miał przypiętą ogromną pochwę z której wystawa gruba rękojeść sporego noża. Sprzedawczyni szybko wsadziła kasę do szuflady i zniknęła na zapleczu. Maryśka nagle pochyliła się i wyszeptała:
-Jutro w nocy – potem dość mocno walnęła mnie w ramię.
Uderzyłem plecami o ladę. Facet w okularach stanął między nami.
-Maryśka możesz spierdalać stąd ? – rzucił z uśmiechem.
Funkcjonariuszka lekko się skurczyła. Jej pewność siebie wyparowała. Ze złości zacisnęła dłonie w pięści, ale to było wszystko na co było ją stać. Znów ktoś odsunął ciężkie drewniane krzesło. Zza ostatniego stołu wstał miejscowy i szybko opuścił lokal. Zostaliśmy sami na sali. Kobieta sięgnęła do kabury. Gość w moro spokojnie wyciągnął z pochwy ogromy nóż i jego ostrze oparł pomiędzy piersiami strażniczki.
-Bez numerów kobieto… wyjdź stąd ! – głos faceta był bardzo stanowczy.
Maryśka uniosła ręce do góry i z górnej kieszeni wyciągnęła paczkę papierosów. Wsadziła jednego do ust. Mężczyzna schował nóż i podał jej ogień. Strażniczka zaciągnęła się i podeszła do swojego stolika. Wzięła stamtąd kurtkę powieszoną na krześle, ubrała ją i minęła nas powolnym krokiem.
-Do widzenia – powiedziała cicho.
-Do widzenia – mężczyzna odprowadził ją wzrokiem do drzwi.
Gdy tylko opuściła lokal, facet zawołał sprzedawczynie i poprosił o dwa piwa. Otworzył je i jedno z nich podał mi.
-Czeremcha Andrzej, ale mówią mi Szeryf – wyciągnął do mnie dłoń.
-Covalus- uścisnąłem ją.
Gość wskazał palcem na swój stolik. Usiadłem naprzeciw niego. Pociągnąłem spory łyk kupionego mi browaru. Smakował wybornie.
-Nieprzyjemna ta nasza Maryśka co ? – Szeryfa wyraźnie bawiła cała ta sytuacja.
-Pewnie przechodzi klimakterium – wysnułem własną teorię.
-Pewnie tak, widziałem jak Cię sponiewierała rano – mężczyzna przyłożył swoją butelkę do ust.
Jednym haustem opróżnił ją do połowy i otarł dłonią usta.
„Skąd wiedziała?!” – pojawiła się w mej głowie niepokojąca myśl.
-Ano sponiewierała – potwierdziłem głośno.
-Skąd jesteś ? – Szeryf kontynuował rozmowę.
-Wrocław – nie byłem zbyt wylewny.
Gość uniósł brwi ze zdumienia.
-Daleko – znów sięgnął po piwo.
-Dość – w mojej butelce pokazało się dno.
Wstałem od stołu. Szeryf nie protestował tylko otworzył sobie kolejną butelczynę. Wyciągnąłem doń rękę i rzuciłem.
-Dzięki za pomoc, ale muszę lecieć. Papiery wzywają. Kiedy mogę odstawić piwo? Czeremcha machnął ręką i z wskazał ręką na salę.
-Często tu bywam, trafisz okazję. Nie zatrzymuję – zajął się swoją komórką.
Opuściłem „Pod zielonym świerkiem” i wróciłem na stację. Maciej już spał. Odstawiłem piwa do lodówki i udałem się na górę do swojego pokoju. Dobrą godzinę leżałem na łóżku. Czas płynął do przodu i wybiła dwudziesta trzecia. Sięgnąłem do swojej szafki z ciuchami. Pod stertą koszulek przy samej ściance wymacałem stalową rękojeść. Nóż był podobny do tego co miał Szeryf. Proste smukłe ostrze długości 45 centymetrów. Rękojeść wymodelowana w formie kastetu na cztery palce. Idealnie mieścił się w pochwie mocowanej do tyłu paska. Na plecy zarzuciłem czarną kurtkę z nieprzemakalnego materiału. Była pod kolor spodni. Powoli i ostrożnie zszedłem do kuchni. Na moment wytarłem wierzchem dłoni komorę popielnika. Pokryła się sadzą, którą przeniosłem na twarz. Skulony wyszedłem na zewnątrz i podążyłem torami w kierunku Jagienki. Na głowicy wyciągnąłem komórkę z wyświetlaczem pociągniętym czarnym markerem. Nie chciałem, aby ktoś zobaczył jak świeci w ciemności. Wcisnąłem przycisk z numerem dwa. Na ostatniej zwrotnicy kończył się zasięg. Odezwał się kobiecy głos.
-Czeremcha w domu
-Dobra, osłaniaj mi dupę i nie podchodź za blisko, bez odbioru – przerwałem połączenie.
Nie chciałem mieć nikogo przy sobie. Byłem wierny teorii, że najpierw należy strzelać, potem pytać. Zagłębiłem się w mrok nocy. Moje oczy stopniowo przyzwyczaiły się do braku światła. Zacząłem rozróżniać kontury, a prowadziły mnie dwie zardzewiałe szyny. Czasami na mej drodze stawała roślinność. Była mokra i zimna. Nauczyłem się delikatnie ją omijać. „Ten nasyp to jedyna droga do Jagienki” – tak powiedział leśniczy.
Musiałem to sprawdzić. Stoki nasypu szturmowały olchy i inne badziewia. Trochę dalej w czarnej wodzie rosły większe drzewa. Gdy tylko coś wzburzyło jej powierzchnię, mimo listopadowego zimna, w górę unosiły się roje malutkich muszek. Droga szła mi opornie. Nasyp w wielu miejscach był rozmiękły i częściowo osuwał się losowo na którąś ze stron. Trzeba było mocno uważać, by nie zboczyć.
„Wszytko większe od myszy tonie w czarnej kipieli”- przypomniała mi się kolejna przestroga. Nie dodało to mi animuszu. Gdzieś w połowie drogi nasyp skręcał łagodnie w prawo. Z początku nie zauważyłem tego i dopiero jak uderzyłem nogą o szynę zrozumiałem, że droga zmienia kierunek. Przystanąłem na moment i z ciekawości przyjrzałem się miejscu. Coś było nie tak.
Cofnąłem się lekko do tyłu i odwaliłem trochę mchu z podkładów. Tylko, że nie były to typowe podkłady. Miałem pod nogami rozlatujące się podrozjazdnice. Tu kiedyś musiał być rozjazd. Moje podejrzenia potwierdzał nasyp bez szyn idący prosto. Opuściłem moją bezpieczną drogę i postanowiłem sprawdzić dokąd szło odgałęzienie. Najdziwniejsze było to, że nigdy o nim nie wspominał Maciej. Albo nie chciał wspominać. Przez środek starotorza biegła wyraźnie wydeptana ścieżka. Ktoś tędy szedł i to nie jeden raz. Wkrótce poczułem pod nogami podkłady i pojawiły się szyny. Linia do Jagienki miała odgałęzienie ! Srebrny pyzaty księżyc postanowił ułatwić mi robotę i oświetlił korony niskich olch. Przyśpieszyłem, ale nie na długo. Wkrótce moje stopy straciły twarde oparcie. Ziemia zaczęła przypominać ogromną porcję budyniu. Dygotała pod każdym krokiem. Nasyp stawał się wysoce niestabilny. Mimo niepewności szedłem do przodu. Spadła tylko prędkość. Każdy krok budził obawy. Czasami strącałem kawałki tłucznia. Toczyły się one, aż do nieprzyjemnego chlupnięcia. Ginęły w czarnej otchłani. Korona nasypu miejscami zapadła się. Niekiedy musiałem przeskakiwać wykroty wypełnione wodą. Nagle ława torowa nieco się poszerzyła. Dostrzegłem dwa duże obiekty stojące przede mną. Obmywane rosą ogromne białe wagony. Stały przy spróchniałej tymczasowej drewnianej rampie. Od rampy odchodziła droga z betonowych płyt. Schodziła gwałtownie w dół i ginęła w bagnie. Próbowałem dostrzec czy wynurza się gdzieś w pobliżu – nadaremnie. Powoli podszedłem do wagonów. Ciężkie drzwi jednego z nich odpadły. Zardzewiały zawiasy nie wytrzymały ciężaru i uwolniły stalowe wrota. Kiedy stanąłem na nich moja noga przebiła cienką jak sito blachę. Degradacja materiału była ogromna. Sięgnąłem do pasa i zapaliłem niewielką diodową latarkę. Skupiony promień światła skierowałem do wewnątrz wagonu. Był pusty. Drugi stojący przy nim wymagał paru szarpnięć za klamkę zanim puściły drzwi. Podobnie jak w pierwszym odpadły od pudła, prawie uderzając mnie w głowę. Zakląłem z własnej głupoty i zajrzałem do środka. Ten wagon nie był zupełnie próżny. Przy czołowej ścianie dostrzegłem czarne szmaty. Podciągając się na rękach dostałem się do wewnątrz. Powoli, starając się stąpać po podłużnicach zbliżyłem się do znaleziska. Wąski promień wyłuskał z ciemności przegniłą kurtkę straży granicznej. Spod czapki z daszkiem patrzyły na mnie dwa czarne oczodoły. Delikatnie przesunąłem ją do góry. W części czołowej czaszki widniał okrągły otwór wielkości palca wskazującego. Sprawdziłem jeszcze prawy rękaw kurtki. Na szczęście naszywki gniły nieco wolniej. Półokrągła górna zachowała szyte złotymi literami imię „Julia” -Witaj Julio – wyszeptałem.
Nagle mój szósty zmysł uruchomił alarm. Zgasiłem latarkę i powoli wycofałem się do wyjścia z wagonu. Gdy to robiłem zadrżał niespokojnie. Dawno nie używane koła zapiszczały z cicha. Zanim pojąłem, że grunt się zaczyna osuwać, minęła spora chwila. Miałem jeszcze jedno zmartwienie, ktoś był na zewnątrz wagonu. Skubany poruszał się niezwykle cicho, ale powodował drgania. I to one, podobnie jak ruchy pajęczej sieci, postawiły mnie w stan najwyższej gotowości. W myślach wyzywałem moje ubezpieczenie, wyraźnie zawiodło. Sięgnąłem po nóż i przygotowałem się do ataku. Nieproszony gość podchodził do wagonu. Wkrótce jego sylwetka stała się wyraźna w księżycowym świetle. Nie było na co czekać. Wyskoczyłem w jego kierunku. Wymierzyłem idealnie uderzając rękojeścią w bok głowy. Postać zachwiała się i upadła. Coś wyleciało jej z dłoni. Błyskawicznie usiadłem na plecach leżącego i ulokowałem ostrze noża na jego szyi. Dopiero wtedy lekko się unosząc, kazałem się mu odwrócić. Wykonał polecenia i miałem pod sobą człowieka ze zniczem. Właściwie już bez, bo lampka wypadła mu z dłoni i rozbiła się o leżące drzwi od wagonu.
Z miejsca po uderzeniu kastetu leciała krew. Miałem nadzieję, że nie rozwaliłem mu czaszki.
-Znalazłem Twoją Julię, jest w drugim wagonie – wskazałem na pudło.
Puściłem gościa. Powoli wstał.
-Znicz rozbity – wyszeptał.
Na zarośniętej twarzy krew mieszała się ze łzami. Pomogłem mu odnaleźć miejsce, gdzie upadła lampka. Miał rację. Szklana powłoka rozpadła się od uderzenia. Tylko biały wkład z napalonym knotem ocalał. Sięgnąłem do kieszeni i wydobyłem stamtąd moją zapalniczkę. Na chwilę okolicę rozświetlił blask płomienia. Podałem mu wkład starając się chronić chybotliwy płomyczek. Przejął ode mnie okaleczoną lampkę i powoli wdrapał się do wagonu. Zostawiłem go tam samego. Do mych uszu dobiegł cichy jęk rozpaczy, a może ulgi? Widziałem tylko cień rysujący się na ścianie wagonu. Drżał w rytm coraz większego płomienia znicza. Nagle koła wagonu znów zapiszczały. Budyń zaczął się kołysać. Resztki desek z rampy zsuwać się w dół. -Wyłaź z wagonu ! – krzyknąłem.
Nie słuchał mnie. Pudło zaczęło się przekrzywiać, a koniec nasypu zbliżać do nas.
-Idź… ! – padło z wnętrza.
Kątem oka zobaczyłem, że stara się ze wszystkich sił ochronić światło świecy. Wagon zaczął iść w dół pod kątem trzydziestu stopni. Cofnąłem się. Czarna maź pochłaniała go stopniowo. Światełko zgasło, jak ościeżnica drzwi zrównała się z powierzchnią wody. Człowiek ze zniczem pozostał w środku. Drugi wagon wywrócił się na bok i zsunął, orząc wkręconymi wózkami ściany nasypu. Zatonął nieco szybciej jak pierwszy. Rampa wraz z pojedynczym torem przestała istnieć. Wraz z nią para kochanków. Smutna opowieść dobiegła końca. Nasyp zapadał się coraz szybciej. Powoli wycofywałem się ku dawnemu rozjazdowi. Proces destrukcji skończył się dopiero przy samej linii do Jagienki. Usiadłem na stalowej szynie oddychając ciężko. O ile misja człowieka ze zniczem dobiegła końca, o tyle moja dopiero się zaczynała. Do Jagienki było już niedaleko. Spojrzałem na zegarek. Pierwsza w nocy. Pozostawało niewiele czasu. Wstałem i zacząłem iść. Mimo gęstej roślinności nie było trudno. Człowiek ze zniczem pozostawił na środku wydeptaną ścieżkę. A może nie tylko on ? Czarne kontury zamajaczyły na horyzoncie. Olbrzymie stwory z dziurami po oknach i przegniłymi dachami. Skąpane w blasku księżyca ruiny domów w Jagience. Pomiędzy nimi przesuwały się nitki mlecznej mgły pomieszanej z morowym powietrzem. Nie chciałem tam wchodzić. Wiedziałem, że tam naprawdę już nikogo nie ma. Ostatni mieszkaniec utonął w białym wagonie. Najważniejsze, że poza nasypem starej linii do Jagienki nie ma innej drogi do granicy. Postanowiłem wracać. Poszło nadzwyczaj gładko. Na kraju lasu znów wyciągnąłem telefon. Wcisnąłem klawisz numer dwa. Mój słuch zarejestrował dźwięk wibracji. Odbiorca był niedaleko. -Wracaj do domu, koniec na dziś – wyszeptałem.
Na horyzoncie z poszycia podniosła się postać. Uniosła rękę do góry. Odpowiedziałem tym samym. Szybko rozpłynęła się w mroku. Cisnąłem telefon w bagno. Przestał już mi być potrzebny. Utonął bezgłośnie. Wróciłem na stacje. Na dworze obmyłem twarz. Nie chciałem, aby czasem rozbudzony Maciej zobaczył ducha. W jego wieku o zawał nie trudno. Delikatnie i powoli wszedłem po schodach do swego pokoju. Ściągnąłem mokre ciuchy i zapakowałem je do worka. Wcisnąłem pod łózko. Jutro z rana wyrzucę je do śmieci. Nóż i latarkę ukryłem głęboko w szafie. Na wierzchu zostawiłem tylko kolejowego kolosa na sześć baterii R20. Wszedłem się pod kołdrę i szybko zasnąłem. Jak nigdy.
Bezlitosny budzik wybił mnie z koszmarów sennych koło piątek trzydzieści. Dość szybko wróciłem do szarej rzeczywistości. Zanim rozpaliłem w piecu, umieściłem w kuble na tyłach stacji przemoczone ciuchy. Zaczynały niemiło pachnieć. Maciej na szczęście spał snem sprawiedliwego. Nie spotkaliśmy się na śniadaniu i samotnie przyjąłem osobowego. Trudy nocy próbowały zdominować mój organizm na szczęście istniała „kolejarska kawa” – czarna jak noc, gorzka jak piekło i mocna jak sprzęg parowozu. Po jej wypiciu wróciła jasność sytuacji i chęć działania.
Emerytowany Dyżurny przywitał się ze mną dopiero jak Ostróda zapowiedziała towarowy. Pogadaliśmy chwilę do momentu, aż mechanik nie zameldował się pod słupem. Był o całe czterdzieści minut wcześniej. Dałem mu Sr3 i wpuściłem na tor nr 2. Ta sama, co wczoraj, stonka przytaszczyła kolejny garnitur wagonów. Zostawiła je na dwójce i urwawszy się wjechała na trójkę od strony Jagienki. Powoli dobiła to pełnych drewna węglarek przy ładowni. Manewrowy spiął je z koniem i wyjął płozy oraz odkręcił ręczne hamulce. Następnie całość zaczęła się poruszać w kierunku krytych. Dopchnęli węglarki „na jajeczko” i spięli z tartakowymi. Maszynista poczekał chwilę i dawszy krótkie Rp1 zaczął wyciągać skład ładowny na jedynkę. Tu znów urwali konia i wrócili po pozostawione próżne na dwójce. Rozstawienie ich pod ładownie i tartak przebiegło niezwykle sprawnie. SM42 wróciła po dwójce pod wyjazdowy semafor i po ułożeniu drogi i podaniu przeze mnie sygnału „ode mnie” wyjechała za ostatnią zwrotnicę w kierunku Ostródy. Wróciła na ręczny „do mnie” i została sprzęgnięta ponownie z wagonami ładownymi. Bez zbędnych ceregieli załoga przystąpiła do próby hamulca i po jej wykonaniu zgłosiła mi gotowość do wyjazdu. Po uzyskaniu zgody Ostródy wypuściłem pociąg. Nagrodą była kolejna kawa. W kuchni Maciej zaczął coś pichcić. Podejrzewałem niezły wczorajszy bigos, ale się pomyliłem. Na patelni wylądowały dwa duże schabowe. Ziemniaki pyrkotały w drugim garze. Bigos był za surówkę. Dwa w pełni załadowane talerze wylądowały na stole. Usiadłem przed jednym z nich i zagłębiłem widelec w soczysty kawał kotleta. -Cholesterol mnie zabije – zażartowałem.
-Albo nocne wycieczki ! – zupełnie poważnie wtrącił Maciej.
Zrozumiałem jego późne wstanie i brak serdeczności rano. Nie tylko ja położyłem się późno spać. Powoli myśląc nad odpowiedzią, przeżuwałem dokładnie ukrojony fragment schabowego. -Maciej, powiem tak jak mnie uczyłeś. Nie interesuj się. To naprawdę nie Twoja sprawa – próbowałem nadać memu głosowi jak najmniej emocji. Dyżurny spojrzał na mnie spode łba.
-Nie moja rzecz, masz rację. Nie będę dociekał, bo to wbrew temu co wyznaję. W związku, że ludzie widują nas razem, chcę wiedzieć jak długo jeszcze? – sięgnął po kompot. -Niedługo… – odpowiedziałem.
Maciej skończył pić i jeszcze raz spojrzał na mnie. Zanim zaczął uniosłem dłoń i przerwałem mu gestem.
-Gdybyś jeszcze kiedykolwiek zobaczył, że wychodzę, po prostu połóż się spać i nie myśl o tym. Te demony są moje i muszę się z nimi uporać. Jak już wspomniałem nie potrwa to długo i nie dostaniesz żadnym odłamkiem – skończyłem.
Maciej pokiwał głową ze zrozumieniem i rzucił mocnym służbowym głosem:
-Tylko się kurwa, nie daj zabić. Jak mawiał mój znajomy Kalota: „Mordo ty moja, nie żebym Cię lubił ale się przyzwyczaiłem do twojego widoku”- pogroził mi palcem. -Obiecuję- uderzyłem się w pierś.
Potem w ciszy skończyliśmy obiad. Do końca dnia unikaliśmy konwersacji. Po odjeździe ostatniego szynobusu wyciągnąłem z lodówki piwo i postawiłem przed Maciejem. Sam otworzyłem sobie jedną z butelek. Maciej pociągnął sporego łyka i otarł wierzchem dłoni usta. -Za to co zamierzasz, oby się udało – wyrzucił z siebie po chwili.
To był bardzo dobry toast. Uniosłem swoją butelkę i powoli wlałem w siebie dużego łyka. Zimne było jeszcze lepsze niż wtedy „Pod zielonym świerkiem”. Tak zleciało do wieczora. Około dwudziestej Maciej udał się do swojego pokoju. Ja również zawinąłem na poddasze. Położyłem się na łóżku i odczekałem dwie godziny gapiąc się w sufit. Punkt dwudziesta druga sięgnąłem pod łóżko i uwolniłem płaską walizeczkę. Położyłem ją na tapczanie i otworzyłem. W środku były trzy przedmioty. Pierwszy z nich to radio zaprogramowane na jedno pasmo. Uruchomiłem je. Na wyświetlaczu pojawiła się cyfra i napis „standby”. Ustawiłem malucha na nocnym stoliku. Druga rzecz to gogle noktowizyjne. Były przystosowane dla mnie. Mogłem działać bez okularów. Za kilkaset złotych podrasowano je dodając szkła korekcyjne. Na szczęście nie będą mi potrzebne na stałe tylko w pewnej części operacji. Sprawdziłem ich działanie i wyłączywszy umieściłem w skórzanym futerale. Widok ostatniego lokatora walizki ścisnął mi pierś ze strachu. We wszystkich filmach, które oglądałem bohaterowie nie mają z tym problemu. Ja miałem i paru moich znajomych też. Może tak było lepiej?
Glock 18C był nieprzyjemny w dotyku. Długi dokręcany tłumik powodował, że potrzebna była doń specjalna kabura. Miałem taką. Oprócz kabury mój Glock miał coś jeszcze, co odróżniało go od fabrycznych modeli – brak numerów. Zostały starannie usunięte. Z szafy wyciągnąłem drugi egzemplarz czarnej kurtki i spodni oraz siatkę maskującą wielkości koca. Położyłem ją obok gogli. Zawinięta w pokrowiec ze sztucznego materiału przypominała płaszcz przeciwdeszczowy. Tylko jej rola była zupełnie inna. Zgasiłem światło i pozostało mi tylko czekać. Nie były to łatwe chwile. Na szczęście radio trzydzieści minut po północy postawiło mnie na nogi.
-Zaczęło się…
Przyłożyłem mikrofon do ust i potwierdziłem usłyszaną wiadomość.
-Zrozumiałem, przystępuję do roboty. Na razie bez odbioru – przypiąłem radio do pasa, podobnie jak gogle i siatkę. Tym razem nie bawiłem się w smarowanie twarzy popiołem. Pasta do butów „kiwi” musiała wystarczyć. Miałem nadzieję, że nie miałem na to gówno uczulenia. Sygnał z radia oznaczał, że obiekt wszedł na drogę do Jagienki. Wyszedłem na zewnątrz budynku stacji bezszelestnie. Gdy wchodziłem do lasu odwróciłem się i spojrzałem w okno Macieja. Było ciemne. Miałem nadzieję, że emeryt posłuchał mojej rady i śpi snem sprawiedliwego. Za ostatnią zwrotnicą w kierunku Jagienki przystanąłem i delikatnie uderzyłem dłońmi o siebie. W nocnej ciszy brzmiało to jak cichy wystrzał. Odpowiedział mi ten sam dźwięk gdzieś z tyłu. Ciemna postać jak poprzedniej nocy uniosła rękę do góry. Odpowiedziałem tym samym. Potem powoli zagłębiłem się w wilgotny olchowy las z morowym powietrzem. Doszedłem do połowy drogi, w miejsce gdzie nasyp skręcał łagodnie w prawo. Położyłem się na wilgotnej ziemi, a swe ciało przykryłem siatką. W ręku dzierżyłem glocka a nosie miałem gogle. Okolica przede mną zrobiła się łagodnie zielona. Pozostawało tylko czekać. I to było najtrudniejsze. Odwrotnie niż wtedy na przełęczy Okraj.
Szliśmy wtedy w siedmiu. Poprzedniego dnia był wielki sukces. Zwinęliśmy grupę przemytników ludzi wraz z towarem– dwadzieścia pięć osób. Poszło gładko – kilka głośnych komend, silne światło reflektora i seria ponad głowami. Poddali się wszyscy. Kolejnej nocy miało być spokojnie. Rutynowy patrol, informatorzy milczeli jak zaklęci, zwiad również. Padał lekki ciepły deszcz. Wąska kamienista ścieżka była bardzo śliska. Od czasu do czasu ktoś z nas się poślizgnął. W ciemności cisnął mięsem. Dowódca nawet nie upominał. Mieliśmy zaliczyć rejon i zameldować, że jest czysty. Maszerowałem jako drugi od końca starannie odmierzając kroki. Buty nie chciały trzymać się na mokrych kamieniach. Automat mocno bił po nogach podczas akrobacji w celu utrzymania równowagi. Czapka przemokła i z daszka lała się woda. Księżyc znikał raz po raz za dużą i ciężką chmurą. Ona zaś pluła na nas delikatnie. Dochodziliśmy do przełomu. Droga miała zaraz opaść w dół i doprowadzić nas do granicznej polany. Skalne ściany na moment nieśmiało zbliżyły się do maszerującego udziału. Zrobiło się wąsko. Wtedy to się stało. Otwarto ogień. Sytuacja zaskoczyła nas zupełnie. Dowódca idący na czele zginął od razu. Wraz z przewieszonym przez ramię automatem upadł z rozerwaną piersią. Zapanował chaos. Instynktownie przywarliśmy do ziemi i odbezpieczyliśmy broń. To był nasz największy błąd. Cholerna chmura obraziła się w tym momencie i poganiana niespodziewanym wiatrem odeszła ponad sąsiednimi szczytami odsłaniając srebrnego mordercę – księżyc. Mieli nas jak na widelcu. Walili krótkimi seriami z broni długolufowej. Chwilowe błyski zdradzały ich pozycję na przełomie i bocznych ścianach. Starałem się odpowiadać celując w nie. Po kilku seriach zrozumiałem, że to bezcelowe. Ludzie z którymi byłem to zawodowcy, ale w tym momencie stali się tylko zaskoczonymi celami. Po pięciu minutach wymiany ognia strzelało już tylko trzech z nich. Potem dwóch i zapadła cisza. Ja również przerwałem ogień i skuliłem się za ciałem kolegi, który był przede mną. Czekałem na śmierć. Ale ona miała inne plany. Nie wiem ile tam leżałem, ale nie chciałem wstawać. Odnalazł nas patrol z psami spod Wielichnowa. Olbrzymi owczarek niemiecki oparł się na mojej piersi i skomląc zaczął lizać po twarzy. Wstałem powoli. Nikt poza mną nie przeżył. Później już tylko przesłuchania i wyrzuty sumienia. Długie rozmowy z psychologami na temat „dlaczego ja”. Nie pomagały. Czasami, jeśli tylko udawało mi się zasnąć, budziłem się zlany potem i stawałem przed lustrem. Dopóki nie przeczytałem danych z dowodu osobistego nie wiedziałem kim jestem. A może nie chciałem wiedzieć?
Dowódca miał jako jedyny na czapce kamerę z kartą SD. Nagrała cały nasz patrol do tragicznego końca. Obejrzałem ten film po roku. Niewiele było widać poza jedną postacią, która po nastaniu ciszy pojawiła się na ścieżce przed martwym żołnierzem. Technicy podali film obróbce i pokazali mi rezultat. Znałem tego człowieka…
Znaleźliśmy się w nieodpowiednim miejscu i czasie. Wpakowaliśmy się w sam środek operacji będącej zwieńczeniem rocznych starań. Zwykłego przemytu broni na dużą skalę. Udanego, bo organizował go fachowiec.
Kiedy po trzech latach leżałem znowu na ziemi powoli opuszczał mnie strach. Mówili mi zacni psychiatrzy, że muszę się z nim zmierzyć i właśnie to robiłem. Metodycznie wpatrywałem się w ścieżkę przed sobą. Rejestrowałem drobne muśnięcia wiatru na otaczającej ją roślinności. Udało mi się też zaobserwować spacer myszy po mokrych zardzewiałych szynach. Musiały mnie poczuć, gdyż zamarły strzygąc nerwowo wąsikami. Potem zmieniły kierunek i czmychnęły gdzieś w bok.
Czas mijał nieubłaganie. Miałem nadzieję, że wszystko rozstrzygnie się do czwartej nad ranem. Nie chciałem zasnąć…
Kolejny ruch przykuł moją uwagę. Dwie pochylone postacie szły ścieżką pomiędzy szynami w moim kierunku. Starałem się nie oddychać do momentu, aż podeszły na tyle blisko, że nie musiałem używać gogli. Wyłączyłem je szybkim ruchem ręki i gwałtownie wstałem. Przeciwnik był zaskoczony. Andrzej Czeremcha zwany Szeryfem, który szedł jako pierwszy zamarł. Pozwoliło mi to na skrócenie dystansu, tak że rozpoznałem twarz osoby idącej za nim. Aleksander Zajcew nie zmienił się ani trochę, od czasu kiedy widziałem go na filmie z przełęczy Okraj. Mój informator nie mylił się. Stanąłem naprzeciw niego.
-O kolejarzyk… Covalus… co ty kurwa wyprawiasz ?! – pierwszy zareagował Szeryf.
-Zamknij się Szeryfie, bo nie będę miał komu odstawić piwa – uciąłem dyskusje.
Zajcew przyglądał się całej sytuacji z lekkim rozbawieniem i zdezorientowaniem. Biedak nie wiedział, że zmieniłem pracodawcę, a ten wydał jasne i dość radykalne polecenia. Uniosłem glocka celując w pierś Rosjanina. Nacisnąłem spust. Dźwięk strzału przypominał lekkie klaśniecie dziecięcych dłoni. Zajcew złapał się za pierś i nadal nie wierzył, że to już koniec. Kolejny strzał i w oczach ofiary pojawił się gasnący błysk zrozumienia. Ostatni oddałem już do leżącego na ziemi. Szeryf próbował sięgnąć za pas, ale szybko skierowałem lufę glocka w jego kierunku. -Co jest kurwa grane ?! – Zadał mi to pytanie ze stoickim spokojem.
Jednocześnie niczym zawodowiec rozumiejący swoje położenie, cofnął ręce od pasa.
-Bierz trupa za nogi i do bagna z nim, tu po lewej jest głęboko… – rozkazałem.
Patrzył na mnie jakbym mówił po chińsku.
-No rusz się do diabła, mnie lekarz zabronił dźwigać – ponagliłem faceta.
Odwrócił Zajcewa na plecy, aby się nie pobrudzić i zszedł z ciałem na skraj nasypu. Silny był chłopina, bo miotnął nim dość daleko. Oboje patrzyliśmy jak zapada się w czarnej otchłani. Jak ostanie bąbelki przestały wykazywać miejsce gdzie spoczął, Szeryf wszedł na górę.
-Dla kogo pracujesz ? – nawet czynność zacierania śladów zbrodni nie wytrąciła go z równowagi. -Nie chcesz wiedzieć, wyjmij z plecaka połowę doli za przerzut i podaj mi – znów wydałem polecenie.
Na wszelki wypadek, gdyby z plecaka wyjął coś innego nadal trzymałem gnata wycelowanego w jego kierunku.
Cisnął we mnie zwitkiem euro. Nie liczyłem tylko schowałem w górnej kieszeni. Tacy jak on nie oszukują.
-Za co ten haracz ? – Szeryf tym razem nie był wściekły tylko lekko zdziwiony.
-Za uratowanie Twojej dupy – uśmiechnąłem się sam do siebie – Zajcew dotarł bezpiecznie do miejsca przeznaczenia. Trzymaj się tego jak niepodległości. Po powrocie do domu w obawie o życie i zdrowie rodziny zapomnisz o wszystkim co tu się stało. Ja zaś stanę się zwykłym pracownikiem kolei i będę się bał Twojej reputacji. Teraz cofnij się do granicy i daj mi dziesięć minut, muszę zwinąć ubezpieczenie. Nie próbuj iść za mną, bo odstrzelą Ci jaja przy samej dupie. Mam nadzieję, że rozmawiam z zawodowcem…
-Trochę boli urażona duma, ale lepsze to od ołowicy zwyczajnej. Do zobaczenia „Pod zielonym świerkiem”. Wisisz mi piwo kolejarzyno, a to poważny dług – Szeryf odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemności.
Ja również postanowiłem wracać. Tuż przed wyjściem z lasu przystanąłem i sięgnąłem po radio.
-Zwijaj się – wypowiedziałem krótką sentencję.
Z lasu wyszła przemoczona postać z długim karabinkiem. Maryśka podeszła do mnie i zlustrowała wzrokiem.
-Po wszystkim? – spytała.
-Po… – potwierdziłem.
-To dobrze, bo muszę kurwa zapalić- sięgnęła po paczkę fajek.
Mokre zapałki łamały się w jej dłoniach. Nie zawiodła moja benzynowa zapalniczka. Głęboko zaciągnęła się i ruszyła w kierunku samochodu.
-Tylko na drugi raz nie okładaj mnie tak, nawet jak wróg widzi – rzuciłem za nią.
-Ty jeszcze za te tik taki masz wpierdol, więc mnie nie denerwuj – odfuknęła i przyśpieszyła kroku. Cała Maryśka. Nie goniłem jej tylko po cichu wróciłem do pokoju. Broń, noktowizor i radio schowałem do walizki. Znów przykleiłem ją taśmą pakowniczą do sprężyn pod łóżkiem. Mokre ciuchy zwinąłem do worka. Jutro je wyrzucę. Wsunąłem się pod kołdrę i zasnąłem niemal natychmiast. Budzik wysadził mnie z tego pociągu około piątej trzydzieści. Był punktualny jak cholera. Tym razem coś się zmieniło. W pokoju było przyjemnie ciepło. Zszedłem do kuchni mając worek z mokrymi ciuchami w ręku. Zdębiałem na widok Macieja przy rozpalonym piecu. – Już po wszystkim? – zapytał.
-Na razie tak – odpowiedziałem.
-Zostaw te mokre ciuchy, szkoda wyrzucać. Kowalska upierze jak poprzednie, które wyciągnąłem z kosza. Praca na kolei jest brudna i ciężka stąd takie ubłocone. Jasne?! – czekał na potwierdzenie. -Jasne, możesz mi nalać kawy ? – usiadłem na krześle i oddałem mu worek. -Idź się najpierw wymyj, jest już woda ciepła – rozkazał.
-Dobra… – wstałem zachęcony ciepłą wodą.
-Maryśka darła przez stację, strasznie się spieszyła. A Szeryf wrócił dziesięć minut po tobie – dodał Maciej.
-Miałeś spać ! – pochyliłem się nad nim.
-Starzy ludzie niewiele śpią, za to potrafią milczeć jak grób…
Miałem taką nadzieję. Wieczorem musiałem jeszcze załatwić jedną sprawę. W tym celu udałem się pieszo do miejsca spotkań „Pod zielonym świerkiem”. Stała obsada była przy dwóch stolikach. Trzeci świecił pustkami. Pod chmurą niebieskawego dymu tytoniowego kończyła kawę Maryśka. Ubrany w moro Szeryf zajęty był swoimi sprawami i dumał pochylony nad otwartym laptopem. Moje wejście do wewnątrz nieco ożywiło atmosferę. Maryśka wstała i ciskając oczyma gromy ostentacyjnie wyszła. Pchnęła mnie przy tym złośliwie, tak że znów walnąłem plecami o ladę. -Ty wiesz za co ! – wyszeptała
Potem mocno trzasnęła drzwiami. Przestraszoną ekspedientkę poprosiłem od dwa butelkowe.
Odkapslowałem je i stanąłem nad Szeryfem.
-Można ? – spytałem jak na człowieka przestraszonego przystało.
-Jak musisz- odpowiedział Czeremcha nie odrywając wzroku od laptopa.
Sprzedawczyni dyskretnie wycofała się na głębokie tyły zaplecza. Usiadłem naprzeciw Szeryfa i będąc pewien, że nikt nie widzi postawiłem przed nim piwo i jednocześnie zamknąłem pokrywę komputera.
-Nie masz gnata, nie ryzykuj kolejarzyno – doradził nieco kontestowany Czeremcha.
-A ty masz ? – rzuciłem dla rozładowania napięcia.
-Wal się…
Nie było to najlepszym pomysłem.
-Nie będę Ci zawracał czterech liter, ale chciałbym usłyszeć co wiesz o Juli, kobiety człowieka ze zniczem- ściszyłem głos.
-Działała na własny rachunek i była w tym dość dobra. Często wchodziła mi w drogę. Tego dnia też tak było. Natknąłem się na panienkę koło dawnego rozjazdu na nasypie do Jagienki. Ściemniało się…
-Kropnąłeś ją ?! – przerwałem
Szeryf tylko się uśmiechnął.
-Ja nie. Prowadziła dwóch rosyjskojęzycznych gości do starych wagonów. Niewielu ludzi o nich wiedziało. W zasadzie tylko my dwoje. Ja od momentu zalania betonowej drogi do granicy i pochłonięcia jej przez czarną otchłań tam się nie zapuszczałem. Wszystko było cholernie niestabilne. Nie miałem ochoty tonąć. Widziałem jak zmierza w ich kierunku. Nasyp do Jagienki był za wąski na nas dwoje. Wycofałem się wściekły do wioski. Byłem ostatnim, który ją widział żywą. Ludzie zaczęli gadać bzdury. Raz nawet ten jej chłoptaś usiłował mnie pobić. Przetrąciłem mu nos i trzymał się na dystans. Potem zwariował. Koniec historii…
Jednym haustem dopiłem piwo. Czeremcha już dawno swojego nie miał. Wstałem i odstawiłem butelki na ladzie. Wychodząc usłyszałem:
-Jesteśmy kwita kolejarzyno, i chciałbym, aby ten stan trwał jak najdłużej. Drugim razem może Ci się nie udać.
-Dzięki za dobre rady – zamknąłem za sobą drzwi.
Wieczorne powietrze falowało i osadzało na twarzy kropelki wody. Przechodząc przez stację dostrzegłem światełko na Jagienkowej głowicy. Zaciekawiony podszedłem bliżej. Czerwony znicz migotał delikatnie barwiąc najbliższą okolicę na krwisty kolor. Nie chciałem wiedzieć, kto i dla kogo go zapalił.
KONIEC
Wrocław 11.11.2014r.
0 Comments