Drugie spotkanie

Obudził go jej krzyk. Wstał z łóżka i nasłuchiwał. Od pewnego czasu Żona spała w drugim pokoju. Tak było dla niej lepiej. Potrzebowała więcej ciepła, a on nie mógł tego wytrzymać. Dlatego sypiali oddzielnie. Znowu usłyszał cichy jęk. Zawsze starała się go nie obudzić. Widać, dziś to było silniejsze od niej. Otworzył drzwi i wszedł do pokoju w którym panował zapach śmierci. Usiadł przy drewnianym łóżku i położył rękę na jej czole. Łkała przez sen. Na skórze żółtej i przeźroczystej jak papier pojawiły się obfite krople potu. Delikatnie starł jego nadmiar z czoła. Budziła się. Zobaczyła go, w jej oczach zagościł na moment uśmiech, lecz po chwili zgasił go atak bólu. Pochylił się nad nią i delikatnie uniósł do pozycji siedzącej. Była lekka jak piórko. Ciągła walka o przetrwanie jeszcze jednego dnia wycieńczała sponiewierany organizm. Podziwiał ją za to, że jeszcze trzymała fason. Jej front pękał na wielu liniach, poszczególne armie rozpadały się w pył. Ona starała się to ogarnąć w myśl zasady, ani kroku w tył. Oboje wiedzieli, że przegrywała kolejne bitwy. Do całkowitego załamania nie zostało wiele czasu.
-Podać ci tabletki? Spytał
-Tak.
Sięgnął po pudełko morfiny. Na początku brała małe dawki, teraz lekarze nawet nie chcieli ustalić górnego limitu. Zresztą nie było po co. Podał jej szklankę wody i pomógł wlać chłodny płyn do ust. Sama już ledwie utrzymywała cokolwiek w dłoni. Odstawił pojemnik na nocny stolik i delikatnie ucałował ją w policzek. Zasypiała. Trzymał ja za rękę zanim nie odeszła do krainy chemicznych marzeń. Ile jeszcze tak wytrzyma? Dzień, dwa czy tydzień? Zbyt długo już dźwigała ten krzyż, skoro Bóg nie chciał jej pomóc postanowił zadecydować za niego. Zamknął cicho drzwi i wyszedł do kuchni, gdzie stał aparat telefoniczny. Wykręcił numer na stację. Odebrał ten co zwykle odbierał. Ciepły głos w słuchawce, choć nieco zaspany. Rozpoznali się od razu. W końcu dwadzieścia lat wspólnej służby robi swoje. On jako kierownik pociągu, tamten Dyżurny ruchu w Marciszowie.
-Zdecydowałem się, jadę jutro.
Po drugiej stronie zapadło milczenie.
-Jest aż tak źle?
Coś zapiekło go w oczach. Łzy same poleciały po policzkach. Wargi zaczęły drżeć. Przez mózg przechodziły obrazy cierpienia osoby mu najbliżej. Wykrzywione lico z bólu. Ręce ściskające jego nadgarstek w oczekiwaniu ukojenia.
-Rozumiem stary, czekamy na Ciebie.
Po prostu odłożył słuchawkę. Nie był w stanie odpowiedzieć. Stalowa obręcz trzymająca w ryzach uczucia rozpadła się, jakby była ze szkła. Wrócił do swojego pokoju i zapalił światło. Usiadł w fotelu. Rozejrzał się po ścianach, tam w fotografiach było całe jego życie. Pociągi, którymi dowodził, koledzy i rodzina. Świat, który musiał opuścić i zostawić w imię wyższych konieczności. Podszedł do wybranych fotografii, lekko dotykał palcami. W głowie odtwarzała się historia z nimi związana. Zwykle ciepła i pełna pozytywnych wrażeń. To co miał zostawić za sobą nie było złe. Na pewno nie musiał oglądać się za siebie. Pościelił starannie łóżko. Poukładał drobiazgi na półkach. Na ścianie nad drzwiami dostrzegł drewniany krzyżyk. Wiele razy się zwracał do Niego o pomoc. Nie dla siebie- dla niej. Zamiast zrozumienia wystawiano, go na kolejne próby. Straszliwe próby- codzienna kaźń osoby mu najbliższej. W końcu zrezygnował. Nie był w stanie wytrzymać. Nie chciał tego dłużej znosić. Miał ochotę cisnąć symbol do pieca, ale bał się, że Ona zauważy. Pozostawała Mu wierna. Mimo piekła, jakie dla niej zgotował. Wrócił na do kuchni. Rozpalił w piecu. Miłe ciepło rozeszło się po izbie. Postawił na rozgrzanej płycie żeliwną patelnie. W głowie zaświtała mu myśl o ostatniej wieczerzy. Miał już dość symboli i szybko wypędził ją z głowy. Kiedy cebulka z kiełbaską doszły do siebie, wbił cztery jajka. Całość wymieszał starannie. Starał się nie robić dużo hałasu, aby Jej nie obudzić. Herbata parowało w szklance. Usiadł za stołem i położył na brzegu pajdę chleba. Zaczął jeść, powoli aby zapamiętać smak. Gdy skończył pomył naczynia. Nie chciał zostawiać śladu. Dokończył toaletę i po raz ostatni ogolił się starannie. Jego mundur wisiał obok pralki. Przejrzał go i pozdejmował niewidzialne paprochy. Potem wdział na siebie i przejrzał się w lustrze. Był gotów. Zgasił światło. Znów był w kuchni. Chciał jeszcze zrobić jedną rzecz. Ta się już zaparzyła. W metalowym kubku parzącym wargi smakowała najlepiej. Zamknął oczy. Wiedział, że tego będzie mu najbardziej brakowało. Trwał tak w czynności około trzydziestu minut. Po tym czasie postanowił działać. Pochylił się nad Nią i rozchylił poły kołdry. Wyniszczone chude ciało lekko zadrgało pod wpływem nagłego chłodu. Jednak leki nie pozwalały ustom krzyczeć. Zdarł z niej z najwyższą delikatnością przepoconą koszulę nocną. Nałożył przygotowaną na tą okazję bluzkę, którą najbardziej lubiła. Na nią ciepły sweter i płaszcz. Kocem okrył nogi i nałożył buty. Spadały. Znowu łzy popłynęły mu po policzkach. Uniósł ją do góry. Była lekka jak motyl wiosenną porą. Długie włosy, kiedyś złote- dziś tłuste i siwe rozsypały mu się na dłoniach. Zaniósł ją do samochodu. Umieścił na tylnym siedzeniu i okrył dodatkowym kocem. Usiadł za kierownica i zapalił silnik. Śnieg lekko skrzypiał pod kołami. Zamknął za sobą furtę i bramę. Raz na zawsze. Zatrzymał się pod kanciapą Dyżurnego. Zostawił włączony silnik i ogrzewanie, a sam wszedł do pomieszczenia. Stary przyjaciel czekał na niego. Uścisnęli się serdecznie. Trwało to nieco dłużej niż zwykle. Gdy usiedli na przeciw siebie, Dyżurny wyciągnął butelkę koniaku i dwa kieliszki.
-Na służbie? Spytał Kierownik.
-Pieprzyć to, bez Ciebie to już nie będzie służba.
Bursztynowy płyn wypełnił kieliszki. Butelka zniknęła w szafce. Dyżurny po prostu uniósł kieliszek. Rozumieli się bez słów.
-Więc wreszcie nadszedł ten dzień.
-Tak Panie Dyżurny, odwlekałem go jak mogłem.
-Jest, aż tak źle? Dziś już po raz drugi padło o pytanie
-Choć ze mną.
Wyszli do samochodu. Tam kierownik zapalił wewnątrz światło i rozchylił koc. Na widok tak sponiewieranej istoty Dyżurny zdołał wyksztusić:
-Boże Drogi…
Okrył ją na powrót kocem i wrócili do pomieszczenia. Zapadła cisza. Przerwał ją Kierownik, kładąc kluczyki od auta i domu na stole.
-Wszystko jest Twoje.
-Przestań.
-Mi to już niepotrzebne, umowy leżą na stole w pokoju. Dzieci się nie doczekałem, ty jesteś moją jedyna rodziną. Nagle spostrzegł, że Dyżurnemu zaszkliły się oczy.
-Kurcza, nie rozklejaj się stary.
-Niech to szlag, mam to w dupie.
Łzy popłynęły gęsto. Dobrze, że koniak był w stanie ugasić ten pożar. Nie wspominali wiele, nie było takiej potrzeby. Czas płynął niepostrzeżenie. Długi gwizd i łoskot składu wtaczającego się w peron, przerwał to posiedzenie.
-Czas na mnie.
Kierownik wstał i jeszcze raz uścisnął Dyżurnego. Potem wrócił do auta i wyciągnął Ją z tylnego siedzenia. Spała w najlepsze. W wagonie 102A przywitał ich inny kierownik pociągu. Pomógł wejść do środka i ułożyć śpiącego motyla na siedzeniu. Nie sprawdzał biletu. Ty45 podpięty z przodu znowu dał sygnał gwizdawką. Dyżurny wyszedł na peron. Jego przyjaciel stał w drzwiach ryflaka, jedynego wagonu w składzie. -Zgaś auto, bo paliwo spali. Powiedział.
Dyżurny wrócił po kluczyki i zatrzymał silnik FSO 1500.
-Dbaj o niego, to dobry wóz.
Dyżurny nic nie mówił. Zerknął tylko na zegarek. Wyprostował się. Spojrzał na semafor na którym wcześniej dał zgodę i powoli uniósł kształtkę sygnałową.
-Trzymaj się Przyjacielu, będzie mi Ciebie brakowało.
Ty45 szarpnął wagonem.
-Mi Ciebie też. Krzyknął w odpowiedzi.
Samotna sylwetka z podniesiona kształtką stopiła się z peronem. Zamknął drzwi. Drużyna przeszła do drugiej sekcji wagonu. Nie chciała przeszkadzać. Usiadł obok motyla. Przytulił ją do siebie. Chłonął każdy jej oddech. Te były słabe i ledwie wyczuwalne.
-Już niedługo, wytrzymaj.
Ryflak chybotał się na nierównościach toru. Wózki lekko stukały na łączeniach. Ogrzewanie parowe ogrzewało dwa wtulone w siebie ciała. Ty gwizdał przelotnie na poranne zawalidrogi. Próbował myśleć o mijanych kilometrach. Nie był w stanie. Paraliżował go strach, strach przed nieznanym. Mimo tego wiedział, że postąpił dobrze. To pomagało nieco złagodzić uczucie lęku. Na łuku smuga dymu połechtała mokre okna. Zapach palonego węgla dostał się do wnętrza wagonu. Ona się budziła. Otworzyła oczy. Morfina lekko łagodziła sens wypowiedzi.
-Gdzie ja jestem?
Długo myślał nad odpowiedzią. Nie chciał jej przestraszyć.
-W pociągu. Wyszeptał i uniósł jej ciało do pozycji siedzącej.
Zrobił to zbyt mocno, bo skrzywiła się z bólu.
-Przepraszam kochanie.
Nie miała mu tego za złe. Przyglądała się krajobrazowi za oknem. Jej oczy odzyskiwały dawny blask.
-Wycieczka?
-Tak kochanie.
-Dokąd?
Przytulił twarz do jej policzka. Musnął wargami małżowinę uszną. Potem szepnął.
-Tam, gdzie już nie będzie bolało.
-To dobrze.
Za oknem obraz tracił na ostrości. Pojawiały się stróżki białego mleka. Z początku nieśmiało pełzały po ziemi, lecz potem uniosły się w górę. Zalepiło dokładnie szyby. Spojrzał na Żonę, nie bała się. Z każdym kilometrem jej twarz nabierała kolorów.
-Dziwne. Stwierdziła nagle.
-Co?
-Już nie boli.
Na początku zląkł się okrutnie. W chwilę później zrozumiał. Dźwięki traciły na ostrości. Zapadła cisza. Poczuł, że skład zwalnia. Usłyszał w swojej głowie polecenie.
Proszę się przygotować.
Podziękował nie otwierając ust. Dojeżdżali do stacji przeznaczenia. Powoli rozwinął Ją z pieleszy koca. Chciała coś powiedzieć, ale zasłonił jej usta dłonią. Chwycił pod ramie i przesłał myśl.
To nie będzie nam już potrzebne, nie będzie bólu, nie będzie zimna. Znów chciała otworzyć usta. Wskazał na głowę. Pojęła
Obiecujesz?
Tak kochanie
Skład stanął. Zaczęli posuwać się ku wyjściu. On pierwszy wyszedł na peron. Ona zsunęła się mu w ramiona. Zamknął drzwi. Maszynista spojrzał w jego kierunku. Drużyna schowała się we wnętrzu wagonu. Wyprostował się i uniósł do góry dłoń. Mechanik potwierdził sygnał i ruszył w absolutnej ciszy. Czerwone lampy końcowe rozpłynęły się we mgle. Nie wiedział co ma dalej czynić. Przytulił ją do siebie i czekał na jakieś znak. Już się nie bał. Spostrzegł, że służbowy mundur płowieje. Znika. Znikały też dłonie. Zegarek zsunął się z nieistniejącego nadgarstka i nie dążył spaść na beton peronu. Ona też zmieniała swą postać. Uśmiechnięta i szczęśliwa. Pozbyła się bólu i koszmaru codzienności. Stawali się czystą energią. Niematerialnym bytem w Mieście Mgieł. Kiedy wstało słońce, wiatr rozpędził resztki snu. Obok toru nie było już nic, poza diamentowymi kroplami wody zawieszonymi na okolicznych roślinach.

KONIEC

Wrocław 03.02.2008r.

Powrót do listy opowiadań z 2008r.

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *