Przebudzenie

Budynek Szpitala Psychiatrycznego przy ul. Kraszewskiego przypominał średniowieczny zamek bez właściciela. Potężne zimne ceglane mury zdawały się wciągać w głąb każdego, kto się doń zbliżył, niczym studnia bez dna. Miałem ochotę uciec stamtąd, ale tego nie zrobiłem. Nacisnąłem stylizowaną klamkę od wielkich drzwi ze stalową kratą. Ustąpiły nadzwyczaj lekko. Stanąłem w przestronnym nieoświetlonym holu nieco zdezorientowany. Na szczęście podszedł do mnie ochroniarz i zapytał grzecznie w czym pomóc. Wyjaśniłem mu, że jestem umówiony z Dyrektorem placówki. Wskazał mi wąski korytarz na prawo i podał numer gabinetu. Gdy zanurzyłem się we wskazanej odnodze sięgnął po telefon. Byłem zapowiadany…
Gabinet Dyrektora był przestronny. Centralne miejsce zajmowało wielkie dębowe biurko. Za nim siedział czterdziestoletni mężczyzna w ogromnych okularach. Wyglądało to nieco komicznie i mimowolnie uśmiechnąłem się pod nosem. Dyrektor zauważył moją reakcję, ale nie dał po sobie poznać, że tak było w istocie. Bezbarwnym, nieco zachrypniętym głosem spytał o powód wizyty. Gdy wyjaśniłem mu wszystko, podsunął mi pod nos cztery kartki papieru do podpisania. Dopełniłem formalności i odsunąłem od siebie podpisane dokumenty.
Mężczyzna sprawdził dokładnie kompletność parafek i czytelność podpisu. Następnie zadowolony z kontroli schował papiery do teczki, którą wrzucił do obszernej szuflady. Zdążyłem zauważyć iż było pełno w niej podobnych teczek. Zakończywszy tą czynność Dyrektor sięgnął po telefon i wezwał swojego pracownika. Głos miał tak zniekształcony, że nie zrozumiałem ani słowa wypowiadanego do słuchawki. Odłożywszy ją na widełki zwrócił się do mnie bezpośrednio.
-Pan rozumie, że dopóki pacjent pozostaje pod naszą opieką, jego zeznania nie mogą być użyte w toku prowadzonego śledztwa?
Kiwnąłem głową w geście potwierdzenia.
– Prokuratura została poinformowana o Pańskiej wizycie, uważają ją za bezcelową.
Domyśliłem się tego znacznie wcześniej, kiedy starałem się o pozwolenie widzenia z Damianem Kołaczyk.
– Wiem o tym Dyrektorze, mimo ich niechęci nadal mam zamiar pogadać z Kołaczykiem.
Dyrektor spojrzał mi prosto w oczy. Spojrzenie to wyrażało bezgraniczną pogardę dla mojej osoby.
-Gnębi Pan chorego człowieka, jestem temu przeciwny ale mam związane ręce. Odstąpiliśmy od dzisiejszej dawki leków, aby mógł Pan nawiązać z pacjentem jakąkolwiek komunikację. Ma Pan na to dwie godziny, potem znów podamy mu leki. Niech Pan zrozumie, że ta zwłoka może go zabić.
Nie chciałem wdawać się w dyskusję. Kiwnąłem tylko głową z grzeczności. Za mną ktoś otworzył drzwi. Do gabinetu weszła wysoka kobieta. Była grubo po pięćdziesiątce. Jej ciało było wyschnięte na wiór, skóra sucha i niemal przeźroczysta.
-Siostra Pelagia zaprowadzi Pana do sali.
Odwróciłem się powoli. Dyrektor jeszcze nie skończył. Sięgnął do szuflady i podał mi kwadratowe pudełko. Było wielkości paczki od papierosów. Na środku widniał czerwony guzik. Dyrektor nacisnął go kciukiem. W sali rozległ się przenikliwi pisk. Dyrektor jeszcze raz nacisnął guzik. Zapadła cisza.
-Pacjent nie należy do groźnych. Nie wiemy jednak wszystkiego. Gdyby coś się działo proszę z tego skorzystać. Do sali wejdzie sanitariusz.
-Nie trzeba… Odrzekłem.
Na twarzy Dyrektora zagościł uśmiech.
-Niedawno był tu taki młody prokurator, też taki chojrak jak Pan. Nie chciał pudełka i zostawił je pod salą. Po godzinie jak tam zajrzeliśmy jego podopieczny bawił się gałką oczną. Do dziś na prokuratora mówią pirat…
Zrobiło mi się zimno i wziąłem pudełko. Postanowiłem się z nim nie rozstawać. Siostra Pelagia wyszła pierwsza z gabinetu, podążyłem za nią. Korytarze były puste. Słychać było tylko stukot drewniaków kobiety. Szła dość szybko i pewnie. Ledwie za nią nadążałem. Zaliczaliśmy co raz to nowe korytarze, klatki schodowe i drzwi. Zaczynałem mieć lęki, że stąd nigdy nie wyjdę. Nagle stanęliśmy przed wielką stalową kratą. Nad nią widniał napis “Odział Zamknięty Nr 14- nieupoważnionym wstęp surowo wzbroniony.”
Siostra sięgnęła do urządzenia zamocowanego na ścianie przypominającego domofon. Wezwała strażnika. Po drugiej stronie stanął rosły facet. Zauważyłem że jest uzbrojony w paralizator i krótką pałkę. Siostra przywitała się z nim i wskazawszy na moją osobę wyjaśniła cel wizyty. Podała jeszcze strażnikowi niewielki papier z moim nazwiskiem. Była to przepustka. Nie miałem pojęcia, kiedy Dyrektor ją wypisał. Rozległo się brzęczenie elektromagnetycznego zamka. Drzwi odskoczyły, strażnik rozchylił je szeroko. Kiwnął na mnie ręką. Wszedłem do środka, za mną krata zatrzasnęła się. Znów przez moje plecy przeszedł dreszcz. Szliśmy w milczeniu, mijając sale z masywnymi drzwiami. Czasami za niektórymi rozlegały się głosy, drapania czy jęki przypominające ekstazę. Miałem nadzieję, że żadne z nich się nie otworzą. Strażnik zatrzymał się. Sięgnął po pałkę i walnął nią w drzwi. Ucichły wszelkie odgłosy. Strażnik zajrzał do środka przez judasza. Potem odwrócił się do mnie.
-Siedzi na łóżku pod oknem, na środku sali wymalowana jest biała linia, ani Panu, ani jemu nie wolno jej przekroczyć. Gdyby coś się działo, proszę użyć pudełka. Będę zaglądał do was co dziesięć minut. Gdyby zechciał Pan wyjść proszę też użyć pudełka lub uderzyć w drzwi.
Otworzył. Wahałem się. Delikatnie pchnął mnie do środka i zamknął za mną drzwi. Moje oczy przez kilka minut przyzwyczajały się do jasności panującej w sali. Zapewniała ją ogromna lampa zawieszona wysoko pod sufitem, tak aby pacjent nie mógł jej dosięgnąć.
Pomieszczenie nie było duże. Nie miało okien. Pod przeciwległą ścianą stało łóżko z pasami. Na nim siedział w białym fartuchu Kołaczyk. Salę idealnie, na pół przedzielała biała linia. Pod drzwiami na stałe do ziemi przymocowany był metalowy taboret. Całości wystroju dopełniała kaczka stojąca obok łóżka pacjenta. Poza tym nie było tu nic. Usiadłem na taborecie i spojrzałem na Kołaczyka. Siedział obejmując rękoma swoje stopy. Tak jakby chciał się zamienić w idealną kulę. Schować przed czymś co nań czyhało. Rozszerzone oczy zdradzały bezgraniczne przerażenie wypełniające organizm tego człowieka. Zacząłem żałować swojej decyzji o przyjściu tutaj. Mimo wszystko nie mogłem tak odejść bez niczego. Pragnienie wiedzy było silniejsze od racjonalnego myślenia. Przynajmniej na razie. Położyłem kciuk na czerwonym przycisku pudełka. Nabrałem powietrza w płuca i głośno powiedziałem:
-Panie Kołaczyk, jestem z Komisji Wypadkowej moje nazwisko Covalus.
Jego głowa powoli uwolniła się od rąk. Odwrócił swe lico ku mnie i patrzał.
-Chciałbym, aby mi Pan opowiedział o tym co się stało. Kontynuowałem.
Oderwał ręce od stóp. Wyprostował nogi w kolanach i położył się na wznak na swojej leżance. Milczał dłuższą chwilę. Już myślałem, że nic z tego nie będzie, gdy zaczął mówić. Z początku szeptem, lecz w miarę upływu czasu jego umysł uwalniał się od strachu a dźwięk dobywany z ust stawał się donośniejszy. Włączyłem dyktafon i oparłem się o ścianę. Kciuk nadal tkwił na czerwonym przycisku…

***

To było zwykłe zadanie. Udrożnić stacje Sokołów. Ta od dawna zapomniana przez Boga i ludzi miała wspomóc przeładunek kruszywa pod budowę drogi ekspresowej S8. Leżała na linii Olesno- Tracz. To jednotorowa nitka, wpisana wprawdzie do katalogu PLK umierała śmiercią techniczną. Część drewnianych podkładów przegniła już dawno i zapadała się w zanieczyszczonej podsypce. Wielkie krzaki i dość spore drzewa opanowały tor i skrajnię. Wszyscy łącznie z mieszkańcami Sokołowa położyli krzyżyk na transporcie kolejowym. Na nieszczęście dla PLK znalazł się przedsiębiorca który zechciał jeździć na odcinku Oleśno-Sokołów. Na nic zdały się tłumaczenia poparte słynnym “nie da się”. Przedsiębiorca zaproponował udziały w remoncie toru. Najpierw na szlak skierowano chłopaków z oddziału drogowego w Smolcu. Pomierzyli, obejrzeli i stwierdzili, że bez wymiany licznych podkładów i części podsypki tor nie wytrzyma nacisku wahadła z kamieniem. Popłynęły pieniążki i zrobiono co trzeba. Remont skończył się około sto metrów przed Sokołowem. Resztę brał na siebie inwestor. Reszta wydawała się niewielka, ale obejmowała całą stację Sokołów. UTK zgodził się na ruch na zasadzie bocznicy. Wjazd wahadła, oblot i wyjazd. Zapadła decyzja o udrożnieniu toru głównego oraz jedynki peronowej. Reszta miała zostać wykoszona i obłożona tarczami D1, oraz zamknięta na spony. To zlecono nam, drugiemu oddziałowi drogowemu w Oleśnie. Z samego rana z szopy wyjechał pociąg roboczy prowadzony SM 30. Ciągnął wagon z narzędziami, agregatem spalinowym, platformę z podkładami i żurawiem o odpowiednim udźwigu, wagon mieszkalny przerobiony ze starego Bh oraz dwie puste platformy na odpady. Siedziałem w mieszkalnym i odliczałem kolejne styki do momentu, aż pociąg zamarł, bo skończył się wyremontowany odcinek. Jako kierownik całego tego zamieszania wysiadłem pierwszy. Przed lokomotywą wyrosła ściana roślinności. Moi ludzie oczekiwali na decyzję. Krzyknąłem maszyniście, żeby zgasił konia, bo nam trochę zejdzie. Zrobiło się cicho. Kazałem pobrać piły motorowe i rozpoczęło się karczowanie terenu. Ścięte drewno ciskaliśmy na bok toru. Powiedziałem do chłopaków, aby nie zawalili rowu. On też musiał zostać udrożniony. Wziąłem w rękę swoją piłę i podążyłem za tyralierą. Smród spalin mieszał się z zapachem ludzkiego potu, kurzu i czegoś jeszcze. Z początku nikt na to nie zwrócił uwagi. Potem nagle Kowalski zatrzymał się wpół drogi. Wyłączył piłę i zmarszczył nos.
-Kurwa szefie, ktoś tu umarł czy co? Podaje zgnilizną jak cholera. Wrzasnął.
Nie miałem chęci na dyskusję i przepychanki. Najważniejsze było dobić się do stacji i wyznaczyć front robót.
-Kowalski nie pierdol, tylko bierz się do roboty. Pewnie coś zdechło w krzakach. Jak chcesz możesz w przerwie poszukać.
Odburknął coś niewyraźnie i uruchomił piłę. Po części chłopina miał rację. To nie był zwyczajny smród. Im bliżej stacji tym bardziej śmierdziało trupem. Jakby ktoś nagle pootwierał wiele mogił. Wkrótce przyzwyczailiśmy się do tego zapachu. Dopiero później zrozumiałem, że było to po prostu ostrzeżenie.
Po raz pierwszy ją ujrzałem jeszcze tego popołudnia. Była zwykłą jednopiętrową nastawnią z cegły. Mimo upływu czasu wyglądała na nie zdewastowaną. Na murze pod oknem wisiała tablica Sk1. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Dziwne. Nie mieliśmy czasu sprawdzać wnętrza. Trzeba było wykosić równię stacyjną. Zajęło nam to dwa dni. Po minięciu Sk1 trupi odór zniknął.
Wróciłem do niej po skończonej wycince trzeciego dnia. Chodziło o odcięcie pędni od zwrotnic. W ruchu miały pozostać tylko dwie, umożliwiające oblot składu. Aby nie komplikować, w planie były zamki kluczowe i bambuły. Powrót do ręcznego nastawiania. Sk1 stawała się zbędna. Nie chciałem jednak ciąć tych pędni po chamsku w kanałach pędniowych, tylko po ludzku odłączyć je w budynku -w komorze naprężaczy. Wziąłem ze sobą dużego Józka i poszliśmy w świetle dnia do budynku. Na górne piętro prowadziły metalowe schody. Były w doskonałym stanie. Szybko wdrapaliśmy się na górę i stanęliśmy przed wejściem. Tu też na drzwiach nie było kłódki.
-Pewnie ktoś zajebał. Mruknął Józek.
W duchu zgodziłem się z nim i nacisnąłem klamkę. W tym samym momencie poczułem ból, który rozdzierał moją dłoń. Odskoczyłem z krzykiem od drzwi i machałem ręką w powietrzu.
-Co jest szefie ?! Zaniepokoił się Józek.
-Ta kurwa jest gorąca. Jęknąłem.
Na dłoni pojawiły się bąble oparzeliny. Zacząłem dmuchać.
-Pewnie od słońca…
Zgodziłbym się z moim podwładnym, dziś panowały temperatury rodem z Sahary, gdyby nie fakt, że drzwi leżały w głębokim cieniu. Józek obszedł mnie i ostrożnie dotknął klamki. Po jego minie wnioskowałem, że coś jest nie tak.
-Co się tak gapisz ?! Ryknąłem zdenerwowany nadal wymachując dłonią.
-Szefie ta klamka,… jest zimna.
-Popierdoliło cię Józek czy co?! W takim razie skąd się to wzięło ?!
Podsunąłem mu dłoń pod nos.
-Znaczy co szefie?! Bąknął Józek przyglądając się uważnie mojej dłoni.
-Gówno. Odwróciłem dłoń ku sobie i zdębiałem. Nic na niej nie było…
Stałem tak dłuższą chwilę z miną ostatniego idioty. Józek zbliżył się do mnie i dyskretnie pociągnął nosem. Wynik tej operacji wprawił go w jeszcze większą konsternacje. Byłem czysty.
Weszliśmy do środka. Ława dźwigiem wyglądała tak, jakby ktoś ją jeszcze wczoraj dotykał. Smar błyszczał się w promykach słonka, a na tabliczkach nie było nawet kurzu. Dziwne to wszystko. Rozejrzałem się po pomieszczeniu dwukrotnie. Albo w okolicy wymarli ostatni wandale i łowcy złomu… Albo już sam nie wiedziałem co, o tym myśleć. Machnąłem ręką na Józka i zeszłem niżej do komory naprężaczy. Tu również nikt nie zaglądał. Linki pędniowe pokryte były smarem a mechanizmy błyszczały bez śladów rdzy. Dziwne.
Wyciągnąłem ze skrzynki odpowiednie klucze. Wsadziłem rękę pomiędzy ciężarek a ścianę pomieszczenia. Chciałem sprawdzić czy jest dostęp do śrub naprężnych, aby nieco poluzować druty. Wtedy zobaczyłem to. Z początku wydawało mi się, że jest to kupa zwiniętych szmat. Sięgnąłem po latarkę i zapaliłem ją. Krąg światła omiótł znalezisko. Dostrzegłem sierść i pazury. Wyodrębniłem łapy. Ogarnęła mnie groza i obrzydzenie. Miałem przed sobą dużego psa, któremu ktoś poodcinał łapy przy samym tułowiu. Zrobiło mi się niedobrze. Wszystko wyglądało na zrobione najdalej godzinę temu. Krew zwierzęcia jeszcze nie zdążyła się zestalić. Malutkie stróżki pełzły ku mnie jak węże. Chciałem się wycofać, lecz ciekawość była silniejsza. Chora ciekawość. Promień powoli odnalazł głowę nieszczęśnika. Był to duży owczarek niemiecki. Byłem przekonany, że nie żyje. Do momentu aż otworzył oczy i spojrzał na mnie. Wrzasnąłem i odskoczyłem pod przeciwległą ścianę. Do pomieszczenia wbiegł Józek.
-Co się dzieje ?!
-Tam jest pierdolony pies, z odciętymi łapami. Podałem mu latarkę.
Józek zaświecił we wskazane miejsce. Trwało to bardzo długo.
-Szefie, gdzie?! Tym razem jego głos był przepełniony lekką nutą zdenerwowania.
Wyrwałem mu latarkę z dłoni i kucnąłem tam skąd widziałem psa. Podłoga pod ciężarami była pusta i sucha.
-Co jest do kurwy nędzy ?! Spytałem sam siebie.
W tym samym momencie usłyszałem szept drutów. Tak jakby ktoś bił w nie metalowym prętem.
-Uwaga szefie !!! Józek zareagował pierwszy i odciągnął mnie na bok.
Jeden z czterodzielnych ciężarów opadł gwałtownie w dół. Stalowy drut łączący go z wielokrążkiem świsnął mi koło twarzy, rozcinając policzek. Ciężar runął bezwładnie w dół na ławę z piasku. Druty jeszcze chwilę szeptały coś między sobą. Potem ich drgania ucichły. Do naszych uszu dobiegł ryk bólu. Wrzeszczał jeden z moich ludzi. Wybiegliśmy z nastawni i ruszyliśmy w stronę źródła dźwięku. Kowalski leżał przy rozjeździe nr 3. Wił się jak węgorz na wąskim pasie międzytorza. Obok niego stał Grzesiuk i wywlekał pasek od spodni. Spodnie Grzesiuka pokrywała krew. Stanąwszy nad Kowalskim, ze zgrozą spostrzegłem, że nie ma on prawej stopy. Została ucięta z chirurgiczną precyzją na wysokości kostki i nadal tkwiła w kanale pędniowym. Grzesiuk zacisnął pasek wokół kikuta na nodze. Ktoś wezwał pogotowie. Gdy przyjechali zapakowali prawą stopę do worka i wraz z pacjentem odwieźli do Trzebnicy. Roboty stanęły na tydzień. Tyle bowiem potrzebował inspektor BHP na wyjaśnienie przyczyn wypadku. Była też wypadkowa z Kluczborka, ale długo nie siedzieli. Wynik dochodzenia- siła wyższa. Zerwany ciężar spowodował gwałtowne rozprężenie drutu pędniowego. A Kowalski durny wsadził nogę w kanał. Tylko, że wszystko nie bardzo trzymało się kupy. Dobrze, że mojej winy w tym nie znaleźli. Gdy wróciłem do komory naprężaczy wielki ciężar leżał dokładnie w tym miejscu, gdzie miałem głowę. Gdyby nie pierdolony pies widmo…
Po wypadku zapanował spokój. Udało nam się podbić miejscami tor i wymienić parę podkładów. Jakoś nie mogłem się przemóc by wrócić do komory naprężaczy, więc ucięliśmy druty po chamsku w kanałach. Każdemu ucinanemu towarzyszyło uderzenie ciężaru. Wtedy poczułem lekką satysfakcję. W głowie zakwitła mi jedna myśl. Była piękną czerwoną różą wśród ogromu chwastów. Spojrzałem w kierunku Sk1 i uciąłem ostatni drut. Słysząc jak opada ostatni ciężar powiedziałem głośno:
“Za Kowalskiego dziwko”
Budynek milczał w cieniu zachodzącego słońca. Tym lepiej dla niego. Skończyliśmy na dzisiaj. SM30 rzygnęła w niebo ciemnym mazutem i pociąg rozpoczął drogę powrotną. Zmęczony wróciłem do chaty i wziąłem z lodówki cztery “Karpackie Mocne”. Stara coś marudziła, ale zignorowałem ją. Wlałem do wanny letniej wody i zanurzyłem się w niej. Zimne piwko dopełniło aktu rozkoszy. Oczyściwszy się ze smaru i dopiwszy browar runąłem w pielesze. Wtedy to nadeszły sny. Złe sny. Śniła mi się ta dziwka. Stała w świetle księżyca i szeleściła drutami. Przypominała olbrzymiego pająka lub czynny kombajn. Dojrzałem kolejkę ludzi stojącą do pomieszczenia naprężaczy. Byli w różnym wieku. Kobiety, mężczyźni i dzieci. Wchodzili doń pojedynczo… A wypadali oknami. W częściach. Gdy pod moje nogi poturlała się wypluta przez okno główka dziewczynki zacząłem krzyczeć. Stara obudziła mnie z koszmaru. Była ogromnie zdziwiona, bo poszczałem się ze strachu. A może browarów było za dużo? Wkrótce podobne sny przestały mnie dziwić. Starałem się spać jak najmniej. W robocie unikałem podchodzenia do niej i myślenia o tej pierdolonej dziwce. Ale nie dało się. Gdy tylko pociąg stawał w Sokołowie, ona pierwsza rzucała mi się w oczy. Próbowałem popytać ludzi… Niewiele to pomogło, nikt nie umarł we wsi, nikt się nie powiesił w nastawni, nikogo nie zamordowano. Najgorsze z tego, że tylko mnie męczyła ta dziwka. Pracownicy moi trzymali się ode mnie z daleka i uważali się fiksuję. Że mi odpierdala na maksa. Miarka przebrała się w piątek, wtedy gdy otrzymałem telefon od starej Kowalskiego. Rozpłakana wyzywała mnie od skurwieli i kutasów. Oskarżała o zabicie męża. Nie wiedząc o co chodzi, zadzwoniłem do Trzebnicy, gdzie leżał Kowalski. Pielęgniarka powiedziała, że zmarł wczoraj w nocy. Wdało się jakieś zakażenie…
Postanowiłem ją załatwić. Wziąłem dwa wiadra termitu i zaniosłem na piętro Sk1. Pracownicy próbowali mnie powstrzymać ale dałem jednemu w ryj i się odczepili. Wróciłem do wagony i wyniosłem zeń jeszcze kilka kanistrów z ropą. Gdzieś w oddali usłyszałem policyjne syreny. Musiałem się spieszyć. Ona milczała… Podstępna szmata. Nawet wtedy gdy zapaliłem racę i cisnąłem ją do środka -nie jęknęła. Nie zdążyłem zejść na dół, gdy się zaczęło. Olbrzymi jasny płomień wypchnął szyby i obsypał wszystko dookoła odłamkami. Stałem i patrzałem zafascynowany. Żar smalił mi policzki i włosy poczęły się dymić. Jakieś gliniarz odciągnął mnie do tyłu. Akurat wtedy, gdy zawalił się dach i pięterko.
“Kurwa zdechła !!!” Krzyczałem.
Potem zabrali mnie tu. I wie Pan co? Chyba spierdoliłem robotę. Sny wróciły. Mimo leków widzę je co noc. Każdą pierdoloną noc!!! Każdą pierdoooooooooloną nooooooooooooooooc !!!…

***

Kołaczyk zaczął wyć i ciskać się po całym łóżku. Strażnik wraz z pielęgniarką weszli do środka. Mężczyzna przytrzymał pacjenta a kobita dała mu zastrzyk. Ciało zwiotczało i opadło na kozetkę. Strażnik wskazał mi drzwi. Oddałem mu pudełko i wyszedłem. Odprowadził mnie do samej bramy szpitala. Tam czekała na mnie Natalia w samochodzie.
-Jedziemy? Spytała.
-Tak…
Wizyta u Kołaczyka tak mnie zmęczyła, że zasnąłem. Obudziłem się dopiero wtedy, gdy Natalia parkowała wóz w Sokołowie przed stacją. Wyszedłem na zewnątrz i skierowałem się do ruin Sk1 Ku memu zdumieniu ogrodzone były policyjną taśmą. Kręcili się tam jacyś śledczy. Wyciągnąłem legitymacje i wszedłem za taśmę.
-Co jest grane?! Spytałem dowódcę.
Gruzy mieli dziś rozbierać chłopaki z drogowego.
-Temperatura pożaru spowodowała pęknięcie dolnej podłogi. Okazało się, że jest tam jeszcze jedna mała komora. Odpowiedział.
-Nie możliwe, nie ma jej na planie.
Policjant uśmiechnął się i pozwolił wejść w gruzy. Pośród poskręcanych resztek pomieszczenia naprężaczy ustawiono reflektory halogenowe. Oświetlały one podłużne pęknięcie w podłodze. Było bardzo szerokie, tak że zmieściłaby się w nim całą dłoń. Jeden ze śledczych wpychał doń światłowód z mikrokamerą na końcu. Na ekranie stojącego obok telewizora zobaczyłem obraz ukrytej komory. Była niewielka i ciasna. Na jej środku leżał szkielet w łachmanach…

KONIEC 

Wrocław 1.07.2010r.

Powrót do listy opowiadań z 2010r.

0 Comments

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *